4 grudnia 2017

Rozdział 20

Rozum i skrucha to zawsze dwie rzeczy, które zjawiają się zawsze zbyt późno.
— Szolem Alejchem

Po aromatach dobywających się z Wielkiej Sali zrozumiałem, że to czas na spektakularne wejście profesora Moody’ego. Zanim wszedłem do środka, zostawiłem w holu czarodziejską skrzynię, która wróciła do swoich normalnych rozmiarów; podłoga zasłana była strzępkami czegoś kolorowego, a cały hol wyglądał tak, jakby ktoś próbował zalać go wodą z gumowego węża. Zrobiło mi się ciepło na sercu nawet na myśl o Irytku. Przeniknąłem okiem przez dwuskrzydłowe drzwi — uczniowie dawno już zjedli, a dokładnie po środku przeciwległej ściany stał Dumbledore, obleczony w ciemną, zieloną szatę, z ogromnym, jedwabnym kapeluszem i srebrną brodą. Dostojeństwo w pełnej krasie. Grzmot wybrał sobie doskonały moment — rozświetlił całą salę dokładnie w momencie, gdy pchnąłem drzwi i przekroczyłem próg; w jednej chwili poczułem na sobie wzrok setek oczu, kiedy kuśtykałem pomiędzy stołami w kierunku nauczycielskiego podium, z wielu ust wyrwały się stłumione okrzyki, ale nikt nie śmiał szeptać. Cały spięty, wciąż ociekając wodą, po długiej, prawie niekończącej się minucie, z ciężarem uczniowskich spojrzeń na barkach, znalazłem się nareszcie przed dyrektorem. Już z oddali widziałem, jak twarz mu się rozpogodziła, a oczy pojaśniały w blasku kolejnej błyskawicy. Po tylu latach wciąż miałem wrażenie, że nie postarzał się ani o dzień. Nie odwróciłem od niego zdrowego oka nawet na sekundę, choć zaczarowanym bez przerwy lustrowałem salę. Złote, lśniące czystością talerze, białe obrusy, znajome, kamienne ściany przyozdobione gobelinami w barwach Gryffindoru — zeszłorocznego zdobywcy Pucharu Domów. Wiedziałem, że gdzieś przy stole zwycięzców siedział mój cel, który jeszcze niczego się nie domyślał. Syty i zmęczony podróżą, oczekiwał końca uczty, myśląc już tylko i wyłącznie o zanurkowaniu w miękką pościel w łóżku z czterema kolumnami. W taką pogodę każdy wiele by oddał, aby stać się Gryfonem i przeczekać ulewę w dormitorium przypominającym staroświecki, ale przytulny, czerwono-żółty salonik ciotki Halinki. Ja również. Marzyłem o jakimś sposobie, dzięki któremu mógłbym obserwować Harry’ego dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Alastorze, stary druhu, jak dobrze cię widzieć — powitał mnie półgłosem, pochylając się lekko z wyciągniętą do uścisku ręką. — Jak podróż? Były problemy?
— Nie, wszystko gra — odparłem cicho, potrząsając głową. Długie, niesforne włosy Szalonookiego załopotały ciężko. — Ta dzisiejsza napaść… musiałem się upewnić, czy nie ciągnę za sobą ogona. Wrzuciłbym coś na ząb, więc jeśli nie masz nic przeciwko…
— Tak, oczywiście. — Wskazał na miejsce po swojej prawej stronie. — Siadaj, czuj się, jak u siebie.
Spocząłem ciężko na odsuniętym krześle i przyciągnąłem sobie kiełbaski, które zmaterializowały się na talerzu nieopodal; uznałem, że najlepszym wyjściem będzie ignorowanie świdrujących, nieuprzejmych spojrzeń (wśród których znalazły się także niektóre nauczycielskie), zwłaszcza że Dumbledore powrócił do mowy, którą przerwałem. Choć siedziałem sztywno i pewnie, w środku cały się trząsłem, targany sprzecznymi emocjami. Do tej pory nie docierało do mnie, że plan Czarnego Pana naprawdę się realizował. Teraz. W tym momencie. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero w chwili, kiedy znalazłem się przy nauczycielskim stole, po obu stronach mając tych, których lata temu wraz z innymi uczniami oglądałem z dołu. A teraz sam miałem nauczać, rozdawać szlabany, pozornie znów uczestniczyć w hogwarckim życiu, robiąc to, czego zawsze pragnąłem, w miejscu, które kochałem. Mimo że z całych sił starałem skupić się na kolacji, czarodziejskie oko samo miotało się w oczodole, chcąc zobaczyć jak najwięcej. Znajomy sufit, w który wpatrywaliśmy się zawsze wieczorem, dzień przed treningami, próbując przewidzieć pogodę na noc i poranek. Profesorowie wyszykowani w swoje najlepsze, odświętne szaty. Wszyscy, może poza panią Sprout — na głowie miała tę samą połataną, starą tiarę, w której widywałem ją na lekcjach. Cztery stoły. Przez te lata nie zmieniły położenia nawet o centymetr, wyglądały dokładnie tak, jak je zapamiętałem, tyle że ładnie przystrojone z okazji uroczystego rozpoczęcia roku. Ta sama miniaturowa, drewniana muszla koncertowa w kącie po prawej stronie. Tysiące świec unoszących się jak na sznurkach ponad głowami uczniów. Czułem, że w tym momencie wzruszyłbym się nawet na widok starego Filcha.
Tymczasem dyrektor kontynuował:
— To jest wasz nowy nauczyciel obrony przed czarną magią — profesor Moody. Liczę, że ciepło go przyjmiecie i dużo wyniesiecie z jego bogatego doświadczenia.
Życzenie Dumbledore’a pozostało niespełnione; cała Wielka Sala — wciąż oniemiała po moim niespodziewanym wtargnięciu — nadal wytrzeszczała oczy, choć na twarzach wielu dostrzegłem przebłyski zrozumienia, kiedy padło nazwisko Szalonookiego. Na tle ciszy rozbrzmiały klaśnięcia wyłącznie dwóch par dłoni — Hagrida i samego dyrektora — ale i one szybko umilkły, aby niezręczność mogła wybrzmieć. Nie wiedzieć czemu — czy to przez ciepło w Wielkiej Sali, czy przez natarczywe spojrzenia uczniów, czy przez natrętną myśl, że na oczach wszystkich nagle zacząłbym się przemieniać — pod grubym płaszczem oblałem się potem. Bez zastanowienia wypiłem z piersiówki potężny łyk mikstury, choć czułem, że do pełnej godziny zostało jeszcze trochę czasu.
— Hmm, tak — rzekł Dumbledore; wydawał się bardzo rozluźniony w odróżnieniu od pozostałych nauczycieli, a zwłaszcza profesora Snape’a, który wyglądał na rozwścieczonego i zawiedzionego jednocześnie. — W przeciągu tego roku szkolnego będziemy uczestniczyć w bardzo podniecającym i niebezpiecznym wydarzeniu, ostatnie miało miejsce w bodajże 1792 roku… dobrze mówię, profesor McGonagall? Niektórzy z was już się pewnie domyślają, że mam zaszczyt ogłosić, że w Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny!
Zrobiło się niewielkie zamieszanie, jeden uczeń wyrwał się jakąś uwagą, a prawie wszyscy się roześmiali i zaczęli szeptać do swoich sąsiadów, wyraźnie nie dowierzając. Po minach niektórych poznałem, że nie mieli pojęcia, o czym mowa. Odsunąłem talerz po kiełbaskach i mogłem już spokojnie obejrzeć salę. Przy stole Gryfonów najbardziej zawrzało, twarze starszych chłopców jaśniały entuzjazmem, niektórzy dyskutowali ze sobą gorączkowo, starając się robić to na tyle cicho, by dyrektor mógł w spokoju wytłumaczyć zasady. Oni wszyscy widzieli siebie jako reprezentantów i zwycięzców, stojących na podium w blasku fleszy, z pucharem w jednej ręce i z sakwą w drugiej. Każdy opływał w złoto. W tym momencie w żadnej nastoletniej głowie nie było miejsca na liczbę uczestników zabitych w poprzednich turniejach, na wątpliwości i pytanie: czy podołam? Każdy z nich pragnął, by to właśnie jego spotkał zaszczyt reprezentowania szkoły, Harry Potter również, ale tylko jego marzenie się spełni. Przez kilka wspaniałych minut będzie czuł się szczęśliwy jak nigdy dotąd, a jeśli wszystko pójdzie szybko i sprawnie, być może właśnie w takim szczęściu umrze — jak nakazywała niepisana tradycja turnieju. Taki młody, młody chłopiec, ciemnowłosy, rozczochrany — jak Regulus, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Z rozrzewnieniem przeleciałem wzrokiem po stole Ślizgonów, spojrzałem na miejsce mniej więcej w połowie, które zwykle zajmowałem. Teraz siedziała tam Sophie, zauważyłem ją od razu, kiedy tylko wkroczyłem na podest nauczycielski. Wyglądała jak krasnal w otoczeniu rówieśników, do tego miała na sobie zupełnie inną szatę — cieniutką, trochę bardziej ozdobną niż czarne, szkolne dookoła niej, z połyskującego, ciemnoczerwonego materiału. Poczułem się staro, przypominając sobie prostą, granatową garderobę chóru za czasów, kiedy to ja byłem uczniem. Zdecydowanie najwięcej bordowych punktów wypatrzyłem przy stole Krukonów i Puchonów, choć nieopodal Sophie siedziała grupka wyniosłych szósto lub siódmoklasistek w purpurze, a wśród Gryfonów wyrośnięty chłopak z długimi, miodowymi włosami związanymi w koński ogon.
Łagodne podekscytowanie ewoluowało w falę buntowniczych pomruków wraz z jednym słowem Dumbledore’a — pełnoletniość. Słuchając wywodu starca, czułem absolutny spokój, choć wiedziałem, że dyrektor zadba, aby żaden uczeń, który nie skończył siedemnastego roku życia, nie załapał się do konkursu. Wszak ja byłem znakomicie pełnoletni i od dawna przygotowany na tę informację — znów dzięki niezawodnemu ojcu. Prawie zrobiło mi się go żal, kiedy pomyślałem, że po wszystkim nareszcie go zabiję. Kto wie, jakie mądrości skrywał jego umysł, choć cokolwiek by to nie było, mój mistrz z całą pewnością już dawno to wszystko znał. Jego wiedza nie miała granic.
— Pod koniec października — ciągnął Dumbledore, ignorując narastający szmer — powitamy delegację z Beauxbatons i Durmstrangu i będziemy je gościć do końca letniego semestru, mam nadzieję, że okażecie im prawdziwą polską gościnność, żeby nasi goście mogli poczuć się w Hogwarcie jak u siebie. A teraz wszyscy migiem do łóżek, jutro też jest dzień!
Usiadł i natychmiast zwrócił się do mnie, pochylając się niego do przodu, bo przez gwar i szuranie krzesłami i ławami zrobiło się jak w ulu.
— No to co, może kieliszeczek czegoś mocniejszego? — zapytał, nie tracąc beztroskiego tonu. — U mnie. Porozmawiamy na spokojnie. Mam świetną wiśniówkę.
— Albusie, ty mnie sprawdzasz? — zadudniłem trochę zbyt głośno, ale i tak nie zdołałem przekrzyczeć tłumu, który kluczył się przy dębowych drzwiach. Kątem normalnego oka wyłapałem kurtynę tłustych, czarnych włosów, kiedy głowa Snape’a gwałtownie odwróciła się w naszą stronę. — Po ostatnim dalej nie mogę patrzeć na wiśniówkę. Ale napiłbym się trochę orzechówki, rozgrzał stare kości.
Dyrektor zachichotał, a oczy mu rozbłysły, odejmując z pięćdziesiąt lat. Poklepał mnie mocno po ramieniu i wstał, żeby ustawić się w kolejce za pozostałymi nauczycielami, którzy kolejno schodzili z podium.
— Nie, naprawdę mam świetną wiśniówkę — odparł pogodnie. — Założyłem się z pewnym magiem w Gospodzie pod Świńskim Łbem co do teorii Hawkinga, okazało się, że obaj mieliśmy rację… zwinięcie języka w potrójną trąbkę przesądziło sprawę. Tamten mag chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, kim jestem, bo użył kilku niewybrednych słów, kiedy oddawał butelkę… Gdyby wiedział, pewnie oberwałoby mi się znacznie gorzej.
Zanim dokuśtykałem do wysokich drzwi (Dumbledore uprzejmie dotrzymywał mi kroku), uczniowie porozchodzili się do swoich dormitoriów, tylko w sali wejściowej zostało kilka grupek — głównie dziewcząt z różnych domów — rozmawiających nieopodal głównych schodów i przejścia do lochów. Dyrektor kilkakrotnie odpowiedział na dobranoc, ja ograniczyłem się do krótkiego skinięcia głową, gdy minęliśmy trzy wysokie nastolatki ze Slytherinu (jedna, z długimi blond włosami i końską szczęką, miała na sobie purpurową szatę chóru).
— Do diaska, czy wszystko w naszym świecie zostało już odkryte, że zabierasz się za podbijanie naukowego świata mugoli? — mruknąłem.
Musiałem podpierać się na lasce, żeby nadążyć za Dumbledore’em. Ludzie w portretach oglądali się za nami, kiedy zmierzaliśmy długim, pogrążonym w ciepłym półmroku korytarzem w kierunku dyrektorskiego gabinetu; w taką pogodę nawet surowe, zamkowe komnaty wydawały się przytulne, zwłaszcza gdy szmer deszczu przerywał huk błyskawicy.
— Tak naprawdę nasza astronomia nie różni się wiele od astronomii, której uczą się mugole, można nawet powiedzieć, że w pewnych kwestiach ostatnio zaczęli nas wyprzedzać, nawet zasugerowałem Aurorze, żeby zastanowiła się nad zmianą podręczników… w tych nowszych jest kilka teorii mugoli, które mogą okazać się dla nas przydatne.
— Mhm, głupio się nie zgodzić — przytaknąłem. — Niektórym niczego by nie ubyło, gdyby potraktowali gwiazdy jak coś więcej niż „obserwowanie ich niebiańskiego tańca ku odkryciu naszego przeznaczenia”. Czy coś.
— O, coś czuję, że dogadasz się z profesor McGonagall — ucieszył się Dumbledore i obaj zatrzymaliśmy się przed gargulcem z kamienia. — Miętowe fanaberie. Ale obiecuję ci, Alastorze, że nie będziesz za często narażony na słuchanie o „niebiańskich tańcach planet”, bo profesor Trelawney bardzo rzadko opuszcza swój gabinet. To zaciemnia jej wewnętrzne oko.
— Z korzyścią dla wszystkich. Albusie, przysięgam, jeszcze jedne schody i rzucam tę robotę.
Wspięliśmy się przez krętą klatkę schodową pod drzwi z ładną, miedzianą kołatką; dyrektor otworzył je i puścił mnie przodem. W kominku buchnął ogień, a świece w kandelabrach zapłonęły jak na komendę, tak że wkroczyłem w krąg oślepiającego światła. Rozejrzałem się dookoła, chłonąc widok znajomego pomieszczenia. Wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętałem. Choć zdarzyło mi się przebywać tu zaledwie dwa razy, przez te lata zupełnie nic się nie zmieniło. Miecz Godryka Gryffindora wisiał w szklanej gablotce nad ciężkim biurkiem, dziwaczne, delikatne sprzęty (niektóre widziałem także w kufrze u Moody’ego) ustawione na zgrabnych stoliczkach, ściany obwieszone tymi samymi obrazami dawnych dyrektorów, ten sam wysiedziany, elegancki fotel z czerwonego i złotego perkalu i bibeloty na kamiennym gzymsie kominka. Nieopodal drzwi prowadzących do prywatnej komnaty nauczyciela stała pusta, złota żerdź.
Tymczasem Dumbledore grzebał w jednym z kredensów dopasowanych do ścian w kolistym gabinecie.
— Mam rozumieć, że jednak nie skosztujesz mojej wywalczonej wiśniówki? — zapytał, rozkładając wszystko na drewnianej tacy. — Zwinięcie języka w potrójną trąbkę nie jest takie proste.
— Wierzę na słowo — mruknąłem, sadowiąc się na krześle dla gości. — Ale za wiśniówkę podziękuję.
Obserwowałem, jak rozlewał trunki do dwóch szklanek — soczyście czerwony i ciemnobrązowy — i już rozmyślałem, jak długo potrwa ta rozmowa. Póki co szło mi wyśmienicie, czułem się tak, jakbym urodził się w skórze Szalonookiego, choć kilka godzin wcześniej miałem problemy z poruszaniem się. Podbudowany tym szybkim zdobyciem doświadczenia, wciąż pamiętając o słowach, które usłyszałem od Czarnego Pana, z niecierpliwością czekałem, aż wykorzystam zdobytą przed obiadem wiedzę.
— No to co. — Dumbledore wzniósł swoją szklankę. — Za pomyślny semestr.
Obaj wypiliśmy. Bardzo dawno nie spożywałem alkoholu i obawiałem się, jak zareaguje moja głowa, kiedy dyrektor będzie chciał pić dalej, ale tamten nalał jeszcze po jednym i złożył ręce przed sobą, w charakterystyczny sposób stykając ze sobą koniuszki palców. Po toaście przestał się uśmiechać i jakby przygasł; doznałem szoku — jeszcze minutę wcześniej miałem przed sobą pełnego werwy, młodego człowieka, a teraz spoglądałem na zafrasowanego starca.
— To nie mógł być przypadek, że akurat dzisiaj ktoś zrobił sobie nocną wycieczkę do mojego domu — zacząłem, wpatrując się w Dumbledore’a i normalnym, i magicznym okiem. — Myślę, że ktoś chciał mnie zlikwidować.
Uniosłem wysoko brwi, gdy w oczach dyrektora dostrzegłem iskierkę zrozumienia. Rozmowa z nim była zupełnie inna niż z Arturem Weasleyem, prawie mogłem poczuć do niego sympatię, gdyby nie to, jak doskonale poznałem go dzięki Czarnemu Panu. Dumbledore również posiadał tę niesamowitą energię, która przyciągała i sprawiała, że chciało się przebywać w jego towarzystwie, lecz ja byłem na nią całkowicie odporny. W zupełności utonąłem w moim mistrzu.
— Obaj wiemy, kto tu ma się niedługo znaleźć — ciągnąłem, nie odwracając od niego wzroku. — I komu byłoby bardzo nie na rękę, gdybym objął to stanowisko.
Dumbledore wciąż milczał, a napięcie rosło z sekundy na sekundę. Żeby zamaskować drżenie rąk, sięgnąłem po szklankę i osuszyłem ją dwoma wielkimi łykami; orzechówka zapiekła mnie w gardle, tak że musiałem się skrzywić, a butelka z domową nalewką podleciała posłusznie, żeby napełnić szkło. 
Dyrektor westchnął ciężko i potarł kciukami powieki.
— W perspektywie tego, do czego doszło dwa miesiące temu, szczerze mówiąc, mnie również nie podoba się ten dzisiejszy napad.
— Delikatnie mówiąc — dodałem, zadowolony i nieco bardziej rozluźniony, ale wciąż zachowywałem śmiertelną powagę. — Gdyby inni mieli tyle zdrowego rozsądku…
Tymczasem on opuścił ręce i spojrzał na mnie zaczerwienionymi, załzawionymi oczami — nie odzyskały radosnego wyrazu, wciąż były oczami starego, bardzo starego człowieka. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie siłę jego wieku. Czarny Pan zdawał się w ogóle go nie mieć, jakby pochodził prosto z Nieba, bez początku i końca, za to Dumbledore… emanował czymś niesamowicie nieskończonym, czymś starożytnym z początku Świata. Utrzymanie spokoju w obliczu takiego spojrzenia graniczyło z cudem. Znów upiłem ze szklanki, dyrektor zrobił to samo.
— Och, to nie ma związku ze zdrowym rozsądkiem, Szalonooki — odparł, a w jego głosie pojawiła się nutka dawnej beztroski. — Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Czasami po prostu warto zaufać dzieciom, a niektórzy dorośli tak się przed tym wzdragają… czasami warto, możesz mi wierzyć. Ale wracając… wiem, co myślisz o Karkarowie, dostałem twój list. Ale mogę za niego ręczyć, podobnie jak za Severusa. Wydaje mi się, że ten, kto chciał cię napaść, nie zrobił tego dla żartu, mógł mieć związek z wydarzeniem we Wrzeszczącej Chacie.
— Może mógł — warknąłem. Poczułem falę gorąca pod szatą; zdałem sobie sprawę, że wciąż siedziałem w mokrym, podróżnym płaszczu, ociekając wodą i błotem na purpurowo-zielony dywanik pod fotelem. — A może obaj mamy rację i problem jest bardziej złożony? Znasz moje zdane, Albusie. Kto raz został śmierciożercą, zawsze nim pozostanie. Nieważne, czy z przekonania, czy ze strachu. Nie, Albusie, zaczekaj… wyobraź sobie: Sam-Wiesz-Kto jakimś cudem odzyskuje siły. Karkarow zdradził masę śmierciożerców, którzy zechcą się na nim zemścić. Jego jedyna kartą przetargową jest szkoła, być może Sam-Wiesz-Kto będzie chciał zrobić sobie w niej Akademię dla Młodocianych Śmierciożerców czy coś… Z Sam-Wiesz-Kim może uchować się przy życiu, a gdyby tak pomógł mu wrócić, byłby nietykalny. Ha! Tylko jest jeden szkopuł w postaci starego Szalonookiego!
— Wyciągasz pochopne wnioski, Alastorze. To Glizdogon uciekł tamtej nocy, z Igorem Karkarowem współpracuję od lat, przynajmniej raz na miesiąc wymieniamy korespondencję.
— Jesteś naiwny jak dziecko, Albusie! — zawołałem, prawie zrywając się z fotela. Tym razem wcale nie musiałem udawać wzburzenia. Myśl o zdrajcy i konfidencie wzbudziła we mnie prawdopodobnie taką nienawiść, jaką Moody musiał odczuwać do każdego śmierciożercy, która Dumbledore’owi była najwyraźniej doskonale znana, bo na powrót zetknął ze sobą koniuszki palców i czekał, aż skończę. — Widziałem dziesiątki gęb, ohydnych, zdradzieckich. Karkarow niczym się od nich nie różni, po prostu udało mu się wytargować u Croucha wolność. Jest sprytny i inteligentny, dobrze wykalkulował, że mu się to opłaci. Gdyby na tamten moment był choć cień szansy na powrót Sam-Wiesz-Kogo, nie pisnąłby słowa! Sam-Wiesz-Kto nie jest idiotą, myślisz, że puściłby na taką misję tego parszywego tchórza? Nie, tam musiał być ktoś inny. I jestem pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że to Karkarow.
Opadłem z powrotem na krzesło, dysząc ciężko. Ręce okropnie mi się trzęsły, więc zacisnąłem je na kolanach, czułem spływający po skroniach pot. Denerwowanie się w skórze Moody’ego okazało się potwornie wyczerpujące, a niewyspanie dawało się we znaki dwukrotnie bardziej niż zwykle. I choć Szalonooki nie był jeszcze taki stary, uświadomiłem sobie, że wraz z drewnianą nogą i czarodziejskim okiem przejąłem także wszystkie dolegliwości związane z wiekiem.
— Sam powiedziałeś — dodałem już dużo spokojniej — że chciałeś mojej pomocy ze względu na turniej i twój niepokój. Zależy mi, żeby te dzieciaki były bezpieczne, ale nie będą, jeśli ten śmierciożerca będzie swobodnie wałęsać się po korytarzach.
Dumbledore spoglądał na mnie w milczeniu znad złożonych dłoni.
— Dobrze. W takim razie co proponujesz?
Odetchnąłem i wytarłem spocone dłonie w spodnie. Miałem ochotę wstać i przejść się po gabinecie, ale ból po spacerze błotnistą ścieżką odezwał się w plecach i kikucie.
— Gdyby to ode mnie zależało, nie wpuściłbym go na teren szkoły — mruknąłem i ostentacyjnie rozłożyłem ramiona. — Ale że nie zależy… w takiej sytuacji będę go miał na oku. Chciałbym mieć w razie czego twoją zgodę na przeszukanie jego kajuty… powie się, że to rutynowe działanie i że wszyscy nauczyciele w szkole musieli poddać się inspekcji. No i oczywiście pełna dowolność w doborze tematów, uczniowie muszą wiedzieć, jak rozpoznać czarnoksiężnika i jak bronić się przed atakiem.
Wraz z kolejnymi wymaganiami na twarzy Dumbledore’a pojawiał się coraz szerszy uśmiech, aż powrócił ten czarodziej, który przemawiał do wszystkich podczas uczty. Kiedy umilkłem, nawet się zaśmiał, a ja — absurdalnie i niechcianie — poczułem się lepiej, gdy zdałem sobie sprawę, że to dzięki mnie poprawił mu się humor. Nie chciałem być powodem jego dobrego samopoczucia. Pragnąłem, by cierpiał, bo wiedziałem, że wtedy radował się mistrz. Struchlałem na myśl, jaką przykrość bym mu sprawił, gdyby dowiedział się, że wprawiłem w śmiech jego największego wroga.
— Zdaję się na twoje doświadczenie, Alastorze, trochę czujności nie zaszkodzi, ale ostrożnie z tym twoim wychowaniem — odparł i powoli przestał chichotać, choć jego blade, niebieskie oczy nadal błyszczały figlarnie. — W zeszłym roku straciliśmy uczennicę, wszyscy bardzo to przeżyli. Nie chciałbym, żebyś za bardzo ich strofował. Tak, jak się umawialiśmy. Odejmujemy punkty i dajemy uczniom szlabany. Pan Filch ubolewa, ale od dawna nie stosujemy kar fizycznych.
— No to jest nas dwóch — odpowiedziałem i również spróbowałem się uśmiechnąć. — Ja tam uważam, że dobre lanie jeszcze nikomu nie wyszło na złe. Ale regulamin to regulamin.
— Świetnie. — Wstał i odsunął szufladę biurka. — Proszę, to klucze do twojego gabinetu. A tu para zapasowych, jak sobie życzyłeś. Bądź jutro o siódmej w pokoju nauczycielskim, profesor McGonagall rozda harmonogramy, pewnie będzie chciała zamienić z tobą słówko albo dwa.
— Jasne — mruknąłem i dopiłem resztkę orzechówki, zanim odebrałem pęk kluczy. — Dzięki za nalewkę i pogawędkę, dobrze wrócić do pracy. Ten wypoczynek na emeryturze zaczął robić się cholernie męczący.
Pożegnaliśmy się, krótko ściskając sobie ręce. Miałem wrażenie, że rozmawialiśmy bardzo długo, zwłaszcza gdy znalazłem się przed gargulcem. Na piętrze nie spotkałem żywej duszy, a jedynym odgłosem był deszcz bębniący o wysokie, gotyckie okna z witrażami i od czasu do czasu skrzypnięcie jakiejś zbroi. Ciemność rozpraszana przez pomarańczowy blask pochodni tworzył przyjemny, ciepły półmrok; przenikałem wzrokiem przez wszystkie ściany i widziałem jedynie opustoszałe klasy, toalety i komórki na miotły. Jeśli jakiś uczeń grasował poza dormitorium, musiał to robić w innej części szkoły, gdzie nie sięgało szalone oko. Wspiąłem się na drugie piętro, bacznie śledzony przez portrety na ścianach, które akurat nie udawały drzemki. W tej chwili bardzo dobrze widziałem mój cel — wmieszać Harry’ego Pottera w Turniej Trójmagiczny, przeprowadzić go przez trzy zadania i doprowadzić do odrodzenia Czarnego Pana. Już dawno nie czułem takiej wewnętrznej harmonii. Wszystko poszło po jego myśli: byłem w Hogwarcie, doskonale wypadłem przed Dumbledore’em, otrzymałem wolną rękę w nauczaniu. Jednak nie potrafiłem się nie cieszyć z tych prozaicznych, ludzkich przyjemności, właśnie kroczyłem korytarzami, którymi przechadzaliśmy się z Regulusem lata temu. Zostałem nauczycielem! Mogłem rozmawiać, wychodzić na zewnątrz, kiedy chciałem, otrzymałem własne biuro, budziłem respekt wśród uczniów i nowych kolegów po fachu. Nie mogłem się doczekać, żeby pokazać sto procent Moody’ego w Moodym. Wszystko, o czym śniłem przez wieczność w niewoli ojca, a teraz miałem to w garści.
Włożyłem klucz do zamka i przekręciłem. Musiałem rozpalić różdżką świece, by zobaczyć wnętrze gabinetu; wszelkie ślady po poprzednim nauczycielu — profesorze Lupinie — już dawno zniknęły, a puste kredensy, biurko i szafki czekały na przyjęcie rzeczy kolejnego. W głębi pokoju dostrzegłem zarys kufra. Zamknąłem za sobą drzwi i przystąpiłem do wyciągania wszystkich fałszoskopów, wykrywaczy wrogów i innych przyrządów, które znalazły się w kolekcji starego aurora — nie znałem zastosowania połowy z nich, lecz nic straconego. Powiesiłem na ścianie ogromne, mętne zwierciadło, w którym nie odbijało się zupełnie nic, w zamian za to w oddali kluczyło się kilka niewyraźnych, cienistych postaci. Przyglądałem im się przez chwilę w skupieniu, próbując rozpoznać chociaż jedną z nich, lecz wszystkie spowijała gęsta mgła. Na podłużnej ławie do kawy poustawiałem w rzędzie pięć czujników tajności — każdy w słoiku z kolorową nakrętką, a popękany fałszoskopy wielkości piłki plażowej znalazł miejsce na samym środku biurka. Gdy skończyłem, stanąłem pod ścianą, żeby ocenić efekt swojej pracy. Wspaniale. Dokładnie taki, jak myślałem o Alastorze Moodym, zanim sam się nim stałem — żadnych prywatnych bibelotów, zero ramek ze zdjęciami, tylko praca i nic więcej. Pokój, który dostałem, okazał się zbyt mały, żeby pomieścić wszystkie graty, i teraz bardziej przypominał wnętrze jakiegoś sklepu ze starociami niż gabinet nauczyciela, w stu procentach odzwierciedlał Szalonookiego z moich wyobrażeń. 
W tym samym momencie rozpoczęła się przemiana, ale nie walczyłem z nią. Zawczasu wyciągnąłem sztuczne oko, drewniana noga sama odpadła, kiedy w ostrym bólu odrosła moja własna, włosy gwałtownie się skurczyły, tak samo brzuch i potężne ramiona — musiałem zaciskać zęby na pięści, żeby nie wrzasnąć, kiedy w pustym oczodole zaczęło kiełkować oko. Jednak tym razem nie obudziłem się na podłodze, ustałem na nogach, wciśnięty w kąt pokoju, choć na wszelki wypadek przysiadłem na moment, żeby nie stracić równowagi. Podszedłem do kufra dopiero wtedy, gdy odrętwienie w lewej nodze ustąpiło, a mroczki zniknęły.
Wskoczyłem do skrzyni, kiedy tylko odnalazłem właściwy klucz, zastanawiając się, czy Moody również miewał takie problemy, kiedy potrzebował dostać się do konkretnego schowka.
— Dziś lista pozostanie pusta — oświadczyłem chłodno i położyłem na podłodze garść zimnych kiełbasek, które zwędziłem podczas kolacji. — Dobrze pan się spisał, Dumbledore na razie niczego nie podejrzewa, zaprosił mnie na małą pogawędkę. Nie ma pan za złe spóźnienia? Zwykle jestem punktualny.
Szalonooki nie poruszył się, choć widziałem, że był przytomny. Zdjąłem płaszcz, wysuszyłem jednym zaklęciem i rzuciłem w stronę aurora.
— W nocy będzie panu chłodno, odbiorę rano. Proszę jeść, jutro postaram się o coś cieplejszego.
Podniosłem różdżkę, skinąłem na niego i Moody już pochłaniał to, co przyniosłem. Usiadłem na podłodze, by patrzeć, jak jadł, ale myślami fruwałem już po korytarzach Hogwartu, zmagałem się z nieznośnym wrażeniem, że Regulus, quidditch, nasze szczęśliwe, beztroskie lata miały miejsce setki lat temu, w innym życiu, były jedynie przebłyskami z poprzedniego wcielenia. A przecież to wciąż te same mury, ten sam dziedziniec, na który wymykaliśmy się na fajkę, kilka pięter niżej dormitorium, te same łóżka, skórzana, powycierana kanapa, gdzie dokonał się głupi zakład, na który nalegał Black. Rozchyliłem koszulę i spojrzałem w dół. Teraz już nie paliłem, nie nosiłem kolczyka, miałem krótkie włosy, nie przejmowałem się wynikiem nadchodzącego meczu. Musiałem tylko przyczynić się do śmierci chłopca i modliłem się, aby Moody potraktował moją obietnicę poważnie, bo naprawdę nie chciałem zabijać żadnego więcej. Naprawdę.

*

Byłem tak podekscytowany, że zerwałem się pół godziny przed budzikiem nastawionym na szóstą. Ubierałem się w za duże szaty, analizując kłębowisko uczuć, które za moment musiałem powściągnąć — choć spodziewałem się tremy, zdenerwowania, że nie podołam, ja się cieszyłem. Nie mogłem doczekać się pierwszej lekcji, ostrożnego przetestowania siebie, próby przesunięcia granicy — powoli, milimetr po milimetrze — aby sprawdzić, na ile dyrektor dał Moody’emu wolną rękę w nauczaniu. Niebo za oknami wciąż pozostawało ołowiane i siąpił lekki kapuśniaczek, ale gabinet opuściłem z taką energią, jakbym obudził się w plamach majowego słońca. Co prawda podróż na parter minęła mi jedynie w towarzystwie smętnych, zaspanych spojrzeń postaci z portretów, tak w pokoju nauczycielskim wkroczyłem w sam środek żywiołowej dyskusji.
— …i Merlin mi świadkiem, jeszcze nie widziałem Severusa w takim szale i zakłopotaniu jednocześnie — wydusił z siebie profesor Flitwick, wycierając załzawione oczy; spostrzegłem go dopiero po jakimś czasie, kiedy zamknąłem za sobą drzwi i rozejrzałem się szalonym okiem po wszystkich zakamarkach.
Snape’a oczywiście nie było. Trzy fotele (każdy z innego kompletu i bardzo wysiedziany) przy długim, prostym stole zajmowały McGonagall, Sprout i Hooch; wszystkie miały przed sobą wielkie filiżanki i stosy papierów. Flitwicka wypatrzyłem za drewnianą kolumną, przy rozsuwanej szafie na płaszcze, ale zaraz wmaszerował na środek pokoju z Prorokiem Codziennym pod pachą i kawą w szklance w koszyczku.
— Ja widziałam. Kiedy przyłapał tu Antka Woronina na myszkowaniu w jego szafce. Biedak przyszedł tu szukać testów, a znalazł kubek z Gwieździstych Wojen w wełnianym ocieplaczu — odparła profesor McGonagall, i choć z całych sił próbowała zapanować nad głosem, wargi jej zadrżały, a reszta zawyła ze śmiechu. Flitwick ulał na kwiecistą wykładzinę trochę kawy. — O, profesor Moody, dzień dobry. Jak pierwsza noc w Hogwarcie?
— Mmm — mruknąłem i pewnym ruchem odsunąłem krzesło najbliżej wyjścia. — Może być. Musiałem unieszkodliwić wszystkie swoje czujki, zwariowały, kiedy otworzyłem kufer.
— Moody, szkoła jest naprawdę dobrze chroniona, profesor Dumbledore przykłada ogromną wagę do bezpieczeństwa…
— A teraz ma jeszcze mnie, nie? — zarechotałem, ale McGonagall tylko kwaśno się uśmiechnęła. — Fałszoskop od razu zaczął gwizdać, kiedy postawiłem go na stole. Jest tak czuły, że pewnie wyłapuje łgarstwa smarkaczy w promieniu kilometra.
W tym samym czasie drzwi otworzyły się i zaczęli wchodzić pozostali. Szalone oko od razu wywinęło koziołka i przez tył głowy zobaczyłem wiotką, spowitą w paciorki i jedwabie czarownicę. Trelawney tylko trochę się postarzała, ale ogromne, błyszczące okulary wciąż miała jednakowe, te same włosy w nieładzie, jakby uderzył w nią piorun. Snape jak zwykle cały w czerni, obrzucił mnie nieprzyjemnym spojrzeniem i uciekł na drugi koniec pokoju, żeby usiąść obok profesora Flitwicka. Po drugiej stronie nad krzesłem zawisł Binns, który niespodziewanie wyłonił się ze ściany naprzeciwko. Nagle zrobiło się bardzo głośno, zupełnie jak przy uczniowskim stole podczas obiadu. Zanim wybiła siódma, przy stole zajęto prawie wszystkie miejsca (starałem się ukryć zaskoczenie, kiedy do środka wcisnął się Hagrid, a profesor Sprout wyczarowała dla niego ogromny, drewniany fotel), każdy zrobił sobie kawę, a rozmowy powoli ucichły.
— Witam wszystkich na pierwszym spotkaniu organizacyjnym — przemówiła McGonagall.
Była dokładnie taka, jak ją zapamiętałem. Oschła, władcza i bardzo, bardzo formalna, z identycznie ciasno spiętymi włosami. Machnęła krótko różdżką, a stos pergaminowych kartek obleciał całe pomieszczenie, tak, aby każdy dostał własny plan. Zdrowym okiem wciąż wpatrywałem się w nauczycielkę, ale sztucznym już taksowałem harmonogram — wszystko wpisane w zgrabne ramki eleganckim pismem, jakie znałem z listów sprzed lat, opatrzony moim nowym imieniem i nazwiskiem. Obrona przed czarną magią obok zaklęć, transmutacji i eliksirów była najbardziej popularnym przedmiotem, zwłaszcza wśród szóstoklasistów po zeszłorocznych SUM-ach; już na ten dzień McGonagall wyznaczyła mi dwie grupy, a to dopiero początek tygodnia. Na widok pięciu piątkowych lekcji oblałem się potem — kiedy semestr się rozkręci, pilnowanie Pottera może okazać się nie tak proste, jak obiecywał Czarny Pan.
Tymczasem McGonagall kontynuowała, nie tracąc urzędowego tonu.
— Jeszcze raz chciałabym powitać profesora Moody’ego. — Rzuciła na mnie jeszcze jedno ostre, przelotne spojrzenie, więc skinąłem głową; o dziwo jej wzrok okazał się znacznie gorszy do zniesienia, ale szybko przeniosła go na swoje notatki. Nie potrzebowałem czarodziejskiego oka, żeby zauważyć minę Snape’a — nawet nie próbował ukryć paskudnego grymasu. — Przed śniadaniem mam kilka ogłoszeń… co prawda od wczoraj żyjemy Turniejem Trójmagicznym, ale wcześniej czeka nas jeszcze dzień nauczyciela, w tym roku mija sześćdziesiąta rocznica profesury Horacego Slughorna, profesor Dumbledore osobiście wysłał zaproszenie, trzeba będzie wziąć z funduszu trochę złota na podarek i przygotować jakąś okazalszą oprawę artystyczną… częścią muzyczną sama się zajmę, ale pasowałyby do tego jakieś recytacje. Ktoś byłby chętny?
W pokoju zapanowała głucha cisza, a wszyscy nagle zainteresowali się swoimi paznokciami albo harmonogramami, byle tylko nie patrzeć na McGonagall. Zapał był widoczny gołym okiem, zwłaszcza na twarzy Snape’a, który wyglądał tak, jakby zamierzał przekląć każdego, kto go zgłosi. Nawet zacząłem się zastanawiać, czy Moody posiadał na tyle poczucia humoru, by dla żartu zaproponować takie rozwiązanie, ale tamten pierwszy zabrał głos.
— Może Sybilla zechciałaby ci pomóc? — zapytał cichym, jedwabistym głosem, a w jego oczach zapłonęły złośliwe iskierki, kiedy McGonagall przeszyła go spojrzeniem. — Nie możemy się nie zgodzić, że posiada wyjątkową wrażliwość. W sam raz do jakiejś sztuki.
Trelawney sprawiała wrażenie bardzo mile połechtanej tymi słowami, ale bardzo szybko zrobiła poważną minę i odpowiedziała, potrząsając swoją grzywą i grzechocząc paciorkami:
— Dziękuję, Severusie, niestety dogranie tekstów, rozdzielenie ról pomiędzy uczniów, odpowiedzialność… nie, to mogłoby wstrząsnąć moim wewnętrznym okiem, a przecież musi być dyspozycyjne dwadzieścia cztery godziny na dobę! Nie, nie mogę ryzykować, w innym wypadku moje lekcje stałyby się zupełnie bezcelowe, a nie wiadomo, ile by to potrwało!
— A to doprawdy byłby dramat, faktycznie lepiej nie ryzykować — odparła McGonagall i jeszcze raz rozejrzała się po kolegach, choć wyglądała, jakby miała ochotę jeszcze coś dodać. Za to profesor Trelawney zdawała się nie przejmować wyraźnie brzmiącym sarkazmem; byłem pod wrażeniem niekonwencjonalności jej wymówki, zwłaszcza że kolejna nie została sklecona zbyt przekonująco.
— Rolando, daj spokój, sezon quidditcha jeszcze się nie zaczął, to tylko kilka wieczorów, miotły dadzą sobie bez ciebie radę. Wywiesisz ogłoszenie i chętni sami się do ciebie zgłoszą. Mogę przysłać ci kilku uczniów ode mnie z chóru, to nie musi być jakieś wielkie przedstawienie, ważne, żeby wszyscy na scenie dobrze się bawili.
Te słowa raczej nie przekonały pani Hooch, ale w końcu dała za wygraną; pozostali mogli odetchnąć z ulgą, a w pokoju z powrotem zapanowało radosne rozluźnienie.
— Mhm, jak w twoim chórze — mruknęła bardzo cicho, ale zagłuszył ją profesor Flitwick, który zaczął energicznie mieszać w swojej szklance. — Nie dałoby się tego zwalić na księdza Jabłuszko?
Ale jej pytanie utonęło w szmerze odsuwanych krzeseł, bo McGonagall natychmiast zakończyła spotkanie i zaczęła pakować wszystkie dokumenty do eleganckiego nesesera. Również wstałem, grzebiąc w kieszeni za piersiówką, ale zanim dokuśtykałem do drzwi, usłyszałem imperatywne „Moody, pozwól na moment”. Zirytowany, miałem ochotę udać, że tego nie usłyszałem, ale przez głowę spostrzegłem ją wpatrzoną w moje plecy i z palcami skubiącymi teczkę. Nauczycielka nie brzmiała tak, jakby miała zamiar udzielić mi pochwały, a Snape wyjątkowo się ociągał, ostentacyjnie unikając patrzenia w naszą stronę.
— Słucham?
— Zaraz po śniadaniu ma pan pierwszą lekcję z pierwszorocznymi — zaczęła znacznie mniej oficjalnie — więc byłabym wdzięczna, gdyby pan spróbował być trochę bardziej delikatny, Moody, i tak będą wystarczająco wystraszeni pierwszym tygodniem szkoły. To się tyczy także Ślizgonów. Dwa miesiące temu stracili koleżankę, dziewczynka była bardzo lubiana i nie wszyscy jeszcze się po tym otrząsnęli.
— Mhm… Słyszałem o tej małej — mruknąłem, jednym okiem wciąż zezując na Snape’a. — Zobaczę, co da się zrobić.
— To nie wszystko. Profesor Dumbledore pewnie już panu mówił, ale na wszelki wypadek przypomnę, że w Hogwarcie średniowieczne metody karania już od dawna nie obowiązują. Tylko szlabany, ujemne punkty i rozmowa z wychowawcą.
— Mam doskonałą pamięć, pani profesor — odparłem, siląc się na spokój; kręcący się przy szafkach Mistrz Eliksirów wystarczająco podniósł mi ciśnienie samą swoją obecnością, a protekcjonalny ton nauczycielki wcale nie pomagał w jego obniżeniu. — Przyjechałem tu nareszcie nauczyć te dzieci czegoś pożytecznego, a nie wyłapywać śmierciożerców, prawda?
Przez głowę McGonagall z satysfakcją dopatrzyłem się na ziemistym profilu Snape’a bardzo brzydkiego grymasu. Zasunął szufladę, minął nas, a jego szata zostawiła po sobie zimny podmuch, kiedy zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi. Choć lata temu pałałem do niego ogromną sympatią, to, co usłyszałem od mistrza, wystarczyło, by z najbardziej szanowanego człowieka stał się najbardziej pogardzanym.
Choć mój dowcip spowodował jedynie mocniejsze zaciśnięcie jej ust, rozdzieliliśmy się dopiero w Wielkiej Sali, gdzie skręciła w kierunku stołu Gryfonów, żeby rozdać każdemu plan lekcji. Dotarłem do stołu nauczycielskiego pod ostrzałem badawczych spojrzeń z każdego kąta jadalni; wiedziałem, że za kilka dni ten problem zniknie, ale domyślałem się, że Quirrell czy Lupin nie musieli przejmować się setkami par oczu wpatrzonymi w swoje plecy. Nie lubiłem wzbudzać sensacji. To Regulus był duszą towarzystwa, nie ja; wystarczało mi grzanie się w blasku, który roztaczał, a kiedy i to robiło się męczące, zawsze mogłem ukryć się w jego cieniu. Jednak tym razem nie miałem nikogo, kto przyjąłby na siebie te wszystkie szepty, musiałem wziąć się w garść i udać, że to zupełnie normalne, że inni patrzą. Zająłem miejsce obok profesora Dumbledore’a, który już zajadał się owsianką, po drugiej stronie spoczął Snape, choć minę miał niezbyt zachęcającą. Dyrektor musiał zamachać na niego ręką, żeby podszedł.
— Jak nastroje przed pierwszą lekcją? Nie wiem, jak wy, ale ja pełen zapału i podekscytowany.
— Nie śmiem się nie zgodzić, cały dzień wolny od Gryfonów.
— A ty, Alastorze?
Obaj umilkli, z tym że Snape wyraźnie starał się na mnie nie patrzeć; pomimo lawiny stresów, jaką przyniósł ten poranek, poczułem ponurą satysfakcję, widząc, że miałem nad nim pewną przewagę. Rzadko się zdarzało, by Mistrz Eliksirów pozwolił sobie na pokazanie czegoś poza gniewem i beznamiętnością.
— Zaraz po śniadaniu mam pierwszaków. Wiesz, jak to się mówi o takich starych pająkach… boją się dużo bardziej niż ty ich. Na szczęście te szczeniaki tego nie wiedzą — zarechotałem; przez brodę Dumbledore’a zobaczyłem, jak Snape wzniósł oczy ku niebu. — Mam już kilka pomysłów, musimy nadrobić kawał materiału.

Kiedy godzinę później zmierzałem na trzecie piętro, uświadomiłem sobie, że za moment okaże się, jak opanowałem sztukę improwizacji. Od kiedy mistrz oświadczył, że zastąpię Moody’ego w Hogwarcie, niespecjalnie przejmowałem się nauczaniem. Priorytetem stało się odegranie roli eks-aurora i zapewnienie Potterowi miejsca w Turnieju Trójmagicznym. Być może Szalonooki nie był dobrym pedagogiem, ale miał wiedzę i doświadczenie, którego mnie brakowało dzięki latom spędzonym w niewoli. Znałem setki pozycji, pamiętałem wszystko, co przeczytałem pod okiem Mrużki i ojca, lecz żadne mądrości wyczytane z książek nie mogły się równać z tym, co przeżył Moody.
Zanim dokuśtykałem na górę, dzwonek już dawno rozbrzmiał, zwiastując początek lekcji; pod klasą 3C czekała grupka podekscytowanych pierwszaków. Kiedy pojawiłem się na horyzoncie, szepty natychmiast ucichły, a na prawie każdej buzi pojawiło się przerażenie. Mając na uwadze słowa McGonagall, starałem się jak najuprzejmiej odpowiedzieć na wyśpiewane chórem dzień dobry, ale gardło Szalonookiego pozwoliło jedynie na nieco mniej ochrypłe warknięcie. Sala wyglądała zupełnie jak lata temu. Te same kulawe krzesła, pomazane atramentem ławki, wysłużonymi bibeloty w oszklonych gablotach, nawet pachniało identycznie — kurzem i starymi pergaminami. Przeszedłem przez środek, obserwując, jak dzieciaki krzątały się przy swoich torbach, wypakowując podręczniki i przybory do pisania. Zaopatrzyłem się w pozycję, którą wybrał prawdziwy Moody, ale nawet nie zdążyłem do niej zerknąć, podobnie do listy zaklęć i tematów, które uczniowie powinni opanować do egzaminu końcowego.
Spokojnie, Barty, to ty tu jesteś profesorem.
Stanąłem za katedrą i po prostu zacząłem mówić, licząc, że pierwszoroczni byli równie zdezorientowani, co ja. Pamiętałem swoje pierwsze zajęcia z obrony przed czarną magią z sakramencko drażliwym księdzem Antallem i jego opowieści z wojny, więc zacząłem grać na czas, a im bardziej się w to wczuwałem, tym bardziej zmyślne historyjki przychodziły mi do głowy; uczniowie słuchali z wypiekami na twarzy, jak to ich nauczyciel we własnej osobie dwadzieścia lat temu rozgromił grupę szmalcowników przy użyciu zaledwie kilku zaklęć rozbrajających, dlaczego warto golić głowę na zero, jeśli chce się uniknąć porwania, i jak to „ktoś” z jego bardzo bliskiego towarzystwa prawie stracił pośladek, nosząc różdżkę w tylnej kieszeni spodni. Kiedy rozbrzmiał dzwonek, już wiedziałem, że taki Alastor Moody skradł ich serca.
— Mówię wam o tym — ciągnąłem, mimo że na korytarzach zrobiło się już zamieszanie związane z przerwą — zanim podpatrzycie ten paskudny zwyczaj u starszych kolegów i sami zaczniecie paradować z różdżkami na tyłkach. Dobra. Na następne zajęcia przeczytać mi pierwszy rozdział z podręcznika, bo za tydzień zrobię wam wejściówkę. A teraz zmiatać.
Klasę wypełniło szuranie krzeseł i gwar podekscytowanej młodzieży; zaczęli komentować lekcję, zanim wszyscy wyszli na korytarz, a kilka dosłyszanych uwag sprawiło, że szedłem na następną z dużo większym entuzjazmem, zwłaszcza że czekały mnie zajęcia z Puchonami i Gryfonami z szóstego roku. O zajęciach ze starszymi myślałem jeszcze w domu ojca, liczyłem, że wszystko to, na co żaden przeciętny nauczyciel nie dostałby zgody, Szalonookiemu ujdzie na sucho, a ja miałem zamiar wykorzystać to na sto dwadzieścia procent. Po obiedzie to ja czekałem, aż wszyscy się zejdą i pozajmują miejsca; szmer stopniowo ucichł, a w klasie — podobnie jak wcześniej — zrobiło się gęsto od podniecenia i strachu. Twarze zastygły w napięciu, a oczy podążały za mną, kiedy przechadzałem się po sali i opowiadałem o Zaklęciach Niewybaczalnych. O wszystkich tych uczuciach, które towarzyszyły świadomości, że trzyma się w garści los człowieka, a oni słuchali jak zahipnotyzowani. Widziałem w nich siebie sprzed lat, kiedy to razem z Regulusem konfrontowaliśmy się z naszą przyszłością w szeregach śmierciożerców. I choć niektóre spojrzenia nie wyrażały nic poza obrzydzeniem, wiedziałem, że kryła się pod nim żądza większa niż u tych, którzy się z nią nie kryli.
— A teraz przejdziemy do części praktycznej — ciągnąłem z dawnym spokojem; klasa zafalowała w podekscytowaniu, niektórzy pochylili się, żeby wyszeptać coś do ucha sąsiada. — Ale musicie pamiętać, że to nie zabawa. Musicie myśleć trzeźwo. Musicie przemyśleć, czy warto użyć klątwy, za którą nagradzają dożywociem w Azkabanie. Nie raz odwiedzałem Azkaban i uwierzcie mi lub nie — nic przyjemnego. Czasem warto. Ale czasem lepiej rozważyć inne metody, bo musicie pamiętać, że wasi wrogowie też mają rozum i przeważnie go używają. A potem to wy obudzicie się z ręką w nocniku i wyrokiem za Cruciatusa na kimś, kto ma większe plecy niż wy. Tak teraz wygląda świat. Wojna może i się skończyła, ale smród tamtych parszywych czasów jeszcze długo nie wywietrzeje, dopóki nie wykopie się stołków spod każdego tyłka, który rządził, kiedy to się działo. Wierzcie mi, poczułem to na własnym tyłku. Ale dość gadania, więcej czarowania. Accio.
Fiolka z pająkiem, którego złapałem przed obiadem, przefrunęła przez pokój i wylądowała na katedrze; niektóre dziewczęta skrzywiły się, gdy wysypałem go na rękę i powiększyłem zaklęciem, ale zaraz w klasie rozbrzmiały pojedyncze śmiechy i pomruki, kiedy tamten zwinął się kończyny i zaczął podskakiwać na dłoni jak piłka.
— Śmieszne, co? — mruknąłem, obserwując uradowane twarze, podczas gdy pająk odbijał się od nóg stołów jak kulka we flipperze, aby na koniec uderzyć w drzwi i potoczyć się z powrotem w moją stronę. — Dopóki ktoś nie robi tego z wami. Tak naprawdę nigdy nie jesteście w stu procentach przygotowani na atak. Cruciatus i Avada kedavra są natychmiast rozpoznawalne… no, Avada może trochę mniej… ale Imperius to cichy zabójca, jeśli traficie na kogoś sprytniejszego, silniejszego czy po prostu bardzo zdeterminowanego. Tych dwóch ostatnich możecie wyeliminować, będąc stale czujni, ale przy pierwszym to nie wystarczy. Wiecie, jacy śmierciożercy ostali się po wojnie z Sami-Wiecie-Kim? Nie ci potężni czy zdeterminowani, oni wszyscy albo wąchają kwiatki od spodu, albo zdychają w Azkabanie… niektórym sam pomogłem się tam zadomowić… nie tamci. Zostali sami sprytni i teraz prowadzą normalne życie, posyłają dzieciaki do szkoły. Nie rozpoznacie ich na ulicy. Nawet nie wiecie, że być może sprzedali wam lody albo poskładali złamany nos.
W tym samym momencie na korytarzu rozbrzmiał dzwonek, ale nikt nawet nie drgnął. Uśmiechy, jeden po drugim, spełzły im z twarzy, a uczniowie spijali każde słowo z moich ust; napięcie było jeszcze bardziej wyczuwalne niż podczas lekcji z pierwszakami. Z przyjemnością dałem pozwolenie na opuszczenie sali, już rozmyślając nad lekcją o Cruciatusie. Tak bardzo wszedłem w rolę posępnego nauczyciela, że po niepewności z dzisiejszego poranka nie było śladu. Wsadziłem pająka do wielkiego słoja, zamknąłem klasę i ruszyłem na kolację; kuśtykałem wciąż tak samo, ale miałem ochotę latać. Te wszystkie ożywione zainteresowaniem twarze okazały się tak mile łechczące, że chciałem natychmiast wskoczyć do skrzyni Szalonookiego i wypytać go o więcej historii, o więcej porad, których mogłem im udzielić i naprawdę czegoś nauczyć. Postanowiłem, że przez najbliższe tygodnie Zaklęcia Niewybaczalne staną się głównym tematem zajęć obrony przed czarną magią i wtedy nie myślałem, że być może szkolę przeciwko sobie grupę wrogów.
Korytarze bardzo szybko opustoszały, a w holu przed Wielką Salą zrobił się mały korek, bo każdy chciał wejść do środka; z jadalni już napływały smakowite zapachy, a w kolejce, która utworzyła się pod drzwiami, wrzało. To się działo bardzo szybko, zanim zdążyłem zejść ze schodów — w ogonku zrobiło się małe zamieszanie, doszło nawet do jakiejś szarpaniny, ale nie zrobiłem nic, dopóki nie zorientowałem się, kto w niej uczestniczył. Jeden z uczniów podniósł różdżkę, a obok Harry’ego Pottera przemknął czerwony promień, prawie muskając mu włosy. Ze ściśniętym sercem zacząłem przeskakiwać po dwa stopnie, choć wiedziałem, że nie zdążę; chłopak drugi raz otwierał usta, żeby rzucić zaklęcie.
— O NIE, chyba się zapominasz, synku! — ryknąłem, a różdżka znalazła się w mojej ręce, klątwa sama poszybowała w stronę chudzielca z platynową fryzurą.
W środku cały dygotałem, kiedy na jego miejscu pojawił się biały gryzoń; byłem zbyt zdenerwowany, żeby przemyśleć, w co chciałem go transmutować, ale i za bardzo rozwścieczony, by to przerwać. Zapomniałem o wszystkim, natychmiast się odwróciłem, żeby zerknąć na Pottera, jednocześnie mając na oku fretkę porzuconą na podłodze kilka metrów od nas.
— Trafił cię? — zapytałem, wciąż dysząc po szaleńczym biegu na schodach; chłopak zaprzeczył, ale z tyłu jakiś drugi — gruby i kanciasty — już pochylał się z wyciągniętą łapą nad Malfoyem. — NIE RUSZAJ TEGO!
Doskoczyłem do nich w tym samym momencie, nie zważając na drewnianą protezę i plączącą się między nogami pelerynę. Bardziej wściekły na samego siebie niż na chłopaka, czułem parszywą satysfakcję, kiedy manipulowałem nim za pomocą różdżki, opuszczając i podrzucając coraz wyżej, a zwierzę miotało się i skrzeczało jak obdzierane ze skóry. Szał w zupełności mnie zaślepił, choć nie wpadłem w prawdziwą wściekłość. Świadomość, że dwa metry nad podłogą fruwał syn obrzydliwego zdrajcy, odblokowała strumień jadu, który zbierałem w sobie przez lata, a Potter zszedł na boczny tor. Teraz już nikt nie chichotał i nie szemrał. Wszyscy przyglądali się temu z mieszaniną rozbawienia i strachu, ale żaden nie śmiał się odezwać, jakby każdy obawiał się, że i jego zmienię w gryzonia.
— Zapamiętaj sobie… że nie znoszę… śmierdzących tchórzy… którzy atakują… kiedy przeciwnik… jest odwrócony… plecami!
— Profesorze Moody! — rozległo się od strony schodów. — Co pan tu wyprawia?!
Ten wrzask natychmiast przywrócił mi zmysły, ale przedstawienie trwało dalej.  
— Uczę — odparłem tak spokojnie, jak pozwalało na to ściśnięte gardło. — Mam tu delikwenta, którego trzeba nauczyć, jak się honorowo pojedynkować.
— Moody, czy to jest uczeń?! Czy pan zwariował? — Sprowadziła Malfoya z powrotem na ziemię, jeszcze raz machnęła różdżką, a oczom wszystkim ukazał się potargany Ślizgon ze łzami w oczach i rumieńcem upokorzenia na policzkach. Tymczasem McGonagall miała wyraźne problemy z mówieniem. — Powtarzałam! Szlabany albo rozmowa z wychowawcą… nigdy transmutacja…! Proszę to sobie zapisać… zapamiętać!
Nauczycielka brzmiała jak brzęczące radio, choć widziałem ją w stanie furii zaledwie kilka razy; tym razem wściekłość naprawdę uderzyła mi do głowy, kiedy usłyszałem, jak chłopak wymamrotał słowo „ojciec”. Och, jakże chętnie spotkałbym się teraz z Lucjuszem i w przebraniu Moody’ego potańczyłbym sobie jak z jego synkiem. Podszedłem do niego, a Ślizgon automatycznie się cofnął, ale już chwyciłem go z całej siły za ramię.
— Ojciec, powiadasz? — wysyczałem; wpatrywałem się w niego jednym i drugim okiem, ale czułem na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych w holu. — Wyobraź sobie, że bardzo dobrze znam twojego ojca. Możesz mu ode mnie przekazać, że od teraz będę miał na ciebie oko, chłopcze. A teraz idziemy. Twoim wychowawcą jest Snape? Świetnie się składa. No, przebieraj nogami, nie będę dwa razy powtarzał!
Popchnąłem go lekko w stronę wąskich schodków prowadzących do lochów. Przewróciłem szalonym okiem i omiotłem nim salę wejściową za plecami; profesor McGonagall stała po środku ze stosem książek u stóp, a za nią zezowali uczniowie. Niektórzy mieli na twarzach szerokie uśmiechy.
Kiedy tylko zszedłem do mrocznego korytarza, od razu pojawiła się nostalgia, choć wciąż miałem ochotę rozszarpać Malfoya gołymi rękami. Minęło tyle lat, ale trafiłbym do gabinetu Mistrza Eliksirów nawet po omacku. Odetchnąłem pełną piersią — wilgoć, stęchlizna i mokry kamień. Nawet to się nie zmieniło. Minęliśmy tajne przejście do dormitorium Ślizgonów i miałem ochotę się zatrzymać; przeniknąłem tylko okiem przez obślizgłą ścianę i dojrzałem pogrążony w zimnym, niebieskawym półmroku przedpokój z tańczącymi na ścianie szkieletami.  
— Jesteś kropka w kropkę jak stary Malfoy — mruczałem groźnie. — Tak, zdążyłem go bardzo dobrze poznać. I to od takiej strony, że osiwiałbyś ze strachu, gdybym ci poopowiadał… gdybyś już teraz nie był siwy. Och, Malfoyowie… brakuje wam jaj.
Zatrzymałem się gwałtownie, wciąż trzymając w garści kawałek nowiutkiego rękawa, i załomotałem pięścią w nieheblowane deski. Widziałem przez nie niezmiennie obleczoną w czarne szaty sylwetkę, kucającą przy jednej z szafek pod ścianą; jedną rączkę oplatał gruby, błyszczący łańcuch. Na dźwięk pukania nauczyciel powoli wyprostował się i ruszył ku drzwiom, a zaraz potem zobaczyłem go za progiem — z kurtyną jednakowo tłustych, rzadkich włosów i pałającymi zza niej czarnymi oczami. Musiał cały się spiąć, żeby nie skrzywić się na mój widok.
— Moody, jak uroczo — powiedział cicho, choć brwi zaczęły mu drżeć. — Czemu zawdzięczam tę przemiłą wizytę?
— Jest problem z twoim dzieciakiem, Snape — oświadczyłem i wepchnąłem się do środka bez zaproszenia, przy okazji potrącając nauczyciela ramieniem. — Zaatakował ucznia. Mało tego, zaatakował ucznia, kiedy ten stał odwrócony plecami. Powiedz mi, Snape, dlaczego ze wszystkimi Ślizgonami musi być ciągle ten sam problem — brak honoru.
Mężczyzna zignorował to, nie przestając świdrować mnie wzrokiem. Kiedy byłem Bartym, bardzo często widziałem to spojrzenie, choć sam nigdy nie musiałem doświadczyć go na własnej skórze. I pewnie czułbym się nieswojo, gdyby nie fakt, że niepokój Snape’a stał się niemal namacalny.
— Którego ucznia zaatakował?
— A czy to ważne? — warknąłem. — Pottera.
— I wszystko jasne. — Uśmiechnął się złośliwie. — Potter lubi prowokować. To nie pierwsza taka sytuacja, że gra biednego poszkodowanego.
— Byłem przy tym i nic takiego nie widziałem. Zresztą co to za różnica, fakt jest faktem, Malfoy podniósł różdżkę na chłopaka, który nie mógł się bronić! I lepiej, Snape, jeśli ty go ukarzesz, bo jeśli ja wlepię mu szlaban, nie wyjdzie z mojego gabinetu do Bożego Narodzenia! — Przez chwilę taksowaliśmy się wzrokiem, chłopak tymczasem uciekł do kąta, byle jak najdalej ode mnie. Napięcie stało się nie do zniesienia, lecz czułem niezrozumiałą przyjemność z widoku tej brzydkiej, zdeformowanej przez obrzydzenie twarzy. W końcu nie wytrzymałem i uśmiechnąłem się. — Ja wiem, Snape, że tobie byłoby na rękę, gdyby Potterowi coś się stało. Tobie i Lucjuszowi Malfoyowi. Rozumiesz, o czym mówię?
Wystarczyło to jedno wypowiedziane szeptem zdanie, by ten gwałtownie pozieleniał.
— Nie mam pojęcia, co sobie ubzdurałeś, Moody — odparł takim tonem, jakby nic się nie stało. Cofnął się do biurka i zamknął szafkę zaklęciem; łańcuch rozjarzył się bielą, zadzwonił cicho i oplótł drzwiczki. — Miałem na myśli tylko tyle, że między Malfoyem i Potterem dochodziło już do różnych niezbyt czystych sytuacji. Z obu stron, Moody. Pan Malfoy zostanie ukarany tygodniowym szlabanem u pana Filcha, czy to cię satysfakcjonuje?
— Tak, Snape, to mnie satysfakcjonuje.
— Zatem sprawa została wyjaśniona. — Obszedł biurko, otoczył ramieniem chłopaka i ruszył w stronę wyjścia. — Draco, widzę cię dzisiaj u mnie zaraz po kolacji, Filch cię odbierze. Całe szczęście, że byłeś na miejscu, Moody. Można powiedzieć, że właściwy człowiek na właściwym stanowisku.
Otworzył drzwi, patrząc sugestywnie w moją stronę; w głosie nawet nie próbował ukryć pogardy.
— Mam oko nie tylko na uczniów — mruknąłem na odchodne, natychmiast minąłem go w progu i ruszyłem w stronę wyjścia.
Stukot drewnianej nogi obudził głośne echo, ale byłem pewien, że kiedy tylko się oddaliłem, smarkacz zaczął się żalić i odgrażać. Oczywiście ku uciesze Snape’a. Choć nienawidziłem go z całego serca, nie czułem się komfortowo po tej rozmowie. Szacunek do starszych wszedł mi w krew, zanim nauczyłem się wiązać sznurówki; nigdy nie podejrzewałem, że będę cieszył się z pyskówki z człowiekiem, którego ceniłem ponad wszystko, nawet pomimo niechęci. Na zewnątrz pozostawałem takim samym Moodym, jakiego wykreowałem, ale wewnętrzny Barty cały się skręcał.

Gabinet nauczycielski okazał się nie tak ciasny i niekomfortowy, jak się spodziewałem, ale pewnie dlatego, że wcześniej miałem ogląd wyłącznie na kwaterę Mistrza Eliksirów. W mojej znajdowała się mocno zużyta, ale całkiem przytulna sypialnia z łóżkiem z czterema kolumnami — takim, w jakim sypiałem przez siedem lat w dormitorium Ślizgonów — tyle że było otoczone fioletowymi zasłonami, a także dostęp do maleńkiej łazienki z prysznicem; korzystanie z niego pod postacią Moody’ego okazało się znacznie bardziej problematyczne niż zejście ze schodów. Gdyby nie zdarzenie w holu, po powrocie z kolacji pewnie wskoczyłbym do kufra na wieczorną pogawędkę z Szalonookim, a później postarałbym się przejrzeć podręcznik, aby kolejne zajęcia stały się choć trochę merytoryczne, lecz szafka ze składnikami nasunęła myśl o eliksirze wielosokowym. Obawiałem się spotkania ze Snape’em twarzą w twarz. Nie spodziewałem się, że mnie pozna, ale że ja omyłkowo się przed nim zdradzę, a teraz to on był wściekły i zastraszony. Miałem go w garści, a w walizce pelerynę-niewidkę. Zakradnięcie się do gabinetu, kiedy zaśnie, zawinięcie odrobiny sproszkowanego rogu dwurożca i kilku płatów skórki boomslanga powinno pójść gładko. Warto było spróbować, póki Mistrz Eliksirów wciąż traktował groźbę Moody’ego poważnie.
— Za chwilę włamię się do gabinetu Snape’a — oświadczyłem byłemu aurorowi, kiedy cztery godziny później obserwowałem go z kąta, jak pochłaniał ostatnią ukradzioną kiełbaskę. Wymusiłem na nim kolejne opowieści dla jutrzejszej grupy i dopiero po tym nagrodziłem kolacją. — Widzę, że pan za nim nie przepada. No to jest nas dwóch. Starł się pan z nim podczas wojny?
— Nie zdążyłem. Snape przeszedł na naszą stronę i donosił jak zawodowy konfident. Jakże wygodnie. A potem Sam-Wiesz-Kto zniknął — prychnął z ustami pełnymi mięsa.
— Czyli zdradzał mojego pana, zanim to się stało — mruknąłem. Nie spodziewałem się, że obrzydzenie do tego człowieka mogło jeszcze wzrosnąć, ale musiałem się uspokoić. Podczas wyprawy powinienem zachować chłodny umysł, a każda emocja stanowiła zagrożenie. Milczeliśmy przez jakiś czas, aż Moody skończył jeść. Znów poczułem z nim niezrozumiałą więź, choć wiedziałem, że prawdopodobnie będę musiał go zabić, kiedy przestanę potrzebować jego włosów i towarzystwa. — Mogę panu gwarantować, że gorzko tego pożałuje.
— Nie potrzebuję gwarancji takiego robaka. Obaj jesteście siebie warci. Rozwalę cię, tylko stąd wyjdę, to ja ci mogę gwarantować.
— Obawiam się, że jeszcze trochę pan tu posiedzi, Moody — odparłem spokojnie, wstając. — Kolejny dzień z pustą listą, dobrze panu idzie, ale proszę uważać na słowa, moja cierpliwość też ma swoje granice. Dobranoc.
Tym razem postanowiłem wymknąć się bez przebrania, narzuciłem tylko pelerynę-niewidkę, zabrałem różdżkę i zapieczętowałem gabinet. Przez lata skradania się po własnym domu stałem się mistrzem w pozostawaniu niezauważalnym, a porzucenie ciężkiego, nadal nieporadnego w moich rękach ciała eks-aurora sprawiło, że poczułem się dziesięć razy sprawniejszy niż zwykle. Było już grubo po północy, ciemne korytarze świeciły pustkami, kiedy posuwałem się na przód prawie po omacku, starając się iść środkiem korytarzy, by nie zahaczyć o zbroję albo ramę obrazu, jednocześnie mają cały czas na uwadze, że w każdej chwili mogłem wpaść prosto w objęcia Filcha. Czułem się jak uczniak, który urwał się z dormitorium po ciszy nocnej, i choć ja rzadko się wymykałem, teraz to wszystko nadrabiałem. Wycieczki po zamku, włamania do nauczycielskich gabinetów, kradzieże… brakowało tylko schadzki z dziewczyną.
O ile na piętrach było bardzo ciemno, tak w lochu panował tak nieprzenikniony mrok, że musiałem trzymać się ściany, żeby skręcić w odpowiedni korytarz. Szedłem na pamięć, wodząc dłońmi po zmurszałych ścianach, odliczając mijane drzwi, aż w końcu — zdawało się, że po wielu godzinach błądzenia — trafiłem na te właściwe. Wymacałem klamkę i nacisnąłem — zamknięte. Spodziewałem się tego, ale zwykłe Alohomora wystarczyło, żeby zamek kliknął i gabinet Mistrza Eliksirów stanął przede mną otworem. Wnętrzności delikatnie skurczyły się w podnieceniu, kiedy przekraczałem próg. Wiedziałem, że Snape musiał używać jakiegoś tajnego przejścia albo sypiał w innej części lochów, bo w środku nie znajdowały się żadne inne drzwi; mogłem więc bez przeszkód zapalić różdżkę.
Wyglądało na to, że nauczyciel nie należał do tak porządnickich, jak myślałem, chociaż od uczniów wymagał doskonałej organizacji na miejscach pracy. Na biurku leżał stos nieposegregowanych rolek pergaminu, odkorkowany kałamarz i kubek z resztką zimnej kawy. Mój cel — szafa z ingrediencjami — stał pod ścianą, zamknięty na cztery spusty. Łańcuch połyskiwał niewinnie w chłodnym świetle różdżki. Zakradłem się bliżej i delikatnie go zdjąłem, uważając, żeby nie narobić hałasu; podobnie uchyliłem drzwiczki. Na moment zamarłem, nasłuchując alarmu albo kroków z korytarza, ale słychać było jedynie stłumione kapanie gdzieś w głębi lochów. Otworzyłem gablotkę na całą szerokość i omiotłem wzrokiem jej zawartość. Już na pierwszy rzut oka poznałem buteleczkę smoczej krwi i zabezpieczoną szklaną szkatułkę z rogiem buchorożca. Wszystkie składniki zostały opisane i poukładane alfabetycznie w puszkach, fiolkach i wiklinowych koszyczkach, więc nie miałem problemu z wypatrzeniem tego, czego szukałem.
— Róg buchorożca, róg dwurożca… Dobra, jest. Teraz skórka… skórka… Skrzydła nietoperza, skórka boomslanga, skrzeloziele… — mamrotałem do siebie, sunąc palcem po etykietach. Szybko zapakowałem do kieszeni trochę skórki i jeden róg; miałem już zatrzasnąć szafkę i jak najszybciej się stąd zabierać, kiedy nagle mnie oświeciło.
Drżącymi rękami, oniemiały niespodziewanym olśnieniem, wziąłem do ręki pękaty słój i przysunąłem do oczu. Był pełen obślizgłej, dygoczącej lekko rośliny, przypominającej zwitek szarozielonych, szczurzych ogonów. Wytarłem dokładnie szkło, odłożyłem na miejsce i ostrożnie zamknąłem szafkę. Zanim wyszedłem, upewniłem się, że zostawiłem wszystko tak, jak było; pokonałem lochy biegiem, podobnie schody na drugie piętro, przeskakując co drugi stopień, myśląc tylko o tym, żeby się uspokoić i wszystko dokładnie przeanalizować. Chyba znalazłem sposób na rozwiązanie drugiego zadania. Co prawda wciąż nie miałem pojęcia, jak przeprowadzić Pottera przez Pierwsze Zadanie, ale wykorzystanie skrzeloziela wydawało się bardzo nowatorskie na tle Bąblogłowy. Wątpiłem, by chłopak posiadał w czwartej klasie tak rozległą wiedzę o roślinach wodnych, ale nic straconego, z całą pewnością miał kogoś, kto mu pomoże. Bo kto nie zechce pomóc najmłodszemu reprezentantowi Hogwartu? Musiałem się tylko pośpieszyć.  

Zanim znalazłem interesującą mnie pozycję, wybiła godzina piąta i powrót do łóżka był całkowicie bezsensowny; prosto z biblioteki — wciąż we własnym ciele i opatulony w pelerynę-niewidkę — wybrałem się do sowiarni. Zależało mi, by zamówienie przyszło przed czwartkiem, kiedy to wypadała pierwsza lekcja z Gryfonami. Niemniej jednak nie próżnowałem, już we wtorek w pokoju nauczycielskim zrobiłem rozeznanie i zamieniłem kilka zdań z profesor Sprout.
— Chyba to rozumiem — mruknąłem i wypiłem łyk z piersiówki. Szybko nauczyłem się ignorować dolegliwości i paskudny smak eliksiru wielosokowego, choć jakiś czas temu robiło mi się niedobrze na samo wspomnienie. — Na przykład takiego Dumbledore’a. Jaką satysfakcję daje nauczanie, kiedy widzi się efekty. Do tej pory trochę tym… mmm… bez urazy, ale pogardzałem. No bo co jest fascynującego w nadzorowaniu młodych, żeby zakuli to czy tamto. Ale kiedy są efekty, widzi się, że ta praca jednak nie jest bezsensowna, nie?
— No pewnie! Po latach tak się już tego nie zauważa, ale dalej pamiętam swój pierwszy test, który zrobiłam po pierwszym roku pracy w Hogwarcie, było jedenaście wybitnych — odpowiedziała, uśmiechając się sama do siebie nad Prorokiem Codziennym.  
W sali zaczynało się robić tłoczno, więc postanowiłem przyspieszyć rozmowę.
— Jestem strasznie ciekaw Pottera — mruknąłem, przysunąwszy się bliżej; szybko wyszukałem wśród profesorów Snape’a, ale tamten natychmiast mnie wypatrzył i sprawiał wrażenie, jakby nagle przypomniał sobie o czymś ważnym poza pokojem nauczycielskim. — Dobrze pamiętam jego ojca… i matkę, cholernie zdolni. No i ta sytuacja z Sama-Wiesz-Kim… Chciałbym zobaczyć Pottera w akcji, podobno obrona przed czarną magią to jego konik. 
— U mnie radzi sobie przeciętnie — odparła, wzruszając ramionami. — Ale zielarstwo nie jest dla każdego, w końcu co to za czarowanie. A z tą obroną pewnie ma pan rację, w zeszłym roku opanował Patronusa pod okiem Lupina.
— Pani pewnie też ma jakieś perełki, którymi może się pani pochwalić.
— A pewnie! — Od razu się rozweseliła, a na suchej od wiatru twarzy pojawiły się zalążki entuzjazmu. — Hermiona Granger… miał pan już coś z nimi? Nie? No, to się pan przekona… bestia zawsze jest przynajmniej poziom nad resztą. No i jeszcze jeden z klasy Pottera, nazywa się Longbottom. Wstydliwy z niego dzieciak, ale ma rękę do roślin i ogromne chęci.
Na to nazwisko coś przewróciło mi się w żołądku, ale odpowiedziałem uśmiechem na uśmiech Sprout i przytaknąłem. Na wieść, że syn moich niedoszłych ofiar uczył się właśnie w Hogwarcie, poczułem dziwaczne pragnienie zbliżenia się do chłopaka, poznania go, by móc zastanawiać się, na ile stał się taki właśnie dzięki nam. Perspektywa przebywania z nim w jednym pomieszczeniu, zaprzyjaźnienia się, fałszywego współczucia wywołała ponurą satysfakcję, ukłucie dzikiego podniecenia, z którym jutro się skonfrontuję. Miałem ochotę skrzywdzić i jego, choć był dla Czarnego Pana zupełnie drugorzędny. Anonimowa latorośl roślin gnijących w Świętym Mungu. Wiedziałem, że jeśli Szalonooki nadużyje mojej cierpliwości, nazwisko Longbottoma jako pierwsze zasili moją listę.
Ale Moody pozostawał zaskakująco spokojny, nawet gdy wieczorem opowiedziałem mu o swoim planie i odczuciach względem małego Neville’a. Dostrzegłem to, co zauważyłem wcześniej i u siebie, kiedy pozostawałem pod kontrolą ojca — przeżywał momenty prawie całkowitej świadomości i odpowiadał zupełnie trzeźwo, choć nie prosiłem go, by mówił, ale czasami — niezależnie od mojego nastroju czy nasilenia zaklęcia — odpływał zbyt daleko, żeby cokolwiek rozumieć. Jednak nie potrzebowałem jego pomocy ani przy układaniu lekcji, ani ważeniu eliksiru wielosokowego. Zabrałem się za to od razu we własnym gabinecie, aby nieustannie mieć w kufrze spory zapas i nie martwić się, kiedy fiolki zabrane z domu zaczną świecić pustkami.
Śródziemnomorskie magiczne rośliny i ich właściwości przyszły wraz z czwartkową pocztą; na wszelki wypadek zamówiłem egzemplarz w antykwariacie na Pokątnej, mając nadzieję, że będzie dostatecznie stary i zużyty, aby nikt nie nabrał podejrzeń. Domyślałem się, że Longbottom pewnie niczego nie zauważy, lecz mimo że mistrz opowiadał o chłopaku różne rzeczy, wolałem nie bagatelizować inteligencji Pottera. Czując na sobie badawcze spojrzenie Snape’a (które potwierdziło się przy pierwszym rzucie szalonego oka), zapłaciłem sowie, spakowałem płaski pakunek i kontynuowałem rozmowę z profesor Sprout. Wystarczyło kilka dni, abym poczuł się w nauczycielskim towarzystwie jak wśród swoich, a niezbyt przyjemna powierzchowność i szorstkie obejście Moody’ego o dziwo przysporzyło mi więcej przyjaciół niż wrogów. Wszyscy — nie wyłączając McGonagall — okazali się mile zaskoczeni zaangażowaniem w tak prozaiczne zdaniem eks-aurora zajęcie.
Idąc na lekcję z czwartoroczniakami, czułem, jak drugie śniadanie raz po raz podskakiwało mi w żołądku; byłem w lesie. O ile ufałem, że Czarny Pan nie przeliczył się co do moich umiejętności i wkręcenie chłopaka do turnieju powinno się udać, tak wizja Pierwszego Zadania wywoływała zaczątki ślepej paniki, na którą nie pomagał ani papieros, ani myślenie o mistrzu. A ja już przygotowywałem grunt pod niepewne zadanie numer dwa. Glizdogon naopowiadał nam tyle ciekawostek o Potterze, że szczerze wątpiłem, by dzieciak poradził sobie w rozwikłaniu zagadki, nie mówiąc już o stanięciu twarzą w twarz ze skrzydlatym, ogniowładnym zagrożeniem. Wszystko miało się okazać w ciągu kilku najbliższych zajęć.
Klasa — jak wszystkie poprzednie — czekała już na korytarzu przed drzwiami; kiedy wszyscy pozajmowali miejsca i wypakowali podręczniki, dało się wyczuć znajomą aurę podekscytowania. Nakazałem schować książki i przystąpiłem do odczytywania listy obecności; gdy dotarłem do nazwiska Longbottoma, odezwał się pulchny, zahukany chłopiec z nalaną twarzą i jasną czupryną, a wyglądał na dziesięć razy bardziej przerażonego niż reszta. Strach z twarzy Malfoya starło głębokie nadąsanie — nawet nie zaszczycił spojrzeniem kontuaru, gdy mruknął lodowate jestem. Wnętrzności nieprzyjemnie mi się skurczyły, kiedy okazało się, że Sophie podzielała jego nastawienie, choć dla niej wciąż pozostawałem tylko Moodym. Potterowi przyjrzałem się już dawno podczas posiłków i momentami w różnych częściach zamku — zawsze w towarzystwie dziewczyny o przemądrzałym spojrzeniu i rudego, piegowatego kolegi. Tamtego nie potrzebowałem odczytywać go z listy, żeby wiedzieć, że to jeden z dzieciaków Weasleya.
— Dobra — mruknąłem, omiatając wzrokiem całą klasę. Wszyscy słuchali, oczekując w napięciu tych wszystkich cudów, o których zapewne nasłuchali się od innych uczniów. — Dostałem od Lupina listę tego, co przerobiliście w zeszłym roku. Boginy, czerwone kapturki, zwodniki, druzgotki, wilkołaki, takie tam… Ale jesteście w tyle jeśli chodzi o czarnomagiczne zaklęcia. Rozmawiałem o tym z profesorem Dumbledore’em, mamy rok, żeby to wszystko nadrobić…
— Jak to, nie będzie pan dłużej uczył?
To wyrwał się rudy chłopak z pierwszej ławki, który wałęsał się z Potterem. Nawet teraz usiedli razem, ale ten pierwszy wydawał się dużo bardziej podekscytowany. Spojrzałem na niego szalonym okiem i prawie podskoczył, czerwieniąc się po czubki uszu. Przełamanie wiecznej zgryźliwości wprasowanej na wieczność w twarz Moody’ego nadal nie było proste, lecz uśmiech wyszedł mi na tyle przekonująco, że zgęstniała atmosfera w klasie natychmiast się rozluźniła, a chłopak wypuścił głośno powietrze. Doskonały moment na budowanie zaufania.
— Ty musisz być synem Artura Weasleya — zwróciłem się do niego i przytknąłem do ust piersiówkę, żeby wysiorbać łyk eliksiru. — Twój ojciec uratował mi tyłek kilka dni temu, tak. Pojawiłem się tu na prośbę Dumbledore’a, jako że dobrze się znamy… ale po roku wracam na zasłużoną emeryturkę. No dobra, ale dość gadania. Zaklęcia czarnomagiczne.
Wstęp do zajęć praktycznych opanowałem już po drugim takim wystąpieniu i teraz jedynie parafrazowałem własne przemówienie, ale oni i tak słuchali z zapartym tchem. No, prawie wszyscy, ale wystarczyła jedna grzeczna uwaga, żeby przywołać Gryfonkę z ostatniej ławki do porządku. Cieszyłem się, widząc, że wystarczyło kilka dni, aby profesor Moody wyrobił sobie autorytet, na który Snape pracował najprawdopodobniej przed kilka miesięcy. Gdy przeszedłem do części praktycznej, podniecenie sięgnęło zenitu — wystarczyło wyciągnąć różdżkę. Wszyscy chcieli zobaczyć Zaklęcia Niewybaczalne na własne oczy, nawet Draco Malfoy zrezygnował na moment z manifestowania fochów i wychylił się, żeby lepiej widzieć. Z Imperiusem poszło gładko i dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem — najpierw śmiech, potem zgroza. Dokładnie w takiej kolejności. Udzieliłem głosu rudemu Weasleyowi, lecz myślami byłem już przy Cruciatusie i Longbottomie. Wystarczył pierwszy rzut oka, by zauważyć, że tiara musiała doznać chwilowego zamroczenia, przydzielając go do Gryffindoru, jednak to nie dom chłopaka mnie interesował, a to, jak zniesie widok zaklęcia, które pozbawiło zmysłów jego rodziców. O dziwo sam zgłosił się do odpowiedzi, kiedy pająk przestał wywijać koziołki. Choć zerkałem na niego zdrowym okiem, gdy rzucał się w drgawkach po mojej ręce, szalonego nie mogłem oderwać od twarzy Longbottoma — tak podobnej do tej, którą widziałem lata temu w lesie. Pucołowatą, pozbawioną szlachetnych rys, poczciwą. Na ułamek sekundy Alastor Moody zniknął. Poczułem się na powrót Bartym, ale nie żałosnym słabeuszem z Hogwartu, a tym z marzeń, dokładnie takim, jakim od zawsze chciałem się stać. Patrzyłem na wykrzywioną w niemym przerażeniu buzię chłopaka i nie doznałem zupełnie niczego. Żadnego sztucznego podniecenia, strachu, obrzydzenia. Nic. Jednocześnie chciałem chłonąć ten widok, bo znów znalazłem się w teatrze, lecz tym razem nie siedziałem na widowni, a sam brałem udział w przedstawieniu. Zrozumiałem, dlaczego mistrz nie zawahał się, mówiąc, że wierzył w mój spokój.
Tymczasem z drugiego końca sali rozległ się wrzask.
— Dosyć, niech pan w tej chwili przestanie!
Natychmiast cofnąłem zaklęcie i pomniejszyłem pająka do dawnych rozmiarów, ale wciąż lekko dygotał. Uniosłem oczy — zwykłe i szalone — i odnalazłem dziewczynę, która krzyczała. Musiała wstać zbyt gwałtownie, bo krzesło leżało przewrócone na oparciu pół metra za nią; burza kasztanowych włosów, duże przednie zęby, wyraźnie widoczne pomiędzy rozdziawionymi ustami — to z nią zdarzało mi się widywać Pottera i ona podniosła rękę, kiedy wyczytałem nazwisko Hermiony Granger. Od razu przypomniałem sobie profesor Sprout. Rzeczywiście się przekonałem, do tej pory w głosie żadnego innego ucznia nie usłyszałem takiej zaciętości.  
— To nic nowego — niemal wyszeptałem, patrząc prosto na nią. — Tylko ból. Nie potrzeba noży, żeby sprawić komuś ból. Tylko to — uniosłem różdżkę i zakręciłem ją w palcach — jeśli znacie klątwę Cruciatus. W tym macie całą salę tortur. Ktoś zna ostatnie?
Tym razem nikt nie podniósł ręki, jedynie Hermiona Granger, choć wyglądała, jakby miała zwymiotować. Czułem na sobie spojrzenia wszystkich poza jedną osobą — siedzącą obok Weasleya w pierwszej ławce — kiedy skinąłem głową, patrząc na stojącą dziewczynę. Mogło mi się wydawać, ale w jej oczach błysnęły łzy i już wiedziałem, że osiągnąłem to, co chciałem.
— Avada kedavra — wychrypiała.
Skinąłem różdżką, a oślepiający, zielony promień wypełnił całą klasę, tak że najbliżej siedzący musieli poodwracać głowy. Kiedy blask przygasł, pająk leżał nieruchomo ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Martwy. Ostatni akt właśnie dobiegł końca, ale napięcie trwało jeszcze długo po tym, jak Ron Weasley rzucił się do tyłu, kiedy trup potoczył się w stronę ich stolika. Miałem ochotę roześmiać się na widok jego twarzy koloru zsiadłego mleka, lecz wzrok Sophie sekundę później całkowicie wymazał mi z głowy cały entuzjazm — taką odrazę widziałem do tej pory wyłącznie w oczach Croucha.
— Zaklęcie uśmiercające — kontynuowałem spokojnie, mając nadzieję przywrócić zwyczajną atmosferę, mimo że sam w środku drżałem jak ten sam pająk przed momentem. — Nie da się go zablokować, cofnąć, potraktować przeciwzaklęciem… Znam tylko jedną osobę, która przeżyła spotkanie z tą klątwą. Siedzi w tej klasie. Jednak użycie tego zaklęcia… nie tylko Avady kedavry, wszystkich trzech… wymaga dużej siły i skupienia, każde z was mogłoby teraz wycelować we mnie różdżką i nie poleciałaby mi nawet krew z nosa. Ale to, że nie można się przed tym obronić, nie znaczy, że nie macie być czujni. A zwłaszcza dlatego macie być, bo czujność na tę chwilę jest waszą jedyną bronią w walce z Zaklęciami Niewybaczalnymi. I tak, jak mówiłem, użycie któregokolwiek z nich na człowieku jest karane dożywociem w Azkabanie, a wierzcie mi, nie chcielibyście tam trafić. Nie pokazałem wam tego, żebyście teraz popisywali się na korytarzach i próbowali zmusić za pomocą Imperiusa kolegę do odrobienia waszej pracy domowej. Musicie być czujni i odpowiedzialni, pamiętajcie, że każdy czyn, każda wasza decyzja ma swoje konsekwencje. Być może niedługo nadejdą takie czasy, że będziecie musieli je podejmować. Zapiszcie to.
Każdy drgnął jak wyrwany z zadumy, a Granger podniosła krzesło i usiadła. Kiedy w milczeniu notowali to, co dyktowałem, przyglądałem się to jej, to Potterowi — jako jedyni sprawiali wrażenie nieporuszonych tym, co się wydarzyło, mimo że dziewczyna jeszcze chwilę przedtem wyglądała, jakby miała się rozpłakać. Do końca lekcji nikt się nie odezwał, a w pomieszczeniu panowała tak napięta atmosfera, że zacząłem się zastanawiać, czy tym razem nie przedobrzyłem. Niemrawe miny mieli wszyscy ci, którzy byli mi do czegoś potrzebni, zwłaszcza Neville. W momencie, gdy rozbrzmiał dzwonek i oznajmiłem koniec zajęć, Sophie jako pierwsza zerwała się z miejsca i wypadła na korytarz, a uczennica z jej ławki wyleciała za nią, w biegu pakując torbę. Nie ulegało wątpliwości, że Ślizgonka, delikatnie mówiąc, nie przepadała za Moodym; chciałem to natychmiast wyjaśnić, dowiedzieć się, w czym rzecz, ale rozsądek podpowiadał mi, że dziecięce fochy nie mogły przyćmić celu, dzięki któremu powstała ta cała szopka. Odczekałem, aż wszyscy opuszczą salę, dopiero wtedy ruszyłem za nimi; wypatrzyłem Longbottoma zaraz po przekroczeniu progu. Chłopak stał w połowie korytarza przy ścianie, otoczony kolegami — jak się szybko okazało, Potterem, Weasleyem i Granger.
— Już dobrze, synku — mruknąłem, gdy do nich dokuśtykałem. Okazało się, że głos Szalonookiego nie brzmiał tak oschle, kiedy mówiło się ciszej i wolniej; Gryfoni najwyraźniej też to zauważyli, choć twarz Neville’a nadal nie odzyskała kolorów. — To się wszystko może wydawać… brutalne, ale musicie wiedzieć. Musicie to poznać, im szybciej, tym lepiej. Wpadnij do mnie do gabinetu na kubek herbaty, co? A ty, Potter? Wszystko gra?
Padło jedynie obcesowe tak. Choć wiedziałem, że to niemożliwe, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że dzieciak coś podejrzewał. Być może nawet podświadomie nie ufał komuś, kto miał braki w nosie, sztuczną nogę, a w oczodole oko, które widziało przez stoły i głowę. Postanowiłem się wycofać, zanim nie porozmawiam z Moodym.
— No, chodź, Longbottom. Mam taką jedną książkę, może cię zainteresuje.
Położyłem mu dłoń na ramieniu i naparłem lekko, dopiero wtedy za mną ruszył. Przez całą drogę na drugie piętro, a potem korytarzem do gabinetu nie odezwałem się ani słowem, starając się przeanalizować wszystko, co chciałem powiedzieć. Okazało się, że sprawa mogła być zbyt delikatna na szorstką reputację Szalonookiego. Nie musiałem się zbyt wiele starać, legenda Moody’ego wyprzedziła go nawet w Hogwarcie, gdzie prawie nikt nie znał go osobiście, a i tak zdążył już wyrobić sobie o nim zdanie.
Wpuściłem chłopaka do środka i poleciłem, by usiadł; woda w czajniku zagotowała się na jedno skinienie różdżki; nie miałem najmniejszych problemów, by zmusić ją do posłuszeństwa, choć fatalnie leżała w ręce i z początku starała się mnie zniechęcić. Miałem ochotę poprowadzić rozmowę tak, aby zeszła na wydarzenie w lesie. Dowiedzieć się, jak miewały się roślinki, które Neville zwał rodzicami, lecz przeczuwałem, że to mogłoby go spłoszyć; kiedy tylko zamknąłem drzwi, wyglądał jak zwierzę w klatce.
— Twoi rodzice też byli aurorami. Jak ja — powiedziałem, starając się zabrzmieć łagodnie jak przed klasą kilka minut wcześniej. Zalałem dwa kubki z saszetkami wrzącą wodą i postawiłem przed Longbottomem wraz z cukiernicą. — Dobrze ich znałem, sakramencko twarde skurczybyki, możesz być z nich dumny. Wielka strata, ech, wielka…
— B-babcia też tak uważa — odparł i prawie natychmiast się zaczerwienił. Żeby ukryć zażenowanie, zaczął mieszać gorączkowo w swojej herbacie.
— Strach przed okropieństwem tamtych zaklęć to żaden wstyd — ciągnąłem, wyciągając w jego kierunku cukier. — Gdybyś się nie bał, pomyślałbym sobie, że coś z tobą nie tak. Ale pierwszy raz już za tobą, teraz już wiesz, z czym to się je, więc możesz próbować się przed tym bronić.
Milczał, wyraźnie unikając mojego spojrzenia, ale nie był już tak zaszczuty. Z bliska naprawdę przypominał swoją matkę, i choć widziałem ją zaledwie przez krótką chwilę, nie mogłem wyrzucić z głowy obrazu najpierw jej pulchnej, później spuchniętej, sinej twarzy, kiedy Bellatriks testowała wytrzymałość kobiety. Tamtej nocy nie mogłem się nadziwić ich sile — zarówno Franka, jak i Alicji — a teraz siedziałem naprzeciw słabego, strachliwego dzieciaka, który poza okrągłą buzią i płową czupryną nie odziedziczył po nich niczego, czym odznaczał się Gryfon z krwi i kości. Mimo to potrzebowałem Neville’a bardziej niż przed lekcją — po szopce, którą odstawiła Granger, wiedziałem, że jeszcze długo jej od siebie nie przekonam.
— Ale nie zaprosiłem cię, żeby gadać o zajęciach — dodałem i odsunąłem szufladę biurka, z której wyciągnąłem podniszczony egzemplarz Śródziemnomorskich magicznych roślin i ich właściwości. — Gadałem niedawno z profesor Sprout, powiedziała, że jesteś świetny z zielarstwa, więc pomyślałem, że to ci się spodoba. Możesz ją trzymać, ile chcesz, ja tam nie jestem specem od roślin.
Wręczyłem mu książkę i obserwowałem ciemniejący rumieniec na jego policzkach, kiedy oglądał okładkę i zaplamioną pierwszą stronę. Prawie poczułem, jak coś przyjemnie drgnęło mi w sercu, gdy chłopak uśmiechnął się z wdzięcznością, wciąż bardzo zakłopotany.
— Dziękuję, panie profesorze.
— Rób to, co robisz i dobrze ci wychodzi, nie musisz być czołgiem od złowrogich zaklęć. Mówię ci, chłopcze, lepiej być mistrzem w jednej dziedzinie niż przeciętnie dobrym ze wszystkiego.
Po tych słowach wiedziałem, że już go kupiłem. Wraz z książką znikającą w torbie stałem się o krok bliżej sukcesu w Drugim Zadaniu, choć Potter nie miał jeszcze pojęcia, co go czeka. Przed śmiercią miał doświadczyć kilku najbardziej ekscytujących, szczęśliwych miesięcy życia, a ja naprawdę szczerze — z ręką na sercu — starałem się, aby jak najbardziej mu to ułatwić.

Longbottom wyszedł ode mnie kwadrans później i nareszcie mogłem na chwilę spocząć z poczuciem wykonanej misji. Nie wszystko poszło tak gładko, jak się spodziewałem, ale pochlebstwa — zwłaszcza tak zniekształcone przez surowy obraz Moody’ego — jak zwykle dały radę załatwić sprawę. Przekonałem się, że słowa Czarnego Pana o manipulowaniu zranionymi osobami okazały się jak zwykle trafione, a ja bardzo szybko nauczyłem się wyszukiwać takie jednostki. Miałem tylko nadzieję, że równie łatwo pójdzie mi ze znalezieniem słabego punktu Pottera.
Jednak dzień dla mnie jeszcze nie dobiegł końca. Postanowiłem pójść za ciosem i zaufać dziecku zgodnie ze słowami Dumbledore’a, lecz nim to miało nastąpić, musiałem porozmawiać z Moodym. Zaraz po obiedzie wskoczyłem do skrzyni, nie czekając nawet, aż eliksir wielosokowy przestanie działać.
— Mam dobre wieści — oświadczyłem, ścieląc sobie płaszcz na ziemi. — Musi pan wiedzieć, że całkiem zadomowiłem się w pańskim ciele. Mogę powiedzieć, że profesor Moody jest nawet lubiany, więc chyba nie jest tak źle, prawda? Rozmówiłem się z Longbottomem, okazało się, że przyjaźni się z Potterem, książka trafiła do jego dormitorium… Tak więc Drugie Zadanie będzie już tylko formalnością.
— Oby cię ta pewność zgubiła — warknął znad na wpół pochłoniętej nóżki kurczaka.
— Cały czas trzymam rękę na pulsie. Dlatego Czarny Pan mnie wybrał. Bo robię użytek z rozumu. Swoją drogą… nie zastanawiał się pan, jak to zabawnie wygląda z boku? — zaśmiałem się, ale wyszedł mi tylko ochrypły rechot Szalonookiego. — Jeden Alastor Moody to już nadto, a co dopiero dwóch… No i ta sytuacja teraz… niezła abstrakcja. Gdyby ktoś nas teraz zobaczył, mógłby mieć problem z wyborem tego właściwego. Jak mówiłem, bardzo dobrze czuję się w pańskim ciele, nawet pomimo tego oka i nogi… Dobrze pan znał rodziców Longbottoma. A jego samego?
— Niezbyt. Wiedziałem, że mają dzieciaka, ale nigdy go nie widziałem. Co, wyrzuty sumienia gryzą? Widzisz mordercę, kiedy co rano patrzysz na swoją parszywą mordę w lusterku? To dlatego tak ci się spodobało podszywanie się pode mnie.
— Myślałem o tym, ale nie — powiedziałem cicho i znów zabrzmiałem niezbyt stanowczo, ale nie zależało mi na tym, co myślał Moody. — To dziwne uczucie czuć nic. Przed lekcją trochę się niepokoiłem, że zdominuje mnie nienawiść czy nawet strach… ale nie, poprosiłem, żeby opowiedział o Cruciatusie. Specjalnie. Chciałem skonfrontować się w tamtym, do czego doszło w lesie, ale okazało się, że nie czuję zupełnie nic, a przecież tamta zbrodnia to było naprawdę coś. Tak naprawdę to mógł być każdy, ale Longbottom miał pecha, że trafiło akurat na jego rodziców.
— Do tej pory to ja chciałem być tym, który cię dorwie, ale teraz mam nadzieję, że to będzie ten dzieciak.
Zaśmiałem się pod nosem. W zupełności rozumiałem, że mnie nienawidził, pragnął mojej śmierci, planował ją… Im zapalczywiej się odgrażał, tym budził szerszy uśmiech, choć podejrzewałem, że jeśli oboje po roku wyjdziemy z tej sytuacji cało, w końcu dojdzie do konfrontacji i być może któryś z nas zginie. Nie mogłem wykluczyć, że to będę ja. Ale w tej chwili pozwoliłem mu złorzeczyć, bo kiedy Crouch więził mnie, zostałem pozbawiony tej możliwości.
— W czwartej klasie jest taka dziewczyna, nazywa się Serpens — odezwałem się po chwili. — Dlaczego pana nienawidzi?
W tym momencie to on się zaśmiał, i choć prawie od razu zaczął kaszleć, wyglądał na rozbawionego, a w jego zdrowym oku zalśniło szaleństwo. Całkowicie zdrętwiałem, a on rechotał jeszcze dobrą chwilę, zanim odpowiedział.
— Kiedyś wykończyłem śmierciożercę… który notabene zrobił mi to. — Wskazał na ubytek w nosie. — Jej rodzina zadawała się z nim, ojciec bodajże kiedyś wyciągnął go z jakichś kłopotów… Kiedy wyszło, po której stronie ma serce ten śmieć… że próbował cichaczem odszukać swojego pana, udało nam się zorganizować zasadzkę na niego i kilku koleżków. Wykończyłem drania, a ta głupia dziewczyna, widać, dalej ma o to pretensję.
— To jej rodzice służyli Czarnemu Panu? — zapytałem, zszokowany.
Nie spodziewałem się usłyszeć takiej historii; podejrzewałem, że dziewczynie chodziło o błahostkę, krzywe spojrzenie, ale zaraz przypomniałem sobie, co mówiła. Nic by się nie stało, gdyby dla odmiany umarł ktoś obcy. Czy właśnie dlatego mistrz tak jej ufał? Bo rodzina miała powiązania z jego dawnymi poplecznikami? Poczułem złość uderzającą gorącem do grubo ciosanej twarzy Szalonookiego.
— Nie, zwyczajnie dali się nabrać — rechotał. — Zresztą jak my wszyscy. Taki z ciebie bliski sługus Sam-Wiesz-Kogo, a nie wiesz, kto jest kim? Nie wróżę ci świetlanej przyszłości, chłopcze.
Zignorowałem to.
— I nie przeszkadzało panu, że zabijając tamtego człowieka, skrzywdził pan dziecko? Żadnej skruchy? Poczucia winy? Skąd te podwójne standardy, Moody? To zalatuje hipokryzją.
— To cię dziwi? Ciebie? Ty odebrałeś chłopcu rodziców, ja tylko pozbyłem się potwora.

~*~


To już drugie opowiadanie, w którym w tym roku opisuję włamanie do szafki ze składnikami, tyle że w DLR ucierpiał Slughorn, a tu Snape. Tak w zasadzie trzymam się ściśle książki, dodając tylko takie sceny typu dzień nauczyciela czy pierdółki ściśle powiązane z Siostrzenicą, ale zakładając tego bloga, nie myślałam, żeby stworzyć tu coś super, jakiś ogromny non-canon (dotyczący oczywiście samych zdarzeń w czwartym tomie). Według mnie tak mógł wyglądać ten rok z perspektywy Barty’ego (jeśli pominie się wstawki z Siostrzenicy) — jego zmaganie się z przemianą, nieustanny stres związany z wkroczeniem w rolę, której tak naprawdę musiał się uczyć, już ją grając. Nie podoba mi się, że Rowling kompletnie nie przemyślała sprawy podmiany Moody’ego i nieumyślnie zrobiła z Barty’ego Gary’ego Stu, bo wszystko było ważne, tylko nie on. Crouch i jego umiejętności po prostu nie pasują do świata, który wykreowała, zwłaszcza że przez lata był więziony. I nie przez cztery czy pięć (jak u mnie), ale przez trzynaście czy czternaście. Albo po prostu jego talent (gdyby nie Azkaban, niewola u ojca i śmierć pod koniec HP4) był na poziomie Voldemorta i Dumbledore’a. No cóż, nigdy się już tego nie dowiemy i możemy tylko gdybać.