24 lipca 2013

Rozdział 13

Nie trzeba się nikogo bać. A jeśli ktoś się kogoś boi, to dlatego, że udzielił temu komuś jakiejś władzy nad sobą.
— H. Hesse

Rabastan rzucał się najmocniej, więc oszołomili go i zarzucili mu na głowę czarny, szmaciany worek. Sekundę później i ja zostałem pozbawiony możliwości widzenia, choć nie szamotałem się i nie opierałem, gdyż już wcześniej podświadomie się tego spodziewałem. Nie miałem za sobą wcześniejszych zbrodni, ale nie czułem się bezkarny, dlatego nie mogłem opanować drżenia całego ciała; natomiast Rabastan ryczał jak rozwścieczone zwierzę. Gdzieś z głębi pokoju dobiegały mnie przekleństwa Bellatriks. Rudolfusa chyba również tu przywlekli, ale on milczał jak ja. Po odgłosach, które wydawał jego młodszy brat, poznałem, że aurorzy próbowali go uspokoić, a owe wysiłki ukoronowane zostały przytłumionym jękiem Lestrange’a.
— Zamknij się, psie. — Znów usłyszałem odgłos głuchego uderzenia i warknięcie jednego z aurorów. — Teraz wam się nie upiecze.
Mężczyźni teleportowali się lub użyli świstoklika, ciągnąc nas za sobą. Zapadliśmy się w nicość, a ciśnienie znów napierało na mnie ze wszystkich stron, nie mogłem oddychać, cisza huczała w uszach tak, jakby chciała rozsadzić mi bębenki. Byłem sparaliżowany strachem, całkowicie straciłem jakiekolwiek poczucie teraźniejszości, wydawało mi się, że nieustannie wspominałem.
Trwało to jakiś czas. Przez te sekundy starałem się uporządkować myśli i to, co się zdarzyło tego dnia, choć nie miałem pojęcia, do czego to prowadziło. Nie mogłem się uspokoić, a głowa bolała mnie od nadmiaru myśli. Tak łatwo daliśmy się podejść… A właściwie… ale przecież… w ogóle nie daliśmy się wykiwać! Byliśmy ostrożni! Nie miałem pojęcia, jakim cudem tak szybko wpadli na nasz trop, przecież Longbottomów pozostawiliśmy bez jakichkolwiek oznak życia. A jeśli udało im się przeżyć… Nie, to niemożliwe, nie! Ktoś musiał nas wydać! I to chyba musiał być ten ktoś, kto zapierał się, że musiał dbać o syna…

Kiedy zaleźliśmy się w wyznaczonym miejscu, prawie upadłem na kolana, ale podtrzymano mnie. Przekleństwa Rabastana na nowo wypełniły komnatę, w której się znaleźliśmy. On był wściekły, szamotał się i ryczał niczym rozjuszony byk, ja zaś nadal drżałem ze strachu. Nie mogli mnie wtrącić do Azkabanie! Nie teraz! Dopiero skończyłem Hogwart, miałem marzenia… A teraz to pragnienie pozostanie tylko snem. Nie mogłam się z tym pogodzić, musiałem walczyć! Ale nie tak, jak Rabastan. Musiałem zwyciężyć to zgodnie z prawem. W jednej chwili szczęśliwa myśl rozjaśniła mój umysł: przecież ojciec mi pomoże, byłem tego pewien. Nie pozwoli, aby jego jedyny syn zgnił w więzieniu. Nienawidził mnie, a ja nienawidziłem jego, lecz kochał moją matkę, która chyba umarłaby z rozpaczy, gdybym trafił do Azkabanu. Powinienem zachować całkowity spokój, całkowicie odciąć się od Bellatriks i Rudolf, którzy już od dawna mieli swoje za uszami. Na ich ramionach widniały Mroczne Znaki, zostali już skreśleni, to był dowód na ich przynależność do grona śmierciożerców, a ja byłem czysty. Nieskazitelnie czysty. Czy jednak będę miał w sobie dość siły, aby wyprzeć się Czarnego Pana? Aby zataić moje prawdziwe poglądy? Przecież udawało mi się to od dawna. Nie chciałem już pętać swoich ambicji, pragnąłem jednego: aby Czarny Pan dowiedział się, że ma na świecie choć jednego wiernego i oddanego sługę, na którego zawsze może liczyć. Mogłem zrobić wszystko, nawet siedząc w więzieniu. Tylko że to było w stylu Regulusa, a ja przecież kierowałem się rozsądkiem.

Zdarli mi worek z głowy dopiero wtedy, gdy zostałem brutalnie wepchnięty do jakiegoś zimnego, cuchnącego stęchlizną pomieszczenia. Upadłem na brudną podłogę (przy okazji zdarłem sobie łokieć), a drzwi z głośnym trzaskiem zamknęły się za aurorami. Umieścili mnie w pomieszczeniu mniejszym i bardziej obskurnym niż składzik na miotły. Nie miałem pojęcia, gdzie ów pokój się znajdował; poderwałem się na nogi i przycisnąłem nos do maleńkiego okienka opatrzonego dodatkową kratą — na korytarzu paliło się zimne, ostre światło, a wzdłuż kamiennych ścian zobaczyłem rząd identycznych  drzwi, za którymi musiały znajdować się cele. Wypatrzyłem leżący w kącie materac i pomarańczowy, zwinięty w kulkę, pogryziony przez mole koc. Nie mówiąc ani słowa, wpełzłem na zimne, twarde legowisko i zwinąłem się w kłębek, nie wierząc we własny los.

Po męczącej, niemalże bezsennej nocy zostałem obudzony przez ciemnoskórego, potężnie zbudowanego aurora odzianego w fioletową szatę. Powstałem z godnością i zapytałem:
— Proszę mi wyjaśnić, dlaczego zostałem tu umieszczony. To jest całkowite bezprawie.
— Pan oraz pańscy towarzysze jesteście oskarżeni o porwanie i poważne okaleczenie Alicji i Franka Longbottomów. Zostanie pan teraz przesłuchany, a następnie przeniesiony do Azkabanu, gdzie będzie pan oczekiwał na proces — wyjaśnił auror głębokim basem. Już chciał się cofnąć, aby wpuścić do maleńkiej komórki dwóch ubranych w czarne szaty czarodziejów, którzy mieli mnie wyprowadzić, ja jednak zawołałem za nim:
— Żądam widzenia z moim ojcem! To szef Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, muszę natychmiast z nim porozmawiać.
Wysoki czarownik zatrzymał się na moment.
— Crouch nie chce z panem rozmawiać, przykro mi.
Opuścił klitkę, a dwaj mężczyźni opletli moje nadgarstki grubym, błyszczącym łańcuchem i wyciągnęli brutalnie na korytarz. Panika mnie sparaliżowała, nogi się plątały, ale nikt nie miał litości — jak dla Longbottomów.
Zaczęło się piekło.

Nie miałem kontaktu ani z Bellatriks, ani z Rudolfem, ani z Rabastanem. Nie stawiałem jednak oporu, więc w miarę spokojnie zaprowadzono mnie do sali przesłuchań, nikt nie bluznął pod moim adresem, nie popchnął, nie groził… Na miejscu czekał jakiś nieznany mężczyzna w średnim wieku. Ubrany był w ciemną szatę a na piersi miał wyszytą złotem literę W, co oznaczało, że miałem do czynienia z członkiem Wizengamotu. Spojrzał na mnie sponad okularów i wyciągnął z teczki samonotujące orle pióro, pergamin i butelkę czerwonego atramentu.
— Pan Bartemiusz Crouch junior.
— Tak.
Znów obdarzył mnie przelotnym spojrzeniem (chyba nieco prywatnym) i na nowo utkwił wzrok w dokumentach. Ja tymczasem usiłowałem siedzieć spokojnie albo chociaż przestać się trząść, ale to okazało się niemożliwe.
— Znam pańskiego ojca — dodał, a samonotujące pióro zaczęło coś skrobać po pergaminie. — To bardzo prawy, choć zapracowany człowiek, szkoda…
Nie skomentowałem tego przez gniew, który mnie ogarnął, czy może z powodu paraliżującego strachu, który odczuwałem na samą myśl o procesie. Przeraziłem się, kiedy usłyszałem, że ojciec nie chciał widzieć własnego syna, lecz cały czas miałem nadzieję, że mu się odmieni.
— Kingsley poinformował już pana, dlaczego został pan tutaj przyprowadzony — mówił mężczyzna. — Jak się pan do tego ustosunkuje?
— To czysta niesprawiedliwość! — oświadczyłem, starając się, aby mój głos zabrzmiał pewnie i przekonująco. — Nie macie żadnych dowodów ani zeznań świadków, że byłem wplątany w sprawę… Longbottomów, tak?
— Tak się składa — czarodziej zaśmiał się złośliwie pod nosem — że w lesie, w którym znaleziono wycieńczone małżeństwo aurorów, przebywał także mugolską leśniczy. To on znalazł ofiary pańskiej zbrodni.
— To kłamstwo. Nigdy nie odwiedziłem tego lasu — odparłem, lecz w środku aż cały dygotałem. Nie miałem żadnego alibi, zresztą ów mężczyzna nie wyglądał na takiego, któremu by na tym zależało. Nie podał mi nawet swego nazwiska, co oznaczało, że skreślił mnie na wstępie. To przesłuchanie było tylko formalnością, nie mogłem się jednak tak łatwo poddać. Jako synowi szefa Departamentu Przestrzegania Prawa należało mi się coś więcej niż tylko ogłoszenie wyroku. — Szukacie osoby, którą możecie oskarżyć, aby pokazać społeczeństwu, że coś robicie.
— Panie Crouch, przed kwadransem rozmawiałem z pańską towarzyszką, Bellatriks Lestrange, która przyznała się do zarzucanych jej czynów, mało tego, jest dumna, że, cytuję: „…mogłam przyczynić się dzięki temu do zlikwidowania szlam, a wszystko na chwałę Czarnego Pana”. I co pan na to?
Przez moment serce we mnie zamarło. Jak Bella mogła popełnić takie głupstwo? Siedząc w Azkabanie nie pomoże Czarnemu Panu powrócić! Zachowała się jak niemyśląca fanatyczka, a nie jak sprytna, inteligentna śmierciożerca, za którą się uważała!
— To, że Bellatriks brała w tym udział, nie oznacza, że ja również — odpowiedziałem. Byłem cały spięty, ale opanowany. Nie mogłem pozwolić, aby emocje przezwyciężyły rozsądek. Niepotrzebny strach czy panika mogły wszystko zniszczyć. — Ja tylko byłem w tamtym domu.
— To dobrze, że pan o tym wspomniał. Bo, widzi pan, w krótkiej anonimowej notce, którą dostaliśmy, widniało także pańskie nazwisko oraz adres tych ruin. Gdy pana pojmano, przebywał pan w posiadłości naznaczonej bardzo mocno czarną magią. Złapano tam także samą Bellatriks Lestrange, przesłuchanego godzinę temu męża owej pani, a także Rabastana Lestrange’a… od samego początku nic nie mówi, tylko przeklina swoją bratową… Przebywa obecnie w izolatce przykuty łańcuchami do ściany. U Bellatriks Lestrange i Rudolfa Lestrange’a wykryto na lewych przedramionach Mroczny Znak, symbol Sam-Wiesz-Kogo.
Zerwałem się z miejsca, i choć ręce miałem skute magicznymi łańcuchami, z trudem podwinąłem rękawy powyżej łokci tak nerwowo, że jeden z nich podarłem. Pokaleczyłem sobie nadgarstki, ale nie czułem bólu, bo właśnie w braku znaku śmierciożerców widziałem swoją szansę.
— Widzisz tu jakiś Mroczny Znak? Widzisz?! — krzyknąłem, podtykając mu pod nos nagie przedramiona. Strażnicy natychmiast mnie pochwycili, abym przypadkiem nie zaatakował zacnego członka Wizengamotu, ja jednak poddałem im się bez protestów, dysząc ciężko.
— Koniec przesłuchania.
— Nie jestem śmierciożercą! NIE JESTEM ŚMIERCIOŻERCĄ, ROZUMIESZ?! CHCĘ ROZMAWIAĆ Z OJCEM, ON POTWIERDZI!!!
Aurorzy wyprowadzili mnie z surowego, brzydkiego pokoju na taki sam ponury i odpychający korytarz. Zdarłem sobie gardło, ale całkowicie straciłem nad sobą panowanie. To było tak cholernie niesprawiedliwe, że aż nie do pomyślenia! Uspokoiłem się dopiero niedaleko mojej celi. Teraz mijający nas pracownicy ministerstwa oglądali się za mną, szeptali i pokazywali palcami. Mimo że nie słyszałem ich słów, wiedziałem, o czym mówili. Znali mnie, ponieważ znali mojego ojca. Bartemiusz Crouch senior — wzór do naśladowania, zagorzały przeciwnik Lorda Voldemorta, pogromca śmierciożerców oraz uosobienie wszelkich cnót. A jego syn? Przestępca i złoczyńca. Mogłem jednak być z siebie dumny, bo część planu udało mi się zrealizować — właśnie zniszczyłem mu karierę.
Kiedy prowadzili mnie do wyjścia, zakutego w łańcuchy i związanego ostrymi linami, cierpiałem i drżałem o swe życie. To, że ojciec nie chciał mnie widzieć, nie wróżyło nic dobrego. Pozbawiony różdżki i pilnowany na każdym kroku zastanawiałem się, czy moja matka już o wszystkim wiedziała. Ojciec z całą pewnością milczał, nie chcąc jej zranić, choć sam bardzo chętnie rozmyłby jej mylne wyobrażenie o jedynym synu. Lecz Prorok Codzienny zapewne już się na ten temat rozpisał, nie mogło być inaczej. Od dawna żaden sługa Czarnego Pana nie porzucił swojej maski przykładnego obywatela dla kilkugodzinnych tortur. Zostałem złapany w sieć. Postąpiłem nierozsądnie, towarzysząc Lestrange’om w porwaniu Longbottomów, teraz widziałem to jak na dłoni. Nie miałem pojęcia, co mnie zaślepiło i dlaczego wybrali akurat ich, członków wymarłego Zakonu Feniksa. I po co im to było? Mogli otrzymać godną, bohaterską śmierć, a tak — będą męczyć nie tylko siebie, ale i swoich najbliższych, tym samym marnując nasze życie.
Nie widziałem do tej chwili ani jednego Lestrange’a, choć słyszałem, że Rabastan był niesamowicie agresywny, więc zostanie przetransportowany do Azkabanu — oszołomiony lub jakoś odurzony. Więzienie nie wywoływało we mnie lęku, gdyż wiedziałem, że mój pobyt tam będzie przejściowy. Trzy, może cztery dni… nie więcej. Wielokrotnie brałem udział w przesłuchaniach i widziałem, jak szybko są przeprowadzane. A ojciec nie mógł się za mną nie wstawić. Może teraz nie chciał się ze mną widzieć, ale matka już mu wszystko opowiedziała… już go przekonała… Byłem przecież jego jedynym synem, matka nigdy nie pozwoliłaby, abym… to słowo nie chciało mi nawet przejść przez myśl. Byłem tak spokojny, jak tylko się dało. Dzięki temu uniknąłem bolesnych ciosów kijem i tortur. Wiedziałem, że gdybym zachowywał się tak, jak Rabastan, nikt na uwierzyłby w moją niewinność. Wolność leżała u stóp rozsądku, wystarczyło się po nią schylić.

Gdy w końcu przylecieliśmy do portu (aurorzy użyli zgniecionej puszki jako świstoklika), na nowo założono mi na głowę worek i okrutnie związano. Czułem wtedy paraliżujący strach i niepewność, która sprawiała, że nie mogłem wykrztusić słowa, choć i tak nikt nie chciał słuchać tego, co miałem do powiedzenia. Wprowadzono mnie do jakiejś małej, drewnianej łódeczki, która skakała niecierpliwie po falach, jakby w każdej chwili mogła się przewrócić i wyrzucić nas prosto w zimne, mroczne wody Morza Północnego. Kiedy płynęliśmy, słony wiatr kąsał moje odsłonięte, skostniałe z zimna dłonie i napełniał płuca powietrzem ze śmierdzącego worka. W duchu modliłem się o szybkie zakończenie tej nieprzyjemnej podróży, choć wiedziałem, co czekało na końcu drogi. Nie miałem pojęcia, czy pozostała dwójka płynęła za mną, czy też nie. Eskortując nas pojedynczo, mogli uniknąć buntu — oni od samego początku nie wierzyli w naszą niewinność.
Łódka uderzyła łagodnie o brzeg, kiedy dotarliśmy na miejsce. Zachwiałem się, ale ktoś już zerwał mi szorstki worek z głowy i postawił na nogi.
Moim oczom ukazał się imponujący, choć mrożący krew w żyłach widok. Maleńka, kamienista wyspa, brudna, drewniana kładka, gdzie umocowano skaczące na wzburzonym morzu łódki, a kilkumetrowe, spienione fale uderzały z hukiem w mury kamiennej wieży, rozpryskując słoną wodę dookoła Azkabanu. Ponoć najstraszniejsze i najmroczniejsze miejsce, w którym umieszczano najniebezpieczniejszych złoczyńców z całej Europy. Nikomu nie udało się stąd uciec, a wszystko to Azkaban zawdzięczał dementorom. Dopiero teraz do mnie dotarło, gdzie miałem spędzić kilka najbliższych dni. Tak, jedynie kilkadziesiąt godzin, nie widziałem innej możliwości — kiedy ojciec mnie zobaczy, serce mu zmięknie i odwoła wszystkie zarzuty. Poczułem w środku straszliwy chłód, choć żaden z tych potworów jeszcze po nas nie wyleciał; miałem zostać tu zupełnie sam… bez matki, Regulusa czy jakiegokolwiek sprzymierzeńca. Bellatriks, Rudolf i Rabastan okazali się być całkiem obcy.
Do brzegu przybiły dwie pozostałe łodzie, z których wyprowadzono Lestrange’ów; mimo że nienawidziłem ludzi, którzy tu przypłynęli, chciałem, aby byli z nami jak najdłużej. Bałem się dementorów i ich obezwładniającej mocy, która zaczęła na mnie działać. Chciałem spojrzeć na sam szczyt wieży, lecz była tak wysoka, że nie mogłem tak mocno odchylić głowy. Nie miałem pojęcia, ile pięter i pomieszczeń musiała posiadać, gdyż maleńkich, ukrytych za kratą okienek było zbyt dużo, aby je zliczyć w tak krótkim czasie. U ogromnych, na oko sześciometrowych, żelaznych wrotach pojawili się pierwsi dementorzy, przynosząc ze sobą obezwładniający ziąb. Starałem się oddychać jak najgłębiej, gdyż jakaś lodowata, kleista substancja wypełniła mi płuca; rozejrzałem się dookoła, nie mogąc już zapanować nad drżeniem całego mego ciała.
Dementorzy byli ogromni, w zwiewnych, poszarpanych, czarnych pelerynach, cuchnęli śmiercią i stęchlizną; gdy znaleźli się już blisko nas, wysunęli jak na komendę swoje pokryte liszajami, gnijące, obślizgłe dłonie, na widok których mnie zemdliło. Skrzywiłem się mimowolnie i chciałem odskoczyć, lecz nie mogłem przełamać siły ramion czarodziejów. Sekundę później pożałowałem tej paskudnej słabości, ale nadal nad nią nie panowałem. Głupie, infantylne przerażenie. Wstrzymałem oddech, kiedy obrzydliwe, zakończone martwymi paznokciami łapy zacisnęły się na moich przedramionach, choć nie mogłem powstrzymać szczękania zębami. Musiałem ruszyć w stronę więzienia, stawiać stopę za stopą; nie widziałem już ani kamienistej ziemi, ani wieży, ani dementorów… Tego wszystkiego nie było. Widziałem tylko czyjąś twarz… znajomą twarz… schludnie przystrzyżone wąsy, łysiejącą czaszkę i chyba… tak, blade oczy skryte za cieniutką pajęczynką żyłek — twarz mojego ojca wykrzywiona grymasem wstrętu i niechęci. Obudziły się we mnie dawne frustracje, które przestały już wywoływać ból. Przypomniały mi się stare, nieważne już tęsknoty za akceptacją ojca i za jego uczuciem.

Upadłem na kolana i to wyrwało mnie z ponurych wspomnień. Nie były to jakieś konkretne obrazy minionych wydarzeń, lecz raczej… uczucia, przeżywane lata temu emocje, twarze skryte za mgłą… Gdybym miał wtedy to opisać, z pewnością nie byłbym w stanie tego uczynić. Dopiero po jakimś czasie umysł pozwala przyjąć do świadomości to, co się wtedy stało. Zawsze pamiętałem jedną jedyną myśl, która towarzyszyła mi przez cały pobyt w Azkabanie do czasu, kiedy mogłem jeszcze myśleć.
Ech, Regulus… Wiedziałeś, kiedy się wycofać.

~*~


Miałam dodać ten rozdział dwa dni wcześniej, ale rozpisałam się trochę za bardzo, niż przypuszczałam. Aczkolwiek to opowiadanie ma na celu rozjaśnić niektóre kwestie, jednocześnie nie ujawniając wątków, których jeszcze nie przedstawiłam na Siostrzenicy. To trudne zadanie, ale cóż. xD

9 komentarzy:

  1. Jeny, kocham Barty’ego <3 I to w sumie dzięki Tobie. bo po HP go tylko lubiłam, a teraz wprost kocham :3 Smutno mi było. gdy jego ojciec nie chciał z nim rozmawiać. I znowu mi krótki komentarz wyszedł, wszystko wina tej kafejki ;c Czekam na następny rozdział ;d
    ~Blackie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo, aż do kafejki idziesz, żeby skomentować Kochanka <333

      Usuń
  2. Bardzo mi się podobało, jak opisałaś to wszystko – próbę zachowania spokoju i oczyszczenia z zarzutów, a potem rosnącą świadomość, do jakiego miejsca trafi Barty. No i strach przed dementorami, kto by się ich nie bał? :P
    Postawa Barty’ego faktycznie jest rozsądniejsza niż Belli. Z więzienia nie pomoże Czarnemu Panu.
    Jestem ciekawa, co zrobi Barty Senior.
    I ostatnie dwa akapity są chyba moimi ulubionymi z tego rozdziału, bardzo ciekawie to opisałaś. Tak, Regulus wiedział, gdzie kończy się granica. Chociaż on też nie skończy lepiej…
    ~Marzycielka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jednak Regulus skończył gorzej, niż Barty. Kiedy Croucha łapali aurorzy, ten pływał już martwy z inferiusami ;/

      Usuń
    2. Już? Nawet nie wiedziałam :P Ale przynajmniej ma już spokój.
      ~Marzycielka

      Usuń
  3. Nom,już xD Wtedy, kiedy zniknął, Voldemort znalazł go i zaprosił do jaskini, hehe xD Ale Baty o tym jeszcze nie wie xD

    OdpowiedzUsuń
  4. dałabym tutaj podtytuł, takie tam z Azkabanu. hahaha nie. jest ok, chociaż fakt, że Barty trafił do Azkabanu mnie boli, nie nagięłaś kanonu, myślałam, że to zrobisz.ogólnnie to genialnie opisałaś to wszystko pokazujac odczucia Bartyego <3. czekam do następnego, mała.
    ~Anna Renner

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To opowiadanie jest powiązane z SCP, ten Barty jest tym samym Bartemiuszem z SCP, więc pomyślałam, że aż tak od kanonu nie odejdę. Poza tym nie zrozię tu już pewnych rzeczy, które spiepszy./:łam już na SCP, np. lata. Cóż, człowiek młody, głupi, liczyć nie potrafi… Ale długo się tu nie nasiedzi xD

      Usuń