Nie
trzeba się nikogo bać. A jeśli ktoś się kogoś boi, to dlatego, że udzielił temu
komuś jakiejś władzy nad sobą.
— H.
Hesse
Rabastan rzucał się najmocniej, więc oszołomili
go i zarzucili mu na głowę czarny, szmaciany worek. Sekundę później i ja
zostałem pozbawiony możliwości widzenia, choć nie szamotałem się i nie
opierałem, gdyż już wcześniej podświadomie się tego spodziewałem. Nie miałem za
sobą wcześniejszych zbrodni, ale nie czułem się bezkarny, dlatego nie mogłem
opanować drżenia całego ciała; natomiast Rabastan ryczał jak rozwścieczone
zwierzę. Gdzieś z głębi pokoju dobiegały mnie przekleństwa Bellatriks.
Rudolfusa chyba również tu przywlekli, ale on milczał jak ja. Po odgłosach,
które wydawał jego młodszy brat, poznałem, że aurorzy próbowali go uspokoić, a owe
wysiłki ukoronowane zostały przytłumionym jękiem Lestrange’a.
— Zamknij się, psie. — Znów
usłyszałem odgłos głuchego uderzenia i warknięcie jednego z aurorów. — Teraz
wam się nie upiecze.
Mężczyźni teleportowali się lub użyli
świstoklika, ciągnąc nas za sobą. Zapadliśmy się w nicość, a ciśnienie znów napierało
na mnie ze wszystkich stron, nie mogłem oddychać, cisza huczała w uszach tak,
jakby chciała rozsadzić mi bębenki. Byłem sparaliżowany strachem, całkowicie
straciłem jakiekolwiek poczucie teraźniejszości, wydawało mi się, że
nieustannie wspominałem.
Trwało to jakiś czas. Przez te sekundy starałem
się uporządkować myśli i to, co się zdarzyło tego dnia, choć nie miałem
pojęcia, do czego to prowadziło. Nie mogłem się uspokoić, a głowa bolała mnie
od nadmiaru myśli. Tak łatwo daliśmy się podejść… A właściwie… ale przecież… w
ogóle nie daliśmy się wykiwać! Byliśmy ostrożni! Nie miałem pojęcia, jakim
cudem tak szybko wpadli na nasz trop, przecież Longbottomów pozostawiliśmy bez
jakichkolwiek oznak życia. A jeśli udało im się przeżyć… Nie, to niemożliwe,
nie! Ktoś musiał nas wydać! I to chyba musiał być ten ktoś, kto zapierał się,
że musiał dbać o syna…
Kiedy zaleźliśmy się w wyznaczonym miejscu,
prawie upadłem na kolana, ale podtrzymano mnie. Przekleństwa Rabastana na nowo
wypełniły komnatę, w której się znaleźliśmy. On był wściekły, szamotał się i
ryczał niczym rozjuszony byk, ja zaś nadal drżałem ze strachu. Nie mogli mnie
wtrącić do Azkabanie! Nie teraz! Dopiero skończyłem Hogwart, miałem marzenia… A
teraz to pragnienie pozostanie tylko snem. Nie mogłam się z tym pogodzić,
musiałem walczyć! Ale nie tak, jak Rabastan. Musiałem zwyciężyć to zgodnie z
prawem. W jednej chwili szczęśliwa myśl rozjaśniła mój umysł: przecież ojciec
mi pomoże, byłem tego pewien. Nie pozwoli, aby jego jedyny syn zgnił w
więzieniu. Nienawidził mnie, a ja nienawidziłem jego, lecz kochał moją matkę,
która chyba umarłaby z rozpaczy, gdybym trafił do Azkabanu. Powinienem zachować
całkowity spokój, całkowicie odciąć się od Bellatriks i Rudolf, którzy już od
dawna mieli swoje za uszami. Na ich ramionach widniały Mroczne Znaki, zostali
już skreśleni, to był dowód na ich przynależność do grona śmierciożerców, a ja
byłem czysty. Nieskazitelnie czysty. Czy jednak będę miał w sobie dość siły,
aby wyprzeć się Czarnego Pana? Aby zataić moje prawdziwe poglądy? Przecież
udawało mi się to od dawna. Nie chciałem już pętać swoich ambicji, pragnąłem
jednego: aby Czarny Pan dowiedział się, że ma na świecie choć jednego wiernego
i oddanego sługę, na którego zawsze może liczyć. Mogłem zrobić wszystko, nawet
siedząc w więzieniu. Tylko że to było w stylu Regulusa, a ja przecież
kierowałem się rozsądkiem.
Zdarli mi worek z głowy dopiero wtedy, gdy zostałem
brutalnie wepchnięty do jakiegoś zimnego, cuchnącego stęchlizną pomieszczenia.
Upadłem na brudną podłogę (przy okazji zdarłem sobie łokieć), a drzwi z głośnym
trzaskiem zamknęły się za aurorami. Umieścili mnie w pomieszczeniu mniejszym i
bardziej obskurnym niż składzik na miotły. Nie miałem pojęcia, gdzie ów pokój
się znajdował; poderwałem się na nogi i przycisnąłem nos do maleńkiego okienka
opatrzonego dodatkową kratą — na korytarzu paliło się zimne, ostre
światło, a wzdłuż kamiennych ścian zobaczyłem rząd identycznych drzwi, za którymi musiały znajdować się cele.
Wypatrzyłem leżący w kącie materac i pomarańczowy, zwinięty w kulkę, pogryziony
przez mole koc. Nie mówiąc ani słowa, wpełzłem na zimne, twarde legowisko i
zwinąłem się w kłębek, nie wierząc we własny los.
Po męczącej, niemalże bezsennej nocy zostałem
obudzony przez ciemnoskórego, potężnie zbudowanego aurora odzianego w fioletową
szatę. Powstałem z godnością i zapytałem:
— Proszę mi wyjaśnić, dlaczego zostałem tu
umieszczony. To jest całkowite bezprawie.
— Pan oraz pańscy towarzysze jesteście
oskarżeni o porwanie i poważne okaleczenie Alicji i Franka Longbottomów.
Zostanie pan teraz przesłuchany, a następnie przeniesiony do Azkabanu, gdzie
będzie pan oczekiwał na proces — wyjaśnił auror głębokim basem. Już
chciał się cofnąć, aby wpuścić do maleńkiej komórki dwóch ubranych w czarne
szaty czarodziejów, którzy mieli mnie wyprowadzić, ja jednak zawołałem za nim:
— Żądam widzenia z moim ojcem! To szef
Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, muszę natychmiast z nim
porozmawiać.
Wysoki czarownik zatrzymał się na moment.
— Crouch nie chce z panem rozmawiać,
przykro mi.
Opuścił klitkę, a dwaj mężczyźni opletli moje
nadgarstki grubym, błyszczącym łańcuchem i wyciągnęli brutalnie na korytarz.
Panika mnie sparaliżowała, nogi się plątały, ale nikt nie miał
litości — jak dla Longbottomów.
Zaczęło się piekło.
Nie miałem kontaktu ani z Bellatriks, ani z
Rudolfem, ani z Rabastanem. Nie stawiałem jednak oporu, więc w miarę spokojnie zaprowadzono
mnie do sali przesłuchań, nikt nie bluznął pod moim adresem, nie popchnął, nie
groził… Na miejscu czekał jakiś nieznany mężczyzna w średnim wieku. Ubrany był
w ciemną szatę a na piersi miał wyszytą złotem literę W, co oznaczało, że miałem do czynienia z członkiem Wizengamotu.
Spojrzał na mnie sponad okularów i wyciągnął z teczki samonotujące orle pióro,
pergamin i butelkę czerwonego atramentu.
— Pan Bartemiusz Crouch junior.
— Tak.
Znów obdarzył mnie przelotnym spojrzeniem
(chyba nieco prywatnym) i na nowo utkwił wzrok w dokumentach. Ja tymczasem
usiłowałem siedzieć spokojnie albo chociaż przestać się trząść, ale to okazało
się niemożliwe.
— Znam pańskiego ojca — dodał, a
samonotujące pióro zaczęło coś skrobać po pergaminie. — To bardzo
prawy, choć zapracowany człowiek, szkoda…
Nie skomentowałem tego przez gniew, który mnie
ogarnął, czy może z powodu paraliżującego strachu, który odczuwałem na samą
myśl o procesie. Przeraziłem się, kiedy usłyszałem, że ojciec nie chciał
widzieć własnego syna, lecz cały czas miałem nadzieję, że mu się odmieni.
— Kingsley poinformował już pana, dlaczego
został pan tutaj przyprowadzony — mówił mężczyzna. — Jak
się pan do tego ustosunkuje?
— To czysta niesprawiedliwość! — oświadczyłem,
starając się, aby mój głos zabrzmiał pewnie i przekonująco. — Nie
macie żadnych dowodów ani zeznań świadków, że byłem wplątany w sprawę…
Longbottomów, tak?
— Tak się składa — czarodziej
zaśmiał się złośliwie pod nosem — że w lesie, w którym znaleziono
wycieńczone małżeństwo aurorów, przebywał także mugolską leśniczy. To on
znalazł ofiary pańskiej zbrodni.
— To kłamstwo. Nigdy nie odwiedziłem tego
lasu — odparłem, lecz w środku aż cały dygotałem. Nie miałem żadnego
alibi, zresztą ów mężczyzna nie wyglądał na takiego, któremu by na tym
zależało. Nie podał mi nawet swego nazwiska, co oznaczało, że skreślił mnie na
wstępie. To przesłuchanie było tylko formalnością, nie mogłem się jednak tak
łatwo poddać. Jako synowi szefa Departamentu Przestrzegania Prawa należało mi
się coś więcej niż tylko ogłoszenie wyroku. — Szukacie osoby, którą
możecie oskarżyć, aby pokazać społeczeństwu, że coś robicie.
— Panie Crouch, przed kwadransem
rozmawiałem z pańską towarzyszką, Bellatriks Lestrange, która przyznała się do
zarzucanych jej czynów, mało tego, jest dumna, że, cytuję: „…mogłam przyczynić się dzięki temu do zlikwidowania
szlam, a wszystko na chwałę Czarnego Pana”. I co pan na to?
Przez moment serce we mnie zamarło. Jak Bella
mogła popełnić takie głupstwo? Siedząc w Azkabanie nie pomoże Czarnemu Panu
powrócić! Zachowała się jak niemyśląca fanatyczka, a nie jak sprytna,
inteligentna śmierciożerca, za którą się uważała!
— To, że Bellatriks brała w tym udział,
nie oznacza, że ja również — odpowiedziałem. Byłem cały spięty, ale
opanowany. Nie mogłem pozwolić, aby emocje przezwyciężyły rozsądek.
Niepotrzebny strach czy panika mogły wszystko zniszczyć. — Ja tylko
byłem w tamtym domu.
— To dobrze, że pan o tym wspomniał. Bo,
widzi pan, w krótkiej anonimowej notce, którą dostaliśmy, widniało także
pańskie nazwisko oraz adres tych ruin. Gdy pana pojmano, przebywał pan w posiadłości
naznaczonej bardzo mocno czarną magią. Złapano tam także samą Bellatriks
Lestrange, przesłuchanego godzinę temu męża owej pani, a także Rabastana
Lestrange’a… od samego początku nic nie mówi, tylko przeklina swoją bratową… Przebywa
obecnie w izolatce przykuty łańcuchami do ściany. U Bellatriks Lestrange i
Rudolfa Lestrange’a wykryto na lewych przedramionach Mroczny Znak, symbol
Sam-Wiesz-Kogo.
Zerwałem się z miejsca, i choć ręce miałem
skute magicznymi łańcuchami, z trudem podwinąłem rękawy powyżej łokci tak
nerwowo, że jeden z nich podarłem. Pokaleczyłem sobie nadgarstki, ale nie
czułem bólu, bo właśnie w braku znaku śmierciożerców widziałem swoją szansę.
— Widzisz tu jakiś Mroczny Znak? Widzisz?! — krzyknąłem,
podtykając mu pod nos nagie przedramiona. Strażnicy natychmiast mnie pochwycili,
abym przypadkiem nie zaatakował zacnego członka Wizengamotu, ja jednak poddałem
im się bez protestów, dysząc ciężko.
— Koniec przesłuchania.
— Nie jestem śmierciożercą! NIE JESTEM
ŚMIERCIOŻERCĄ, ROZUMIESZ?! CHCĘ ROZMAWIAĆ Z OJCEM, ON POTWIERDZI!!!
Aurorzy wyprowadzili mnie z surowego,
brzydkiego pokoju na taki sam ponury i odpychający korytarz. Zdarłem sobie
gardło, ale całkowicie straciłem nad sobą panowanie. To było tak cholernie
niesprawiedliwe, że aż nie do pomyślenia! Uspokoiłem się dopiero niedaleko
mojej celi. Teraz mijający nas pracownicy ministerstwa oglądali się za mną,
szeptali i pokazywali palcami. Mimo że nie słyszałem ich słów, wiedziałem, o
czym mówili. Znali mnie, ponieważ znali mojego ojca. Bartemiusz Crouch senior — wzór
do naśladowania, zagorzały przeciwnik Lorda Voldemorta, pogromca śmierciożerców
oraz uosobienie wszelkich cnót. A jego syn? Przestępca i złoczyńca. Mogłem
jednak być z siebie dumny, bo część planu udało mi się
zrealizować — właśnie zniszczyłem mu karierę.
Kiedy prowadzili mnie do wyjścia, zakutego w
łańcuchy i związanego ostrymi linami, cierpiałem i drżałem o swe życie. To, że
ojciec nie chciał mnie widzieć, nie wróżyło nic dobrego. Pozbawiony różdżki i
pilnowany na każdym kroku zastanawiałem się, czy moja matka już o wszystkim wiedziała.
Ojciec z całą pewnością milczał, nie chcąc jej zranić, choć sam bardzo chętnie
rozmyłby jej mylne wyobrażenie o
jedynym synu. Lecz Prorok Codzienny zapewne
już się na ten temat rozpisał, nie mogło być inaczej. Od dawna żaden sługa
Czarnego Pana nie porzucił swojej maski przykładnego obywatela dla
kilkugodzinnych tortur. Zostałem złapany w sieć. Postąpiłem nierozsądnie,
towarzysząc Lestrange’om w porwaniu Longbottomów, teraz widziałem to jak na
dłoni. Nie miałem pojęcia, co mnie zaślepiło i dlaczego wybrali akurat ich, członków
wymarłego Zakonu Feniksa. I po co im to było? Mogli otrzymać godną, bohaterską
śmierć, a tak — będą męczyć nie tylko siebie, ale i swoich
najbliższych, tym samym marnując nasze życie.
Nie widziałem do tej chwili ani jednego
Lestrange’a, choć słyszałem, że Rabastan był niesamowicie agresywny, więc
zostanie przetransportowany do Azkabanu — oszołomiony lub jakoś
odurzony. Więzienie nie wywoływało we mnie lęku, gdyż wiedziałem, że mój pobyt
tam będzie przejściowy. Trzy, może cztery dni… nie więcej. Wielokrotnie brałem
udział w przesłuchaniach i widziałem, jak szybko są przeprowadzane. A ojciec
nie mógł się za mną nie wstawić. Może teraz nie chciał się ze mną widzieć, ale
matka już mu wszystko opowiedziała… już go przekonała… Byłem przecież jego
jedynym synem, matka nigdy nie pozwoliłaby, abym… to słowo nie chciało
mi nawet przejść przez myśl. Byłem tak spokojny, jak tylko się dało. Dzięki
temu uniknąłem bolesnych ciosów kijem i tortur. Wiedziałem, że gdybym
zachowywał się tak, jak Rabastan, nikt na uwierzyłby w moją niewinność. Wolność
leżała u stóp rozsądku, wystarczyło się po nią schylić.
Gdy w końcu przylecieliśmy do portu (aurorzy
użyli zgniecionej puszki jako świstoklika), na nowo założono mi na głowę worek
i okrutnie związano. Czułem wtedy paraliżujący strach i niepewność, która
sprawiała, że nie mogłem wykrztusić słowa, choć i tak nikt nie chciał słuchać
tego, co miałem do powiedzenia. Wprowadzono mnie do jakiejś małej, drewnianej
łódeczki, która skakała niecierpliwie po falach, jakby w każdej chwili mogła
się przewrócić i wyrzucić nas prosto w zimne, mroczne wody Morza Północnego.
Kiedy płynęliśmy, słony wiatr kąsał moje odsłonięte, skostniałe z zimna dłonie
i napełniał płuca powietrzem ze śmierdzącego worka. W duchu modliłem się o
szybkie zakończenie tej nieprzyjemnej podróży, choć wiedziałem, co czekało na
końcu drogi. Nie miałem pojęcia, czy pozostała dwójka płynęła za mną, czy też
nie. Eskortując nas pojedynczo, mogli uniknąć buntu — oni od samego
początku nie wierzyli w naszą niewinność.
Łódka uderzyła łagodnie o brzeg, kiedy
dotarliśmy na miejsce. Zachwiałem się, ale ktoś już zerwał mi szorstki worek z
głowy i postawił na nogi.
Moim oczom ukazał się imponujący, choć mrożący
krew w żyłach widok. Maleńka, kamienista wyspa, brudna, drewniana kładka, gdzie
umocowano skaczące na wzburzonym morzu łódki, a kilkumetrowe, spienione fale
uderzały z hukiem w mury kamiennej wieży, rozpryskując słoną wodę dookoła
Azkabanu. Ponoć najstraszniejsze i najmroczniejsze miejsce, w którym
umieszczano najniebezpieczniejszych złoczyńców z całej Europy. Nikomu nie udało
się stąd uciec, a wszystko to Azkaban zawdzięczał dementorom. Dopiero teraz do
mnie dotarło, gdzie miałem spędzić kilka najbliższych dni. Tak, jedynie
kilkadziesiąt godzin, nie widziałem innej możliwości — kiedy ojciec
mnie zobaczy, serce mu zmięknie i odwoła wszystkie zarzuty. Poczułem w środku
straszliwy chłód, choć żaden z tych potworów jeszcze po nas nie wyleciał; miałem
zostać tu zupełnie sam… bez matki, Regulusa czy jakiegokolwiek sprzymierzeńca.
Bellatriks, Rudolf i Rabastan okazali się być całkiem obcy.
Do brzegu przybiły dwie pozostałe łodzie, z
których wyprowadzono Lestrange’ów; mimo że nienawidziłem ludzi, którzy tu
przypłynęli, chciałem, aby byli z nami jak najdłużej. Bałem się dementorów i
ich obezwładniającej mocy, która zaczęła na mnie działać. Chciałem spojrzeć na
sam szczyt wieży, lecz była tak wysoka, że nie mogłem tak mocno odchylić głowy.
Nie miałem pojęcia, ile pięter i pomieszczeń musiała posiadać, gdyż maleńkich,
ukrytych za kratą okienek było zbyt dużo, aby je zliczyć w tak krótkim czasie.
U ogromnych, na oko sześciometrowych, żelaznych wrotach pojawili się pierwsi
dementorzy, przynosząc ze sobą obezwładniający ziąb. Starałem się oddychać jak
najgłębiej, gdyż jakaś lodowata, kleista substancja wypełniła mi płuca; rozejrzałem
się dookoła, nie mogąc już zapanować nad drżeniem całego mego ciała.
Dementorzy byli ogromni, w zwiewnych,
poszarpanych, czarnych pelerynach, cuchnęli śmiercią i stęchlizną; gdy znaleźli
się już blisko nas, wysunęli jak na komendę swoje pokryte liszajami, gnijące,
obślizgłe dłonie, na widok których mnie zemdliło. Skrzywiłem się mimowolnie i
chciałem odskoczyć, lecz nie mogłem przełamać siły ramion czarodziejów. Sekundę
później pożałowałem tej paskudnej słabości, ale nadal nad nią nie panowałem.
Głupie, infantylne przerażenie. Wstrzymałem oddech, kiedy obrzydliwe,
zakończone martwymi paznokciami łapy zacisnęły się na moich przedramionach,
choć nie mogłem powstrzymać szczękania zębami. Musiałem ruszyć w stronę
więzienia, stawiać stopę za stopą; nie widziałem już ani kamienistej ziemi, ani
wieży, ani dementorów… Tego wszystkiego nie było. Widziałem tylko czyjąś twarz…
znajomą twarz… schludnie przystrzyżone wąsy, łysiejącą czaszkę i chyba… tak,
blade oczy skryte za cieniutką pajęczynką żyłek — twarz mojego ojca
wykrzywiona grymasem wstrętu i niechęci. Obudziły się we mnie dawne frustracje,
które przestały już wywoływać ból. Przypomniały mi się stare, nieważne już
tęsknoty za akceptacją ojca i za jego uczuciem.
Upadłem na kolana i to wyrwało mnie z ponurych
wspomnień. Nie były to jakieś konkretne obrazy minionych wydarzeń, lecz raczej…
uczucia, przeżywane lata temu emocje, twarze skryte za mgłą… Gdybym miał wtedy
to opisać, z pewnością nie byłbym w stanie tego uczynić. Dopiero po jakimś
czasie umysł pozwala przyjąć do świadomości to, co się wtedy stało. Zawsze
pamiętałem jedną jedyną myśl, która towarzyszyła mi przez cały pobyt w
Azkabanie do czasu, kiedy mogłem jeszcze myśleć.
Ech, Regulus… Wiedziałeś, kiedy się wycofać.
~*~
Miałam dodać ten rozdział dwa dni wcześniej,
ale rozpisałam się trochę za bardzo, niż przypuszczałam. Aczkolwiek to
opowiadanie ma na celu rozjaśnić niektóre kwestie, jednocześnie nie ujawniając
wątków, których jeszcze nie przedstawiłam na Siostrzenicy.
To trudne zadanie, ale cóż. xD
Jeny, kocham Barty’ego <3 I to w sumie dzięki Tobie. bo po HP go tylko lubiłam, a teraz wprost kocham :3 Smutno mi było. gdy jego ojciec nie chciał z nim rozmawiać. I znowu mi krótki komentarz wyszedł, wszystko wina tej kafejki ;c Czekam na następny rozdział ;d
OdpowiedzUsuń~Blackie.
Ooo, aż do kafejki idziesz, żeby skomentować Kochanka <333
UsuńBardzo mi się podobało, jak opisałaś to wszystko – próbę zachowania spokoju i oczyszczenia z zarzutów, a potem rosnącą świadomość, do jakiego miejsca trafi Barty. No i strach przed dementorami, kto by się ich nie bał? :P
OdpowiedzUsuńPostawa Barty’ego faktycznie jest rozsądniejsza niż Belli. Z więzienia nie pomoże Czarnemu Panu.
Jestem ciekawa, co zrobi Barty Senior.
I ostatnie dwa akapity są chyba moimi ulubionymi z tego rozdziału, bardzo ciekawie to opisałaś. Tak, Regulus wiedział, gdzie kończy się granica. Chociaż on też nie skończy lepiej…
~Marzycielka
Jednak Regulus skończył gorzej, niż Barty. Kiedy Croucha łapali aurorzy, ten pływał już martwy z inferiusami ;/
UsuńJuż? Nawet nie wiedziałam :P Ale przynajmniej ma już spokój.
Usuń~Marzycielka
Hahaha, no pewnie xD
UsuńNom,już xD Wtedy, kiedy zniknął, Voldemort znalazł go i zaprosił do jaskini, hehe xD Ale Baty o tym jeszcze nie wie xD
OdpowiedzUsuńdałabym tutaj podtytuł, takie tam z Azkabanu. hahaha nie. jest ok, chociaż fakt, że Barty trafił do Azkabanu mnie boli, nie nagięłaś kanonu, myślałam, że to zrobisz.ogólnnie to genialnie opisałaś to wszystko pokazujac odczucia Bartyego <3. czekam do następnego, mała.
OdpowiedzUsuń~Anna Renner
To opowiadanie jest powiązane z SCP, ten Barty jest tym samym Bartemiuszem z SCP, więc pomyślałam, że aż tak od kanonu nie odejdę. Poza tym nie zrozię tu już pewnych rzeczy, które spiepszy./:łam już na SCP, np. lata. Cóż, człowiek młody, głupi, liczyć nie potrafi… Ale długo się tu nie nasiedzi xD
Usuń