Rozum i skrucha to zawsze dwie rzeczy, które
zjawiają się zawsze zbyt późno.
— Szolem Alejchem
Po aromatach
dobywających się z Wielkiej Sali zrozumiałem, że to czas na spektakularne
wejście profesora Moody’ego. Zanim wszedłem do środka, zostawiłem w holu
czarodziejską skrzynię, która wróciła do swoich normalnych rozmiarów; podłoga
zasłana była strzępkami czegoś kolorowego, a cały hol wyglądał tak, jakby ktoś
próbował zalać go wodą z gumowego węża. Zrobiło mi się ciepło na sercu nawet na
myśl o Irytku. Przeniknąłem okiem przez dwuskrzydłowe drzwi — uczniowie
dawno już zjedli, a dokładnie po środku przeciwległej ściany stał Dumbledore,
obleczony w ciemną, zieloną szatę, z ogromnym, jedwabnym kapeluszem i srebrną
brodą. Dostojeństwo w pełnej krasie. Grzmot wybrał sobie doskonały
moment — rozświetlił całą salę dokładnie w momencie, gdy pchnąłem
drzwi i przekroczyłem próg; w jednej chwili poczułem na sobie wzrok setek oczu,
kiedy kuśtykałem pomiędzy stołami w kierunku nauczycielskiego podium, z wielu
ust wyrwały się stłumione okrzyki, ale nikt nie śmiał szeptać. Cały spięty, wciąż
ociekając wodą, po długiej, prawie niekończącej się minucie, z ciężarem
uczniowskich spojrzeń na barkach, znalazłem się nareszcie przed dyrektorem. Już
z oddali widziałem, jak twarz mu się rozpogodziła, a oczy pojaśniały w blasku
kolejnej błyskawicy. Po tylu latach wciąż miałem wrażenie, że nie postarzał się
ani o dzień. Nie odwróciłem od niego zdrowego oka nawet na sekundę, choć
zaczarowanym bez przerwy lustrowałem salę. Złote, lśniące czystością talerze,
białe obrusy, znajome, kamienne ściany przyozdobione gobelinami w barwach
Gryffindoru — zeszłorocznego zdobywcy Pucharu Domów. Wiedziałem, że
gdzieś przy stole zwycięzców siedział mój cel, który jeszcze niczego się nie
domyślał. Syty i zmęczony podróżą, oczekiwał końca uczty, myśląc już tylko i
wyłącznie o zanurkowaniu w miękką pościel w łóżku z czterema kolumnami. W taką
pogodę każdy wiele by oddał, aby stać się Gryfonem i przeczekać ulewę w
dormitorium przypominającym staroświecki, ale przytulny, czerwono-żółty salonik
ciotki Halinki. Ja również. Marzyłem o jakimś sposobie, dzięki któremu mógłbym
obserwować Harry’ego dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Alastorze,
stary druhu, jak dobrze cię widzieć — powitał mnie półgłosem,
pochylając się lekko z wyciągniętą do uścisku ręką. — Jak podróż?
Były problemy?
— Nie,
wszystko gra — odparłem cicho, potrząsając głową. Długie, niesforne
włosy Szalonookiego załopotały ciężko. — Ta dzisiejsza napaść…
musiałem się upewnić, czy nie ciągnę za sobą ogona. Wrzuciłbym coś na ząb, więc
jeśli nie masz nic przeciwko…
— Tak,
oczywiście. — Wskazał na miejsce po swojej prawej
stronie. — Siadaj, czuj się, jak u siebie.
Spocząłem
ciężko na odsuniętym krześle i przyciągnąłem sobie kiełbaski, które
zmaterializowały się na talerzu nieopodal; uznałem, że najlepszym wyjściem
będzie ignorowanie świdrujących, nieuprzejmych spojrzeń (wśród których znalazły
się także niektóre nauczycielskie), zwłaszcza że Dumbledore powrócił do mowy,
którą przerwałem. Choć siedziałem sztywno i pewnie, w środku cały się trząsłem,
targany sprzecznymi emocjami. Do tej pory nie docierało do mnie, że plan
Czarnego Pana naprawdę się realizował. Teraz. W tym momencie. Zdałem sobie z
tego sprawę dopiero w chwili, kiedy znalazłem się przy nauczycielskim stole, po
obu stronach mając tych, których lata temu wraz z innymi uczniami oglądałem z
dołu. A teraz sam miałem nauczać, rozdawać szlabany, pozornie znów uczestniczyć
w hogwarckim życiu, robiąc to, czego zawsze pragnąłem, w miejscu, które
kochałem. Mimo że z całych sił starałem skupić się na kolacji, czarodziejskie
oko samo miotało się w oczodole, chcąc zobaczyć jak najwięcej. Znajomy sufit, w
który wpatrywaliśmy się zawsze wieczorem, dzień przed treningami, próbując
przewidzieć pogodę na noc i poranek. Profesorowie wyszykowani w swoje
najlepsze, odświętne szaty. Wszyscy, może poza panią Sprout — na głowie
miała tę samą połataną, starą tiarę, w której widywałem ją na lekcjach. Cztery
stoły. Przez te lata nie zmieniły położenia nawet o centymetr, wyglądały
dokładnie tak, jak je zapamiętałem, tyle że ładnie przystrojone z okazji
uroczystego rozpoczęcia roku. Ta sama miniaturowa, drewniana muszla koncertowa
w kącie po prawej stronie. Tysiące świec unoszących się jak na sznurkach ponad
głowami uczniów. Czułem, że w tym momencie wzruszyłbym się nawet na widok
starego Filcha.
Tymczasem
dyrektor kontynuował:
— To jest
wasz nowy nauczyciel obrony przed czarną magią — profesor Moody.
Liczę, że ciepło go przyjmiecie i dużo wyniesiecie z jego bogatego
doświadczenia.
Życzenie
Dumbledore’a pozostało niespełnione; cała Wielka Sala — wciąż
oniemiała po moim niespodziewanym wtargnięciu — nadal wytrzeszczała
oczy, choć na twarzach wielu dostrzegłem przebłyski zrozumienia, kiedy padło
nazwisko Szalonookiego. Na tle ciszy rozbrzmiały klaśnięcia wyłącznie dwóch par
dłoni — Hagrida i samego dyrektora — ale i one szybko umilkły,
aby niezręczność mogła wybrzmieć. Nie wiedzieć czemu — czy to przez
ciepło w Wielkiej Sali, czy przez natarczywe spojrzenia uczniów, czy przez
natrętną myśl, że na oczach wszystkich nagle zacząłbym się
przemieniać — pod grubym płaszczem oblałem się potem. Bez
zastanowienia wypiłem z piersiówki potężny łyk mikstury, choć czułem, że do
pełnej godziny zostało jeszcze trochę czasu.
— Hmm,
tak — rzekł Dumbledore; wydawał się bardzo rozluźniony w odróżnieniu
od pozostałych nauczycieli, a zwłaszcza profesora Snape’a, który wyglądał na
rozwścieczonego i zawiedzionego jednocześnie. — W przeciągu tego roku
szkolnego będziemy uczestniczyć w bardzo podniecającym i niebezpiecznym
wydarzeniu, ostatnie miało miejsce w bodajże 1792 roku… dobrze mówię, profesor
McGonagall? Niektórzy z was już się pewnie domyślają, że mam zaszczyt ogłosić,
że w Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny!
Zrobiło się
niewielkie zamieszanie, jeden uczeń wyrwał się jakąś uwagą, a prawie wszyscy
się roześmiali i zaczęli szeptać do swoich sąsiadów, wyraźnie nie dowierzając.
Po minach niektórych poznałem, że nie mieli pojęcia, o czym mowa. Odsunąłem
talerz po kiełbaskach i mogłem już spokojnie obejrzeć salę. Przy stole Gryfonów
najbardziej zawrzało, twarze starszych chłopców jaśniały entuzjazmem, niektórzy
dyskutowali ze sobą gorączkowo, starając się robić to na tyle cicho, by
dyrektor mógł w spokoju wytłumaczyć zasady. Oni wszyscy widzieli siebie jako
reprezentantów i zwycięzców, stojących na podium w blasku fleszy, z pucharem w
jednej ręce i z sakwą w drugiej. Każdy opływał w złoto. W tym momencie w żadnej
nastoletniej głowie nie było miejsca na liczbę uczestników zabitych w
poprzednich turniejach, na wątpliwości i pytanie: czy podołam? Każdy z nich pragnął, by to właśnie jego spotkał zaszczyt
reprezentowania szkoły, Harry Potter również, ale tylko jego marzenie się
spełni. Przez kilka wspaniałych minut będzie czuł się szczęśliwy jak nigdy
dotąd, a jeśli wszystko pójdzie szybko i sprawnie, być może właśnie w takim
szczęściu umrze — jak nakazywała niepisana tradycja turnieju. Taki
młody, młody chłopiec, ciemnowłosy, rozczochrany — jak Regulus, kiedy
widzieliśmy się po raz ostatni. Z rozrzewnieniem przeleciałem wzrokiem po stole
Ślizgonów, spojrzałem na miejsce mniej więcej w połowie, które zwykle
zajmowałem. Teraz siedziała tam Sophie, zauważyłem ją od razu, kiedy tylko
wkroczyłem na podest nauczycielski. Wyglądała jak krasnal w otoczeniu
rówieśników, do tego miała na sobie zupełnie inną szatę — cieniutką,
trochę bardziej ozdobną niż czarne, szkolne dookoła niej, z połyskującego, ciemnoczerwonego
materiału. Poczułem się staro, przypominając sobie prostą, granatową garderobę
chóru za czasów, kiedy to ja byłem uczniem. Zdecydowanie najwięcej bordowych
punktów wypatrzyłem przy stole Krukonów i Puchonów, choć nieopodal Sophie
siedziała grupka wyniosłych szósto lub siódmoklasistek w purpurze, a wśród
Gryfonów wyrośnięty chłopak z długimi, miodowymi włosami związanymi w koński
ogon.
Łagodne
podekscytowanie ewoluowało w falę buntowniczych pomruków wraz z jednym słowem
Dumbledore’a — pełnoletniość.
Słuchając wywodu starca, czułem absolutny spokój, choć wiedziałem, że dyrektor
zadba, aby żaden uczeń, który nie skończył siedemnastego roku życia, nie
załapał się do konkursu. Wszak ja byłem znakomicie pełnoletni i od dawna
przygotowany na tę informację — znów dzięki niezawodnemu ojcu. Prawie
zrobiło mi się go żal, kiedy pomyślałem, że po wszystkim nareszcie go zabiję.
Kto wie, jakie mądrości skrywał jego umysł, choć cokolwiek by to nie było, mój
mistrz z całą pewnością już dawno to wszystko znał. Jego wiedza nie miała
granic.
— Pod
koniec października — ciągnął Dumbledore, ignorując narastający
szmer — powitamy delegację z Beauxbatons i Durmstrangu i będziemy je
gościć do końca letniego semestru, mam nadzieję, że okażecie im prawdziwą
polską gościnność, żeby nasi goście mogli poczuć się w Hogwarcie jak u siebie. A
teraz wszyscy migiem do łóżek, jutro też jest dzień!
Usiadł i
natychmiast zwrócił się do mnie, pochylając się niego do przodu, bo przez gwar
i szuranie krzesłami i ławami zrobiło się jak w ulu.
— No to
co, może kieliszeczek czegoś mocniejszego? — zapytał, nie tracąc
beztroskiego tonu. — U mnie. Porozmawiamy na spokojnie. Mam świetną
wiśniówkę.
— Albusie,
ty mnie sprawdzasz? — zadudniłem trochę zbyt głośno, ale i tak nie
zdołałem przekrzyczeć tłumu, który kluczył się przy dębowych drzwiach. Kątem
normalnego oka wyłapałem kurtynę tłustych, czarnych włosów, kiedy głowa Snape’a
gwałtownie odwróciła się w naszą stronę. — Po ostatnim dalej nie mogę patrzeć na wiśniówkę. Ale
napiłbym się trochę orzechówki, rozgrzał stare kości.
Dyrektor
zachichotał, a oczy mu rozbłysły, odejmując z pięćdziesiąt lat. Poklepał mnie
mocno po ramieniu i wstał, żeby ustawić się w kolejce za pozostałymi
nauczycielami, którzy kolejno schodzili z podium.
— Nie,
naprawdę mam świetną wiśniówkę — odparł pogodnie. — Założyłem
się z pewnym magiem w Gospodzie pod Świńskim Łbem co do teorii Hawkinga, okazało
się, że obaj mieliśmy rację… zwinięcie języka w potrójną trąbkę przesądziło
sprawę. Tamten mag chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, kim jestem, bo użył
kilku niewybrednych słów, kiedy oddawał butelkę… Gdyby wiedział, pewnie
oberwałoby mi się znacznie gorzej.
Zanim
dokuśtykałem do wysokich drzwi (Dumbledore uprzejmie dotrzymywał mi kroku),
uczniowie porozchodzili się do swoich dormitoriów, tylko w sali wejściowej
zostało kilka grupek — głównie dziewcząt z różnych
domów — rozmawiających nieopodal głównych schodów i przejścia do
lochów. Dyrektor kilkakrotnie odpowiedział na dobranoc, ja ograniczyłem się do krótkiego skinięcia głową, gdy
minęliśmy trzy wysokie nastolatki ze Slytherinu (jedna, z długimi blond włosami
i końską szczęką, miała na sobie purpurową szatę chóru).
— Do
diaska, czy wszystko w naszym świecie zostało już odkryte, że zabierasz się za
podbijanie naukowego świata mugoli? — mruknąłem.
Musiałem
podpierać się na lasce, żeby nadążyć za Dumbledore’em. Ludzie w portretach
oglądali się za nami, kiedy zmierzaliśmy długim, pogrążonym w ciepłym półmroku
korytarzem w kierunku dyrektorskiego gabinetu; w taką pogodę nawet surowe,
zamkowe komnaty wydawały się przytulne, zwłaszcza gdy szmer deszczu przerywał
huk błyskawicy.
— Tak
naprawdę nasza astronomia nie różni się wiele od astronomii, której uczą się
mugole, można nawet powiedzieć, że w pewnych kwestiach ostatnio zaczęli nas
wyprzedzać, nawet zasugerowałem Aurorze, żeby zastanowiła się nad zmianą
podręczników… w tych nowszych jest kilka teorii mugoli, które mogą okazać się
dla nas przydatne.
— Mhm,
głupio się nie zgodzić — przytaknąłem. — Niektórym niczego
by nie ubyło, gdyby potraktowali gwiazdy jak coś więcej niż „obserwowanie ich
niebiańskiego tańca ku odkryciu naszego przeznaczenia”. Czy coś.
— O,
coś czuję, że dogadasz się z profesor McGonagall — ucieszył się
Dumbledore i obaj zatrzymaliśmy się przed gargulcem z kamienia. — Miętowe fanaberie. Ale obiecuję ci,
Alastorze, że nie będziesz za często narażony na słuchanie o „niebiańskich
tańcach planet”, bo profesor Trelawney bardzo rzadko opuszcza swój gabinet. To
zaciemnia jej wewnętrzne oko.
— Z
korzyścią dla wszystkich. Albusie, przysięgam, jeszcze jedne schody i rzucam tę
robotę.
Wspięliśmy się
przez krętą klatkę schodową pod drzwi z ładną, miedzianą kołatką; dyrektor
otworzył je i puścił mnie przodem. W kominku buchnął ogień, a świece w
kandelabrach zapłonęły jak na komendę, tak że wkroczyłem w krąg oślepiającego
światła. Rozejrzałem się dookoła, chłonąc widok znajomego pomieszczenia.
Wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętałem. Choć zdarzyło mi się przebywać tu
zaledwie dwa razy, przez te lata zupełnie nic się nie zmieniło. Miecz Godryka
Gryffindora wisiał w szklanej gablotce nad ciężkim biurkiem, dziwaczne,
delikatne sprzęty (niektóre widziałem także w kufrze u Moody’ego) ustawione na
zgrabnych stoliczkach, ściany obwieszone tymi samymi obrazami dawnych
dyrektorów, ten sam wysiedziany, elegancki fotel z czerwonego i złotego perkalu
i bibeloty na kamiennym gzymsie kominka. Nieopodal drzwi prowadzących do
prywatnej komnaty nauczyciela stała pusta, złota żerdź.
Tymczasem Dumbledore
grzebał w jednym z kredensów dopasowanych do ścian w kolistym gabinecie.
— Mam
rozumieć, że jednak nie skosztujesz mojej wywalczonej
wiśniówki? — zapytał, rozkładając wszystko na drewnianej
tacy. — Zwinięcie języka w potrójną trąbkę nie jest takie proste.
— Wierzę
na słowo — mruknąłem, sadowiąc się na krześle dla
gości. — Ale za wiśniówkę podziękuję.
Obserwowałem,
jak rozlewał trunki do dwóch szklanek — soczyście czerwony i
ciemnobrązowy — i już rozmyślałem, jak długo potrwa ta rozmowa. Póki
co szło mi wyśmienicie, czułem się tak, jakbym urodził się w skórze
Szalonookiego, choć kilka godzin wcześniej miałem problemy z poruszaniem się.
Podbudowany tym szybkim zdobyciem doświadczenia, wciąż pamiętając o słowach,
które usłyszałem od Czarnego Pana, z niecierpliwością czekałem, aż wykorzystam
zdobytą przed obiadem wiedzę.
— No to
co. — Dumbledore wzniósł swoją szklankę. — Za pomyślny
semestr.
Obaj
wypiliśmy. Bardzo dawno nie spożywałem alkoholu i obawiałem się, jak zareaguje
moja głowa, kiedy dyrektor będzie chciał pić dalej, ale tamten nalał jeszcze po
jednym i złożył ręce przed sobą, w charakterystyczny sposób stykając ze sobą
koniuszki palców. Po toaście przestał się uśmiechać i jakby przygasł; doznałem
szoku — jeszcze minutę wcześniej miałem przed sobą pełnego werwy,
młodego człowieka, a teraz spoglądałem na zafrasowanego starca.
— To nie
mógł być przypadek, że akurat dzisiaj ktoś zrobił sobie nocną wycieczkę do
mojego domu — zacząłem, wpatrując się w Dumbledore’a i normalnym, i
magicznym okiem. — Myślę, że ktoś chciał mnie zlikwidować.
Uniosłem
wysoko brwi, gdy w oczach dyrektora dostrzegłem iskierkę zrozumienia. Rozmowa z
nim była zupełnie inna niż z Arturem Weasleyem, prawie mogłem poczuć do niego
sympatię, gdyby nie to, jak doskonale poznałem go dzięki Czarnemu Panu.
Dumbledore również posiadał tę niesamowitą energię, która przyciągała i
sprawiała, że chciało się przebywać w jego towarzystwie, lecz ja byłem na nią
całkowicie odporny. W zupełności utonąłem w moim mistrzu.
— Obaj
wiemy, kto tu ma się niedługo znaleźć — ciągnąłem, nie odwracając od
niego wzroku. — I komu byłoby bardzo nie na rękę, gdybym objął to
stanowisko.
Dumbledore
wciąż milczał, a napięcie rosło z sekundy na sekundę. Żeby zamaskować drżenie
rąk, sięgnąłem po szklankę i osuszyłem ją dwoma wielkimi łykami; orzechówka
zapiekła mnie w gardle, tak że musiałem się skrzywić, a butelka z domową
nalewką podleciała posłusznie, żeby napełnić szkło.
Dyrektor
westchnął ciężko i potarł kciukami powieki.
— W
perspektywie tego, do czego doszło dwa miesiące temu, szczerze mówiąc, mnie
również nie podoba się ten dzisiejszy napad.
— Delikatnie
mówiąc — dodałem, zadowolony i nieco bardziej rozluźniony, ale wciąż
zachowywałem śmiertelną powagę. — Gdyby inni mieli tyle zdrowego
rozsądku…
Tymczasem on
opuścił ręce i spojrzał na mnie zaczerwienionymi, załzawionymi
oczami — nie odzyskały radosnego wyrazu, wciąż były oczami starego, bardzo
starego człowieka. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie siłę jego wieku.
Czarny Pan zdawał się w ogóle go nie mieć, jakby pochodził prosto z Nieba, bez
początku i końca, za to Dumbledore… emanował czymś niesamowicie nieskończonym,
czymś starożytnym z początku Świata. Utrzymanie spokoju w obliczu takiego
spojrzenia graniczyło z cudem. Znów upiłem ze szklanki, dyrektor zrobił to
samo.
— Och, to
nie ma związku ze zdrowym rozsądkiem, Szalonooki — odparł, a w jego
głosie pojawiła się nutka dawnej beztroski. — Powiedziałbym, że wręcz
przeciwnie. Czasami po prostu warto zaufać dzieciom, a niektórzy dorośli tak
się przed tym wzdragają… czasami warto, możesz mi wierzyć. Ale wracając… wiem,
co myślisz o Karkarowie, dostałem twój list. Ale mogę za niego ręczyć, podobnie
jak za Severusa. Wydaje mi się, że ten, kto chciał cię napaść, nie zrobił tego
dla żartu, mógł mieć związek z wydarzeniem we Wrzeszczącej Chacie.
— Może
mógł — warknąłem. Poczułem falę gorąca pod szatą; zdałem sobie
sprawę, że wciąż siedziałem w mokrym, podróżnym płaszczu, ociekając wodą i
błotem na purpurowo-zielony dywanik pod fotelem. — A może obaj mamy
rację i problem jest bardziej złożony? Znasz moje zdane, Albusie. Kto raz
został śmierciożercą, zawsze nim pozostanie. Nieważne, czy z przekonania, czy
ze strachu. Nie, Albusie, zaczekaj… wyobraź sobie: Sam-Wiesz-Kto jakimś cudem
odzyskuje siły. Karkarow zdradził masę śmierciożerców, którzy zechcą się na nim
zemścić. Jego jedyna kartą przetargową jest szkoła, być może Sam-Wiesz-Kto
będzie chciał zrobić sobie w niej Akademię dla Młodocianych Śmierciożerców czy
coś… Z Sam-Wiesz-Kim może uchować się przy życiu, a gdyby tak pomógł mu wrócić,
byłby nietykalny. Ha! Tylko jest jeden szkopuł w postaci starego Szalonookiego!
— Wyciągasz
pochopne wnioski, Alastorze. To Glizdogon uciekł tamtej nocy, z Igorem
Karkarowem współpracuję od lat, przynajmniej raz na miesiąc wymieniamy
korespondencję.
— Jesteś
naiwny jak dziecko, Albusie! — zawołałem, prawie zrywając się z
fotela. Tym razem wcale nie musiałem udawać wzburzenia. Myśl o zdrajcy i
konfidencie wzbudziła we mnie prawdopodobnie taką nienawiść, jaką Moody musiał
odczuwać do każdego śmierciożercy, która Dumbledore’owi była najwyraźniej
doskonale znana, bo na powrót zetknął ze sobą koniuszki palców i czekał, aż
skończę. — Widziałem dziesiątki gęb, ohydnych, zdradzieckich.
Karkarow niczym się od nich nie różni, po prostu udało mu się wytargować u
Croucha wolność. Jest sprytny i inteligentny, dobrze wykalkulował, że mu się to
opłaci. Gdyby na tamten moment był choć cień szansy na powrót Sam-Wiesz-Kogo,
nie pisnąłby słowa! Sam-Wiesz-Kto nie jest idiotą, myślisz, że puściłby na taką
misję tego parszywego tchórza? Nie, tam musiał być ktoś inny. I jestem pewien
na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że to Karkarow.
Opadłem z
powrotem na krzesło, dysząc ciężko. Ręce okropnie mi się trzęsły, więc
zacisnąłem je na kolanach, czułem spływający po skroniach pot. Denerwowanie się
w skórze Moody’ego okazało się potwornie wyczerpujące, a niewyspanie dawało się
we znaki dwukrotnie bardziej niż zwykle. I choć Szalonooki nie był jeszcze taki
stary, uświadomiłem sobie, że wraz z drewnianą nogą i czarodziejskim okiem
przejąłem także wszystkie dolegliwości związane z wiekiem.
— Sam
powiedziałeś — dodałem już dużo spokojniej — że chciałeś
mojej pomocy ze względu na turniej i twój niepokój. Zależy mi, żeby te
dzieciaki były bezpieczne, ale nie będą,
jeśli ten śmierciożerca będzie swobodnie wałęsać się po korytarzach.
Dumbledore
spoglądał na mnie w milczeniu znad złożonych dłoni.
— Dobrze.
W takim razie co proponujesz?
Odetchnąłem i
wytarłem spocone dłonie w spodnie. Miałem ochotę wstać i przejść się po
gabinecie, ale ból po spacerze błotnistą ścieżką odezwał się w plecach i
kikucie.
— Gdyby
to ode mnie zależało, nie wpuściłbym go na teren szkoły — mruknąłem i
ostentacyjnie rozłożyłem ramiona. — Ale że nie zależy… w takiej
sytuacji będę go miał na oku. Chciałbym mieć w razie czego twoją zgodę na
przeszukanie jego kajuty… powie się, że to rutynowe działanie i że wszyscy
nauczyciele w szkole musieli poddać się inspekcji. No i oczywiście pełna
dowolność w doborze tematów, uczniowie muszą wiedzieć, jak rozpoznać
czarnoksiężnika i jak bronić się przed atakiem.
Wraz z
kolejnymi wymaganiami na twarzy Dumbledore’a pojawiał się coraz szerszy
uśmiech, aż powrócił ten czarodziej, który przemawiał do wszystkich podczas
uczty. Kiedy umilkłem, nawet się zaśmiał, a ja — absurdalnie i
niechcianie — poczułem się lepiej, gdy zdałem sobie sprawę, że to
dzięki mnie poprawił mu się humor. Nie chciałem być powodem jego dobrego
samopoczucia. Pragnąłem, by cierpiał, bo wiedziałem, że wtedy radował się
mistrz. Struchlałem na myśl, jaką przykrość bym mu sprawił, gdyby dowiedział
się, że wprawiłem w śmiech jego największego wroga.
— Zdaję
się na twoje doświadczenie, Alastorze, trochę czujności nie zaszkodzi, ale
ostrożnie z tym twoim wychowaniem — odparł i powoli przestał
chichotać, choć jego blade, niebieskie oczy nadal błyszczały
figlarnie. — W zeszłym roku straciliśmy uczennicę, wszyscy bardzo to
przeżyli. Nie chciałbym, żebyś za bardzo ich strofował. Tak, jak się
umawialiśmy. Odejmujemy punkty i dajemy uczniom szlabany. Pan Filch ubolewa,
ale od dawna nie stosujemy kar fizycznych.
— No to
jest nas dwóch — odpowiedziałem i również spróbowałem się
uśmiechnąć. — Ja tam uważam, że dobre lanie jeszcze nikomu nie wyszło
na złe. Ale regulamin to regulamin.
— Świetnie. — Wstał
i odsunął szufladę biurka. — Proszę, to klucze do twojego gabinetu. A
tu para zapasowych, jak sobie życzyłeś. Bądź jutro o siódmej w pokoju
nauczycielskim, profesor McGonagall rozda harmonogramy, pewnie będzie chciała
zamienić z tobą słówko albo dwa.
— Jasne — mruknąłem
i dopiłem resztkę orzechówki, zanim odebrałem pęk kluczy. — Dzięki za
nalewkę i pogawędkę, dobrze wrócić do pracy. Ten wypoczynek na emeryturze
zaczął robić się cholernie męczący.
Pożegnaliśmy
się, krótko ściskając sobie ręce. Miałem wrażenie, że rozmawialiśmy bardzo długo,
zwłaszcza gdy znalazłem się przed gargulcem. Na piętrze nie spotkałem żywej
duszy, a jedynym odgłosem był deszcz bębniący o wysokie, gotyckie okna z
witrażami i od czasu do czasu skrzypnięcie jakiejś zbroi. Ciemność rozpraszana
przez pomarańczowy blask pochodni tworzył przyjemny, ciepły półmrok;
przenikałem wzrokiem przez wszystkie ściany i widziałem jedynie opustoszałe
klasy, toalety i komórki na miotły. Jeśli jakiś uczeń grasował poza
dormitorium, musiał to robić w innej części szkoły, gdzie nie sięgało szalone
oko. Wspiąłem się na drugie piętro, bacznie śledzony przez portrety na
ścianach, które akurat nie udawały drzemki. W tej chwili bardzo dobrze
widziałem mój cel — wmieszać Harry’ego Pottera w Turniej Trójmagiczny,
przeprowadzić go przez trzy zadania i doprowadzić do odrodzenia Czarnego Pana.
Już dawno nie czułem takiej wewnętrznej harmonii. Wszystko poszło po jego
myśli: byłem w Hogwarcie, doskonale wypadłem przed Dumbledore’em, otrzymałem
wolną rękę w nauczaniu. Jednak nie potrafiłem się nie cieszyć z tych
prozaicznych, ludzkich przyjemności, właśnie kroczyłem korytarzami, którymi
przechadzaliśmy się z Regulusem lata temu. Zostałem nauczycielem! Mogłem
rozmawiać, wychodzić na zewnątrz, kiedy chciałem, otrzymałem własne biuro,
budziłem respekt wśród uczniów i nowych kolegów po fachu. Nie mogłem się
doczekać, żeby pokazać sto procent Moody’ego w Moodym. Wszystko, o czym śniłem
przez wieczność w niewoli ojca, a teraz miałem to w garści.
Włożyłem klucz
do zamka i przekręciłem. Musiałem rozpalić różdżką świece, by zobaczyć wnętrze
gabinetu; wszelkie ślady po poprzednim nauczycielu — profesorze
Lupinie — już dawno zniknęły, a puste kredensy, biurko i szafki
czekały na przyjęcie rzeczy kolejnego. W głębi pokoju dostrzegłem zarys kufra.
Zamknąłem za sobą drzwi i przystąpiłem do wyciągania wszystkich fałszoskopów, wykrywaczy
wrogów i innych przyrządów, które znalazły się w kolekcji starego
aurora — nie znałem zastosowania połowy z nich, lecz nic straconego.
Powiesiłem na ścianie ogromne, mętne zwierciadło, w którym nie odbijało się
zupełnie nic, w zamian za to w oddali kluczyło się kilka niewyraźnych,
cienistych postaci. Przyglądałem im się przez chwilę w skupieniu, próbując
rozpoznać chociaż jedną z nich, lecz wszystkie spowijała gęsta mgła. Na
podłużnej ławie do kawy poustawiałem w rzędzie pięć czujników
tajności — każdy w słoiku z kolorową nakrętką, a popękany fałszoskopy
wielkości piłki plażowej znalazł miejsce na samym środku biurka. Gdy
skończyłem, stanąłem pod ścianą, żeby ocenić efekt swojej pracy. Wspaniale.
Dokładnie taki, jak myślałem o Alastorze Moodym, zanim sam się nim
stałem — żadnych prywatnych bibelotów, zero ramek ze zdjęciami, tylko
praca i nic więcej. Pokój, który dostałem, okazał się zbyt mały, żeby pomieścić
wszystkie graty, i teraz bardziej przypominał wnętrze jakiegoś sklepu ze
starociami niż gabinet nauczyciela, w stu procentach odzwierciedlał
Szalonookiego z moich wyobrażeń.
W tym samym
momencie rozpoczęła się przemiana, ale nie walczyłem z nią. Zawczasu
wyciągnąłem sztuczne oko, drewniana noga sama odpadła, kiedy w ostrym bólu
odrosła moja własna, włosy gwałtownie się skurczyły, tak samo brzuch i potężne
ramiona — musiałem zaciskać zęby na pięści, żeby nie wrzasnąć, kiedy
w pustym oczodole zaczęło kiełkować oko. Jednak tym razem nie obudziłem się na
podłodze, ustałem na nogach, wciśnięty w kąt pokoju, choć na wszelki wypadek
przysiadłem na moment, żeby nie stracić równowagi. Podszedłem do kufra dopiero
wtedy, gdy odrętwienie w lewej nodze ustąpiło, a mroczki zniknęły.
Wskoczyłem do
skrzyni, kiedy tylko odnalazłem właściwy klucz, zastanawiając się, czy Moody
również miewał takie problemy, kiedy potrzebował dostać się do konkretnego
schowka.
— Dziś
lista pozostanie pusta — oświadczyłem chłodno i położyłem na podłodze
garść zimnych kiełbasek, które zwędziłem podczas kolacji. — Dobrze
pan się spisał, Dumbledore na razie niczego nie podejrzewa, zaprosił mnie na
małą pogawędkę. Nie ma pan za złe spóźnienia? Zwykle jestem punktualny.
Szalonooki nie
poruszył się, choć widziałem, że był przytomny. Zdjąłem płaszcz, wysuszyłem
jednym zaklęciem i rzuciłem w stronę aurora.
— W nocy
będzie panu chłodno, odbiorę rano. Proszę jeść, jutro postaram się o coś
cieplejszego.
Podniosłem
różdżkę, skinąłem na niego i Moody już pochłaniał to, co przyniosłem. Usiadłem
na podłodze, by patrzeć, jak jadł, ale myślami fruwałem już po korytarzach
Hogwartu, zmagałem się z nieznośnym wrażeniem, że Regulus, quidditch, nasze
szczęśliwe, beztroskie lata miały miejsce setki lat temu, w innym życiu, były
jedynie przebłyskami z poprzedniego wcielenia. A przecież to wciąż te same
mury, ten sam dziedziniec, na który wymykaliśmy się na fajkę, kilka pięter
niżej dormitorium, te same łóżka, skórzana, powycierana kanapa, gdzie dokonał
się głupi zakład, na który nalegał Black. Rozchyliłem koszulę i spojrzałem w
dół. Teraz już nie paliłem, nie nosiłem kolczyka, miałem krótkie włosy, nie
przejmowałem się wynikiem nadchodzącego meczu. Musiałem tylko przyczynić się do
śmierci chłopca i modliłem się, aby Moody potraktował moją obietnicę poważnie,
bo naprawdę nie chciałem zabijać żadnego więcej. Naprawdę.
*
Byłem tak
podekscytowany, że zerwałem się pół godziny przed budzikiem nastawionym na
szóstą. Ubierałem się w za duże szaty, analizując kłębowisko uczuć, które za
moment musiałem powściągnąć — choć spodziewałem się tremy,
zdenerwowania, że nie podołam, ja się cieszyłem. Nie mogłem doczekać się
pierwszej lekcji, ostrożnego przetestowania siebie, próby przesunięcia
granicy — powoli, milimetr po milimetrze — aby sprawdzić,
na ile dyrektor dał Moody’emu wolną rękę w nauczaniu. Niebo za oknami wciąż
pozostawało ołowiane i siąpił lekki kapuśniaczek, ale gabinet opuściłem z taką
energią, jakbym obudził się w plamach majowego słońca. Co prawda podróż na
parter minęła mi jedynie w towarzystwie smętnych, zaspanych spojrzeń postaci z
portretów, tak w pokoju nauczycielskim wkroczyłem w sam środek żywiołowej
dyskusji.
— …i
Merlin mi świadkiem, jeszcze nie widziałem Severusa w takim szale i
zakłopotaniu jednocześnie — wydusił z siebie profesor Flitwick,
wycierając załzawione oczy; spostrzegłem go dopiero po jakimś czasie, kiedy
zamknąłem za sobą drzwi i rozejrzałem się szalonym okiem po wszystkich
zakamarkach.
Snape’a
oczywiście nie było. Trzy fotele (każdy z innego kompletu i bardzo wysiedziany)
przy długim, prostym stole zajmowały McGonagall, Sprout i Hooch; wszystkie
miały przed sobą wielkie filiżanki i stosy papierów. Flitwicka wypatrzyłem za
drewnianą kolumną, przy rozsuwanej szafie na płaszcze, ale zaraz wmaszerował na
środek pokoju z Prorokiem Codziennym
pod pachą i kawą w szklance w koszyczku.
— Ja
widziałam. Kiedy przyłapał tu Antka Woronina na myszkowaniu w jego szafce.
Biedak przyszedł tu szukać testów, a znalazł kubek z Gwieździstych Wojen w
wełnianym ocieplaczu — odparła profesor McGonagall, i choć z całych
sił próbowała zapanować nad głosem, wargi jej zadrżały, a reszta zawyła ze
śmiechu. Flitwick ulał na kwiecistą wykładzinę trochę kawy. — O,
profesor Moody, dzień dobry. Jak pierwsza noc w Hogwarcie?
— Mmm — mruknąłem
i pewnym ruchem odsunąłem krzesło najbliżej wyjścia. — Może być. Musiałem
unieszkodliwić wszystkie swoje czujki, zwariowały, kiedy otworzyłem kufer.
— Moody,
szkoła jest naprawdę dobrze chroniona, profesor Dumbledore przykłada ogromną wagę
do bezpieczeństwa…
— A teraz
ma jeszcze mnie, nie? — zarechotałem, ale McGonagall tylko kwaśno się
uśmiechnęła. — Fałszoskop od razu zaczął gwizdać, kiedy postawiłem go
na stole. Jest tak czuły, że pewnie wyłapuje łgarstwa smarkaczy w promieniu
kilometra.
W tym samym
czasie drzwi otworzyły się i zaczęli wchodzić pozostali. Szalone oko od razu
wywinęło koziołka i przez tył głowy zobaczyłem wiotką, spowitą w paciorki i
jedwabie czarownicę. Trelawney tylko trochę się postarzała, ale ogromne,
błyszczące okulary wciąż miała jednakowe, te same włosy w nieładzie, jakby
uderzył w nią piorun. Snape jak zwykle cały w czerni, obrzucił mnie
nieprzyjemnym spojrzeniem i uciekł na drugi koniec pokoju, żeby usiąść obok
profesora Flitwicka. Po drugiej stronie nad krzesłem zawisł Binns, który
niespodziewanie wyłonił się ze ściany naprzeciwko. Nagle zrobiło się bardzo
głośno, zupełnie jak przy uczniowskim stole podczas obiadu. Zanim wybiła
siódma, przy stole zajęto prawie wszystkie miejsca (starałem się ukryć
zaskoczenie, kiedy do środka wcisnął się Hagrid, a profesor Sprout wyczarowała
dla niego ogromny, drewniany fotel), każdy zrobił sobie kawę, a rozmowy powoli
ucichły.
— Witam
wszystkich na pierwszym spotkaniu organizacyjnym — przemówiła
McGonagall.
Była dokładnie
taka, jak ją zapamiętałem. Oschła, władcza i bardzo, bardzo formalna, z
identycznie ciasno spiętymi włosami. Machnęła krótko różdżką, a stos
pergaminowych kartek obleciał całe pomieszczenie, tak, aby każdy dostał własny
plan. Zdrowym okiem wciąż wpatrywałem się w nauczycielkę, ale sztucznym już
taksowałem harmonogram — wszystko wpisane w zgrabne ramki eleganckim
pismem, jakie znałem z listów sprzed lat, opatrzony moim nowym imieniem i
nazwiskiem. Obrona przed czarną magią obok zaklęć, transmutacji i eliksirów była
najbardziej popularnym przedmiotem, zwłaszcza wśród szóstoklasistów po
zeszłorocznych SUM-ach; już na ten dzień McGonagall wyznaczyła mi dwie grupy, a
to dopiero początek tygodnia. Na widok pięciu piątkowych lekcji oblałem się
potem — kiedy semestr się rozkręci, pilnowanie Pottera może okazać
się nie tak proste, jak obiecywał Czarny Pan.
Tymczasem
McGonagall kontynuowała, nie tracąc urzędowego tonu.
— Jeszcze
raz chciałabym powitać profesora Moody’ego. — Rzuciła na mnie jeszcze
jedno ostre, przelotne spojrzenie, więc skinąłem głową; o dziwo jej wzrok
okazał się znacznie gorszy do zniesienia, ale szybko przeniosła go na swoje
notatki. Nie potrzebowałem czarodziejskiego oka, żeby zauważyć minę
Snape’a — nawet nie próbował ukryć paskudnego grymasu. — Przed
śniadaniem mam kilka ogłoszeń… co prawda od wczoraj żyjemy Turniejem
Trójmagicznym, ale wcześniej czeka nas jeszcze dzień nauczyciela, w tym roku
mija sześćdziesiąta rocznica profesury Horacego Slughorna, profesor Dumbledore
osobiście wysłał zaproszenie, trzeba będzie wziąć z funduszu trochę złota na
podarek i przygotować jakąś okazalszą oprawę artystyczną… częścią muzyczną sama
się zajmę, ale pasowałyby do tego jakieś recytacje. Ktoś byłby chętny?
W pokoju
zapanowała głucha cisza, a wszyscy nagle zainteresowali się swoimi paznokciami
albo harmonogramami, byle tylko nie patrzeć na McGonagall. Zapał był widoczny
gołym okiem, zwłaszcza na twarzy Snape’a, który wyglądał tak, jakby zamierzał
przekląć każdego, kto go zgłosi. Nawet zacząłem się zastanawiać, czy Moody
posiadał na tyle poczucia humoru, by dla żartu zaproponować takie rozwiązanie,
ale tamten pierwszy zabrał głos.
— Może
Sybilla zechciałaby ci pomóc? — zapytał cichym, jedwabistym głosem, a
w jego oczach zapłonęły złośliwe iskierki, kiedy McGonagall przeszyła go
spojrzeniem. — Nie możemy się nie zgodzić, że posiada wyjątkową
wrażliwość. W sam raz do jakiejś sztuki.
Trelawney
sprawiała wrażenie bardzo mile połechtanej tymi słowami, ale bardzo szybko
zrobiła poważną minę i odpowiedziała, potrząsając swoją grzywą i grzechocząc
paciorkami:
— Dziękuję,
Severusie, niestety dogranie tekstów, rozdzielenie ról pomiędzy uczniów,
odpowiedzialność… nie, to mogłoby wstrząsnąć moim wewnętrznym okiem, a przecież
musi być dyspozycyjne dwadzieścia cztery godziny na dobę! Nie, nie mogę
ryzykować, w innym wypadku moje lekcje stałyby się zupełnie bezcelowe, a nie wiadomo,
ile by to potrwało!
— A to
doprawdy byłby dramat, faktycznie lepiej
nie ryzykować — odparła McGonagall i jeszcze raz rozejrzała się
po kolegach, choć wyglądała, jakby miała ochotę jeszcze coś dodać. Za to
profesor Trelawney zdawała się nie przejmować wyraźnie brzmiącym sarkazmem;
byłem pod wrażeniem niekonwencjonalności jej wymówki, zwłaszcza że kolejna nie
została sklecona zbyt przekonująco.
— Rolando,
daj spokój, sezon quidditcha jeszcze się nie zaczął, to tylko kilka wieczorów,
miotły dadzą sobie bez ciebie radę. Wywiesisz ogłoszenie i chętni sami się do
ciebie zgłoszą. Mogę przysłać ci kilku uczniów ode mnie z chóru, to nie musi
być jakieś wielkie przedstawienie, ważne, żeby wszyscy na scenie dobrze się
bawili.
Te słowa
raczej nie przekonały pani Hooch, ale w końcu dała za wygraną; pozostali mogli
odetchnąć z ulgą, a w pokoju z powrotem zapanowało radosne rozluźnienie.
— Mhm,
jak w twoim chórze — mruknęła bardzo cicho, ale zagłuszył ją profesor
Flitwick, który zaczął energicznie mieszać w swojej szklance. — Nie
dałoby się tego zwalić na księdza Jabłuszko?
Ale
jej pytanie utonęło w szmerze odsuwanych krzeseł, bo McGonagall natychmiast
zakończyła spotkanie i zaczęła pakować wszystkie dokumenty do eleganckiego
nesesera. Również wstałem, grzebiąc w kieszeni za piersiówką, ale zanim
dokuśtykałem do drzwi, usłyszałem imperatywne „Moody, pozwól na moment”.
Zirytowany, miałem ochotę udać, że tego nie usłyszałem, ale przez głowę
spostrzegłem ją wpatrzoną w moje plecy i z palcami skubiącymi teczkę.
Nauczycielka nie brzmiała tak, jakby miała zamiar udzielić mi pochwały, a Snape
wyjątkowo się ociągał, ostentacyjnie unikając patrzenia w naszą stronę.
— Słucham?
— Zaraz
po śniadaniu ma pan pierwszą lekcję z pierwszorocznymi — zaczęła
znacznie mniej oficjalnie — więc byłabym wdzięczna, gdyby pan
spróbował być trochę bardziej delikatny, Moody, i tak będą wystarczająco
wystraszeni pierwszym tygodniem szkoły. To się tyczy także Ślizgonów. Dwa
miesiące temu stracili koleżankę, dziewczynka była bardzo lubiana i nie wszyscy
jeszcze się po tym otrząsnęli.
— Mhm…
Słyszałem o tej małej — mruknąłem, jednym okiem wciąż zezując na
Snape’a. — Zobaczę, co da się zrobić.
— To nie
wszystko. Profesor Dumbledore pewnie już panu mówił, ale na wszelki wypadek
przypomnę, że w Hogwarcie średniowieczne metody karania już od dawna nie
obowiązują. Tylko szlabany, ujemne punkty i rozmowa z wychowawcą.
— Mam
doskonałą pamięć, pani profesor — odparłem, siląc się na spokój;
kręcący się przy szafkach Mistrz Eliksirów wystarczająco podniósł mi ciśnienie
samą swoją obecnością, a protekcjonalny ton nauczycielki wcale nie pomagał w
jego obniżeniu. — Przyjechałem tu nareszcie nauczyć te dzieci czegoś
pożytecznego, a nie wyłapywać śmierciożerców, prawda?
Przez głowę
McGonagall z satysfakcją dopatrzyłem się na ziemistym profilu Snape’a bardzo
brzydkiego grymasu. Zasunął szufladę, minął nas, a jego szata zostawiła po
sobie zimny podmuch, kiedy zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi. Choć lata temu
pałałem do niego ogromną sympatią, to, co usłyszałem od mistrza, wystarczyło,
by z najbardziej szanowanego człowieka stał się najbardziej pogardzanym.
Choć mój
dowcip spowodował jedynie mocniejsze zaciśnięcie jej ust, rozdzieliliśmy się
dopiero w Wielkiej Sali, gdzie skręciła w kierunku stołu Gryfonów, żeby rozdać
każdemu plan lekcji. Dotarłem do stołu nauczycielskiego pod ostrzałem
badawczych spojrzeń z każdego kąta jadalni; wiedziałem, że za kilka dni ten problem
zniknie, ale domyślałem się, że Quirrell czy Lupin nie musieli przejmować się
setkami par oczu wpatrzonymi w swoje plecy. Nie lubiłem wzbudzać sensacji. To
Regulus był duszą towarzystwa, nie ja; wystarczało mi grzanie się w blasku,
który roztaczał, a kiedy i to robiło się męczące, zawsze mogłem ukryć się w
jego cieniu. Jednak tym razem nie miałem nikogo, kto przyjąłby na siebie te
wszystkie szepty, musiałem wziąć się w garść i udać, że to zupełnie normalne,
że inni patrzą. Zająłem miejsce obok profesora Dumbledore’a, który już zajadał
się owsianką, po drugiej stronie spoczął Snape, choć minę miał niezbyt
zachęcającą. Dyrektor musiał zamachać na niego ręką, żeby podszedł.
— Jak
nastroje przed pierwszą lekcją? Nie wiem, jak wy, ale ja pełen zapału i podekscytowany.
— Nie
śmiem się nie zgodzić, cały dzień wolny od Gryfonów.
— A ty,
Alastorze?
Obaj umilkli,
z tym że Snape wyraźnie starał się na mnie nie patrzeć; pomimo lawiny stresów,
jaką przyniósł ten poranek, poczułem ponurą satysfakcję, widząc, że miałem nad
nim pewną przewagę. Rzadko się zdarzało, by Mistrz Eliksirów pozwolił sobie na
pokazanie czegoś poza gniewem i beznamiętnością.
— Zaraz
po śniadaniu mam pierwszaków. Wiesz, jak to się mówi o takich starych pająkach…
boją się dużo bardziej niż ty ich. Na szczęście te szczeniaki tego nie
wiedzą — zarechotałem; przez brodę Dumbledore’a zobaczyłem, jak Snape
wzniósł oczy ku niebu. — Mam już kilka pomysłów, musimy nadrobić
kawał materiału.
Kiedy godzinę
później zmierzałem na trzecie piętro, uświadomiłem sobie, że za moment okaże
się, jak opanowałem sztukę improwizacji. Od kiedy mistrz oświadczył, że
zastąpię Moody’ego w Hogwarcie, niespecjalnie przejmowałem się nauczaniem.
Priorytetem stało się odegranie roli eks-aurora i zapewnienie Potterowi miejsca
w Turnieju Trójmagicznym. Być może Szalonooki nie był dobrym pedagogiem, ale
miał wiedzę i doświadczenie, którego mnie brakowało dzięki latom spędzonym w
niewoli. Znałem setki pozycji, pamiętałem wszystko, co przeczytałem pod okiem
Mrużki i ojca, lecz żadne mądrości wyczytane z książek nie mogły się równać z
tym, co przeżył Moody.
Zanim
dokuśtykałem na górę, dzwonek już dawno rozbrzmiał, zwiastując początek lekcji;
pod klasą 3C czekała grupka podekscytowanych pierwszaków. Kiedy pojawiłem się
na horyzoncie, szepty natychmiast ucichły, a na prawie każdej buzi pojawiło się
przerażenie. Mając na uwadze słowa McGonagall, starałem się jak najuprzejmiej odpowiedzieć
na wyśpiewane chórem dzień dobry, ale
gardło Szalonookiego pozwoliło jedynie na nieco mniej ochrypłe warknięcie. Sala
wyglądała zupełnie jak lata temu. Te same kulawe krzesła, pomazane atramentem
ławki, wysłużonymi bibeloty w oszklonych gablotach, nawet pachniało
identycznie — kurzem i starymi pergaminami. Przeszedłem przez środek,
obserwując, jak dzieciaki krzątały się przy swoich torbach, wypakowując
podręczniki i przybory do pisania. Zaopatrzyłem się w pozycję, którą wybrał
prawdziwy Moody, ale nawet nie zdążyłem do niej zerknąć, podobnie do listy
zaklęć i tematów, które uczniowie powinni opanować do egzaminu końcowego.
Spokojnie, Barty, to ty tu jesteś profesorem.
Stanąłem za
katedrą i po prostu zacząłem mówić, licząc, że pierwszoroczni byli równie zdezorientowani,
co ja. Pamiętałem swoje pierwsze zajęcia z obrony przed czarną magią z
sakramencko drażliwym księdzem Antallem i jego opowieści z wojny, więc zacząłem
grać na czas, a im bardziej się w to wczuwałem, tym bardziej zmyślne historyjki
przychodziły mi do głowy; uczniowie słuchali z wypiekami na twarzy, jak to ich
nauczyciel we własnej osobie dwadzieścia lat temu rozgromił grupę szmalcowników
przy użyciu zaledwie kilku zaklęć rozbrajających, dlaczego warto golić głowę na
zero, jeśli chce się uniknąć porwania, i jak to „ktoś” z jego bardzo bliskiego
towarzystwa prawie stracił pośladek, nosząc różdżkę w tylnej kieszeni spodni.
Kiedy rozbrzmiał dzwonek, już wiedziałem, że taki Alastor Moody skradł ich
serca.
— Mówię
wam o tym — ciągnąłem, mimo że na korytarzach zrobiło się już
zamieszanie związane z przerwą — zanim podpatrzycie ten paskudny
zwyczaj u starszych kolegów i sami zaczniecie paradować z różdżkami na tyłkach.
Dobra. Na następne zajęcia przeczytać mi pierwszy rozdział z podręcznika, bo za
tydzień zrobię wam wejściówkę. A teraz zmiatać.
Klasę
wypełniło szuranie krzeseł i gwar podekscytowanej młodzieży; zaczęli komentować
lekcję, zanim wszyscy wyszli na korytarz, a kilka dosłyszanych uwag sprawiło,
że szedłem na następną z dużo większym entuzjazmem, zwłaszcza że czekały mnie
zajęcia z Puchonami i Gryfonami z szóstego roku. O zajęciach ze starszymi
myślałem jeszcze w domu ojca, liczyłem, że wszystko to, na co żaden przeciętny
nauczyciel nie dostałby zgody, Szalonookiemu ujdzie na sucho, a ja miałem
zamiar wykorzystać to na sto dwadzieścia procent. Po obiedzie to ja czekałem,
aż wszyscy się zejdą i pozajmują miejsca; szmer stopniowo ucichł, a w
klasie — podobnie jak wcześniej — zrobiło się gęsto od
podniecenia i strachu. Twarze zastygły w napięciu, a oczy podążały za mną,
kiedy przechadzałem się po sali i opowiadałem o Zaklęciach Niewybaczalnych. O
wszystkich tych uczuciach, które towarzyszyły świadomości, że trzyma się w
garści los człowieka, a oni słuchali jak zahipnotyzowani. Widziałem w nich
siebie sprzed lat, kiedy to razem z Regulusem konfrontowaliśmy się z naszą
przyszłością w szeregach śmierciożerców. I choć niektóre spojrzenia nie
wyrażały nic poza obrzydzeniem, wiedziałem, że kryła się pod nim żądza większa
niż u tych, którzy się z nią nie kryli.
— A teraz
przejdziemy do części praktycznej — ciągnąłem z dawnym spokojem;
klasa zafalowała w podekscytowaniu, niektórzy pochylili się, żeby wyszeptać coś
do ucha sąsiada. — Ale musicie pamiętać, że to nie zabawa. Musicie
myśleć trzeźwo. Musicie przemyśleć, czy warto użyć klątwy, za którą nagradzają
dożywociem w Azkabanie. Nie raz odwiedzałem Azkaban i uwierzcie mi lub
nie — nic przyjemnego. Czasem warto. Ale czasem lepiej rozważyć inne
metody, bo musicie pamiętać, że wasi wrogowie też mają rozum i przeważnie go
używają. A potem to wy obudzicie się z ręką w nocniku i wyrokiem za Cruciatusa
na kimś, kto ma większe plecy niż wy. Tak teraz wygląda świat. Wojna może i się
skończyła, ale smród tamtych parszywych czasów jeszcze długo nie wywietrzeje,
dopóki nie wykopie się stołków spod każdego tyłka, który rządził, kiedy to się
działo. Wierzcie mi, poczułem to na własnym tyłku. Ale dość gadania, więcej
czarowania. Accio.
Fiolka z
pająkiem, którego złapałem przed obiadem, przefrunęła przez pokój i wylądowała
na katedrze; niektóre dziewczęta skrzywiły się, gdy wysypałem go na rękę i
powiększyłem zaklęciem, ale zaraz w klasie rozbrzmiały pojedyncze śmiechy i
pomruki, kiedy tamten zwinął się kończyny i zaczął podskakiwać na dłoni jak
piłka.
— Śmieszne,
co? — mruknąłem, obserwując uradowane twarze, podczas gdy pająk
odbijał się od nóg stołów jak kulka we flipperze, aby na koniec uderzyć w drzwi
i potoczyć się z powrotem w moją stronę. — Dopóki ktoś nie robi tego
z wami. Tak naprawdę nigdy nie jesteście w stu procentach przygotowani na atak.
Cruciatus i Avada kedavra są natychmiast rozpoznawalne… no, Avada może trochę
mniej… ale Imperius to cichy zabójca, jeśli traficie na kogoś sprytniejszego,
silniejszego czy po prostu bardzo zdeterminowanego. Tych dwóch ostatnich
możecie wyeliminować, będąc stale czujni,
ale przy pierwszym to nie wystarczy. Wiecie, jacy śmierciożercy ostali się po
wojnie z Sami-Wiecie-Kim? Nie ci potężni czy zdeterminowani, oni wszyscy albo
wąchają kwiatki od spodu, albo zdychają w Azkabanie… niektórym sam pomogłem się
tam zadomowić… nie tamci. Zostali sami sprytni i teraz prowadzą normalne życie,
posyłają dzieciaki do szkoły. Nie rozpoznacie ich na ulicy. Nawet nie wiecie,
że być może sprzedali wam lody albo poskładali złamany nos.
W tym samym
momencie na korytarzu rozbrzmiał dzwonek, ale nikt nawet nie drgnął. Uśmiechy,
jeden po drugim, spełzły im z twarzy, a uczniowie spijali każde słowo z moich
ust; napięcie było jeszcze bardziej wyczuwalne niż podczas lekcji z
pierwszakami. Z przyjemnością dałem pozwolenie na opuszczenie sali, już rozmyślając
nad lekcją o Cruciatusie. Tak bardzo wszedłem w rolę posępnego nauczyciela, że
po niepewności z dzisiejszego poranka nie było śladu. Wsadziłem pająka do
wielkiego słoja, zamknąłem klasę i ruszyłem na kolację; kuśtykałem wciąż tak
samo, ale miałem ochotę latać. Te wszystkie ożywione zainteresowaniem twarze
okazały się tak mile łechczące, że chciałem natychmiast wskoczyć do skrzyni
Szalonookiego i wypytać go o więcej historii, o więcej porad, których mogłem im
udzielić i naprawdę czegoś nauczyć. Postanowiłem, że przez najbliższe tygodnie
Zaklęcia Niewybaczalne staną się głównym tematem zajęć obrony przed czarną
magią i wtedy nie myślałem, że być może szkolę przeciwko sobie grupę wrogów.
Korytarze
bardzo szybko opustoszały, a w holu przed Wielką Salą zrobił się mały korek, bo
każdy chciał wejść do środka; z jadalni już napływały smakowite zapachy, a w
kolejce, która utworzyła się pod drzwiami, wrzało. To się działo bardzo szybko,
zanim zdążyłem zejść ze schodów — w ogonku zrobiło się małe
zamieszanie, doszło nawet do jakiejś szarpaniny, ale nie zrobiłem nic, dopóki
nie zorientowałem się, kto w niej uczestniczył. Jeden z uczniów podniósł
różdżkę, a obok Harry’ego Pottera przemknął czerwony promień, prawie muskając
mu włosy. Ze ściśniętym sercem zacząłem przeskakiwać po dwa stopnie, choć
wiedziałem, że nie zdążę; chłopak drugi raz otwierał usta, żeby rzucić
zaklęcie.
— O NIE,
chyba się zapominasz, synku! — ryknąłem, a różdżka znalazła się w
mojej ręce, klątwa sama poszybowała w stronę chudzielca z platynową fryzurą.
W środku cały
dygotałem, kiedy na jego miejscu pojawił się biały gryzoń; byłem zbyt
zdenerwowany, żeby przemyśleć, w co chciałem go transmutować, ale i za bardzo
rozwścieczony, by to przerwać. Zapomniałem o wszystkim, natychmiast się
odwróciłem, żeby zerknąć na Pottera, jednocześnie mając na oku fretkę porzuconą
na podłodze kilka metrów od nas.
— Trafił
cię? — zapytałem, wciąż dysząc po szaleńczym biegu na schodach;
chłopak zaprzeczył, ale z tyłu jakiś drugi — gruby i
kanciasty — już pochylał się z wyciągniętą łapą nad
Malfoyem. — NIE RUSZAJ TEGO!
Doskoczyłem do
nich w tym samym momencie, nie zważając na drewnianą protezę i plączącą się
między nogami pelerynę. Bardziej wściekły na samego siebie niż na chłopaka,
czułem parszywą satysfakcję, kiedy manipulowałem nim za pomocą różdżki,
opuszczając i podrzucając coraz wyżej, a zwierzę miotało się i skrzeczało jak
obdzierane ze skóry. Szał w zupełności mnie zaślepił, choć nie wpadłem w
prawdziwą wściekłość. Świadomość, że dwa metry nad podłogą fruwał syn
obrzydliwego zdrajcy, odblokowała strumień jadu, który zbierałem w sobie przez
lata, a Potter zszedł na boczny tor. Teraz już nikt nie chichotał i nie
szemrał. Wszyscy przyglądali się temu z mieszaniną rozbawienia i strachu, ale żaden
nie śmiał się odezwać, jakby każdy obawiał się, że i jego zmienię w gryzonia.
— Zapamiętaj
sobie… że nie znoszę… śmierdzących tchórzy… którzy atakują… kiedy przeciwnik…
jest odwrócony… plecami!
— Profesorze
Moody! — rozległo się od strony schodów. — Co pan tu
wyprawia?!
Ten wrzask
natychmiast przywrócił mi zmysły, ale przedstawienie trwało dalej.
— Uczę — odparłem
tak spokojnie, jak pozwalało na to ściśnięte gardło. — Mam tu
delikwenta, którego trzeba nauczyć, jak się honorowo pojedynkować.
— Moody, czy to jest uczeń?! Czy pan
zwariował? — Sprowadziła Malfoya z powrotem na ziemię, jeszcze raz
machnęła różdżką, a oczom wszystkim ukazał się potargany Ślizgon ze łzami w
oczach i rumieńcem upokorzenia na policzkach. Tymczasem McGonagall miała
wyraźne problemy z mówieniem. — Powtarzałam! Szlabany albo rozmowa z
wychowawcą… nigdy transmutacja…! Proszę to sobie zapisać… zapamiętać!
Nauczycielka
brzmiała jak brzęczące radio, choć widziałem ją w stanie furii zaledwie kilka
razy; tym razem wściekłość naprawdę uderzyła mi do głowy, kiedy usłyszałem, jak
chłopak wymamrotał słowo „ojciec”. Och, jakże chętnie spotkałbym się teraz z
Lucjuszem i w przebraniu Moody’ego potańczyłbym sobie jak z jego synkiem.
Podszedłem do niego, a Ślizgon automatycznie się cofnął, ale już chwyciłem go z
całej siły za ramię.
— Ojciec,
powiadasz? — wysyczałem; wpatrywałem się w niego jednym i drugim
okiem, ale czułem na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych w
holu. — Wyobraź sobie, że bardzo dobrze znam twojego ojca. Możesz mu
ode mnie przekazać, że od teraz będę miał na ciebie oko, chłopcze. A teraz
idziemy. Twoim wychowawcą jest Snape? Świetnie się składa. No, przebieraj
nogami, nie będę dwa razy powtarzał!
Popchnąłem go
lekko w stronę wąskich schodków prowadzących do lochów. Przewróciłem szalonym
okiem i omiotłem nim salę wejściową za plecami; profesor McGonagall stała po
środku ze stosem książek u stóp, a za nią zezowali uczniowie. Niektórzy mieli
na twarzach szerokie uśmiechy.
Kiedy tylko
zszedłem do mrocznego korytarza, od razu pojawiła się nostalgia, choć wciąż
miałem ochotę rozszarpać Malfoya gołymi rękami. Minęło tyle lat, ale trafiłbym
do gabinetu Mistrza Eliksirów nawet po omacku. Odetchnąłem pełną
piersią — wilgoć, stęchlizna i mokry kamień. Nawet to się nie
zmieniło. Minęliśmy tajne przejście do dormitorium Ślizgonów i miałem ochotę
się zatrzymać; przeniknąłem tylko okiem przez obślizgłą ścianę i dojrzałem
pogrążony w zimnym, niebieskawym półmroku przedpokój z tańczącymi na ścianie
szkieletami.
— Jesteś
kropka w kropkę jak stary Malfoy — mruczałem
groźnie. — Tak, zdążyłem go bardzo dobrze poznać. I to od takiej
strony, że osiwiałbyś ze strachu, gdybym ci poopowiadał… gdybyś już teraz nie
był siwy. Och, Malfoyowie… brakuje wam jaj.
Zatrzymałem
się gwałtownie, wciąż trzymając w garści kawałek nowiutkiego rękawa, i
załomotałem pięścią w nieheblowane deski. Widziałem przez nie niezmiennie
obleczoną w czarne szaty sylwetkę, kucającą przy jednej z szafek pod ścianą;
jedną rączkę oplatał gruby, błyszczący łańcuch. Na dźwięk pukania nauczyciel
powoli wyprostował się i ruszył ku drzwiom, a zaraz potem zobaczyłem go za
progiem — z kurtyną jednakowo tłustych, rzadkich włosów i pałającymi
zza niej czarnymi oczami. Musiał cały się spiąć, żeby nie skrzywić się na mój
widok.
— Moody,
jak uroczo — powiedział cicho, choć brwi zaczęły mu
drżeć. — Czemu zawdzięczam tę przemiłą wizytę?
— Jest
problem z twoim dzieciakiem, Snape — oświadczyłem i wepchnąłem się do
środka bez zaproszenia, przy okazji potrącając nauczyciela
ramieniem. — Zaatakował ucznia. Mało tego, zaatakował ucznia, kiedy
ten stał odwrócony plecami. Powiedz mi, Snape, dlaczego ze wszystkimi
Ślizgonami musi być ciągle ten sam problem — brak honoru.
Mężczyzna
zignorował to, nie przestając świdrować mnie wzrokiem. Kiedy byłem Bartym,
bardzo często widziałem to spojrzenie, choć sam nigdy nie musiałem doświadczyć
go na własnej skórze. I pewnie czułbym się nieswojo, gdyby nie fakt, że
niepokój Snape’a stał się niemal namacalny.
— Którego
ucznia zaatakował?
— A czy
to ważne? — warknąłem. — Pottera.
— I
wszystko jasne. — Uśmiechnął się złośliwie. — Potter lubi
prowokować. To nie pierwsza taka sytuacja, że gra biednego poszkodowanego.
— Byłem
przy tym i nic takiego nie widziałem. Zresztą co to za różnica, fakt jest
faktem, Malfoy podniósł różdżkę na chłopaka, który nie mógł się bronić! I
lepiej, Snape, jeśli ty go ukarzesz, bo jeśli ja wlepię mu szlaban, nie wyjdzie
z mojego gabinetu do Bożego Narodzenia! — Przez chwilę taksowaliśmy
się wzrokiem, chłopak tymczasem uciekł do kąta, byle jak najdalej ode mnie.
Napięcie stało się nie do zniesienia, lecz czułem niezrozumiałą przyjemność z
widoku tej brzydkiej, zdeformowanej przez obrzydzenie twarzy. W końcu nie
wytrzymałem i uśmiechnąłem się. — Ja wiem, Snape, że tobie byłoby na
rękę, gdyby Potterowi coś się stało. Tobie i Lucjuszowi Malfoyowi. Rozumiesz, o
czym mówię?
Wystarczyło to
jedno wypowiedziane szeptem zdanie, by ten gwałtownie pozieleniał.
— Nie mam
pojęcia, co sobie ubzdurałeś, Moody — odparł takim tonem, jakby nic
się nie stało. Cofnął się do biurka i zamknął szafkę zaklęciem; łańcuch
rozjarzył się bielą, zadzwonił cicho i oplótł drzwiczki. — Miałem na
myśli tylko tyle, że między Malfoyem i Potterem dochodziło już do różnych
niezbyt czystych sytuacji. Z obu
stron, Moody. Pan Malfoy zostanie ukarany tygodniowym szlabanem u pana Filcha,
czy to cię satysfakcjonuje?
— Tak,
Snape, to mnie satysfakcjonuje.
— Zatem
sprawa została wyjaśniona. — Obszedł biurko, otoczył ramieniem
chłopaka i ruszył w stronę wyjścia. — Draco, widzę cię dzisiaj u mnie
zaraz po kolacji, Filch cię odbierze. Całe szczęście, że byłeś na miejscu,
Moody. Można powiedzieć, że właściwy człowiek na właściwym stanowisku.
Otworzył
drzwi, patrząc sugestywnie w moją stronę; w głosie nawet nie próbował ukryć
pogardy.
— Mam oko
nie tylko na uczniów — mruknąłem na odchodne, natychmiast minąłem go
w progu i ruszyłem w stronę wyjścia.
Stukot
drewnianej nogi obudził głośne echo, ale byłem pewien, że kiedy tylko się
oddaliłem, smarkacz zaczął się żalić i odgrażać. Oczywiście ku uciesze Snape’a.
Choć nienawidziłem go z całego serca, nie czułem się komfortowo po tej
rozmowie. Szacunek do starszych wszedł mi w krew, zanim nauczyłem się wiązać
sznurówki; nigdy nie podejrzewałem, że będę cieszył się z pyskówki z
człowiekiem, którego ceniłem ponad wszystko, nawet pomimo niechęci. Na zewnątrz
pozostawałem takim samym Moodym, jakiego wykreowałem, ale wewnętrzny Barty cały
się skręcał.
Gabinet
nauczycielski okazał się nie tak ciasny i niekomfortowy, jak się spodziewałem,
ale pewnie dlatego, że wcześniej miałem ogląd wyłącznie na kwaterę Mistrza
Eliksirów. W mojej znajdowała się mocno zużyta, ale całkiem przytulna sypialnia
z łóżkiem z czterema kolumnami — takim, w jakim sypiałem przez siedem
lat w dormitorium Ślizgonów — tyle że było otoczone fioletowymi
zasłonami, a także dostęp do maleńkiej łazienki z prysznicem; korzystanie z
niego pod postacią Moody’ego okazało się znacznie bardziej problematyczne niż
zejście ze schodów. Gdyby nie zdarzenie w holu, po powrocie z kolacji pewnie
wskoczyłbym do kufra na wieczorną pogawędkę z Szalonookim, a później
postarałbym się przejrzeć podręcznik, aby kolejne zajęcia stały się choć trochę
merytoryczne, lecz szafka ze składnikami nasunęła myśl o eliksirze wielosokowym.
Obawiałem się spotkania ze Snape’em twarzą w twarz. Nie spodziewałem się, że
mnie pozna, ale że ja omyłkowo się przed nim zdradzę, a teraz to on był
wściekły i zastraszony. Miałem go w garści, a w walizce pelerynę-niewidkę.
Zakradnięcie się do gabinetu, kiedy zaśnie, zawinięcie odrobiny sproszkowanego
rogu dwurożca i kilku płatów skórki boomslanga powinno pójść gładko. Warto było
spróbować, póki Mistrz Eliksirów wciąż traktował groźbę Moody’ego poważnie.
— Za
chwilę włamię się do gabinetu Snape’a — oświadczyłem byłemu aurorowi,
kiedy cztery godziny później obserwowałem go z kąta, jak pochłaniał ostatnią
ukradzioną kiełbaskę. Wymusiłem na nim kolejne opowieści dla jutrzejszej grupy
i dopiero po tym nagrodziłem kolacją. — Widzę, że pan za nim nie
przepada. No to jest nas dwóch. Starł się pan z nim podczas wojny?
— Nie
zdążyłem. Snape przeszedł na naszą stronę i donosił jak zawodowy konfident.
Jakże wygodnie. A potem Sam-Wiesz-Kto zniknął — prychnął z ustami
pełnymi mięsa.
— Czyli
zdradzał mojego pana, zanim to się stało — mruknąłem. Nie
spodziewałem się, że obrzydzenie do tego człowieka mogło jeszcze wzrosnąć, ale
musiałem się uspokoić. Podczas wyprawy powinienem zachować chłodny umysł, a
każda emocja stanowiła zagrożenie. Milczeliśmy przez jakiś czas, aż Moody skończył
jeść. Znów poczułem z nim niezrozumiałą więź, choć wiedziałem, że
prawdopodobnie będę musiał go zabić, kiedy przestanę potrzebować jego włosów i
towarzystwa. — Mogę panu gwarantować, że gorzko tego pożałuje.
— Nie
potrzebuję gwarancji takiego robaka. Obaj jesteście siebie warci. Rozwalę cię,
tylko stąd wyjdę, to ja ci mogę
gwarantować.
— Obawiam
się, że jeszcze trochę pan tu posiedzi, Moody — odparłem spokojnie,
wstając. — Kolejny dzień z pustą listą, dobrze panu idzie, ale proszę
uważać na słowa, moja cierpliwość też ma swoje granice. Dobranoc.
Tym razem
postanowiłem wymknąć się bez przebrania, narzuciłem tylko pelerynę-niewidkę,
zabrałem różdżkę i zapieczętowałem gabinet. Przez lata skradania się po własnym
domu stałem się mistrzem w pozostawaniu niezauważalnym, a porzucenie ciężkiego,
nadal nieporadnego w moich rękach ciała eks-aurora sprawiło, że poczułem się
dziesięć razy sprawniejszy niż zwykle. Było już grubo po północy, ciemne
korytarze świeciły pustkami, kiedy posuwałem się na przód prawie po omacku,
starając się iść środkiem korytarzy, by nie zahaczyć o zbroję albo ramę obrazu,
jednocześnie mają cały czas na uwadze, że w każdej chwili mogłem wpaść prosto w
objęcia Filcha. Czułem się jak uczniak, który urwał się z dormitorium po ciszy
nocnej, i choć ja rzadko się wymykałem, teraz to wszystko nadrabiałem.
Wycieczki po zamku, włamania do nauczycielskich gabinetów, kradzieże… brakowało
tylko schadzki z dziewczyną.
O ile na
piętrach było bardzo ciemno, tak w lochu panował tak nieprzenikniony mrok, że
musiałem trzymać się ściany, żeby skręcić w odpowiedni korytarz. Szedłem na
pamięć, wodząc dłońmi po zmurszałych ścianach, odliczając mijane drzwi, aż w
końcu — zdawało się, że po wielu godzinach
błądzenia — trafiłem na te właściwe. Wymacałem klamkę i
nacisnąłem — zamknięte. Spodziewałem się tego, ale zwykłe Alohomora wystarczyło, żeby zamek
kliknął i gabinet Mistrza Eliksirów stanął przede mną otworem. Wnętrzności
delikatnie skurczyły się w podnieceniu, kiedy przekraczałem próg. Wiedziałem,
że Snape musiał używać jakiegoś tajnego przejścia albo sypiał w innej części
lochów, bo w środku nie znajdowały się żadne inne drzwi; mogłem więc bez
przeszkód zapalić różdżkę.
Wyglądało na
to, że nauczyciel nie należał do tak porządnickich, jak myślałem, chociaż od
uczniów wymagał doskonałej organizacji na miejscach pracy. Na biurku leżał stos
nieposegregowanych rolek pergaminu, odkorkowany kałamarz i kubek z resztką
zimnej kawy. Mój cel — szafa z ingrediencjami — stał pod
ścianą, zamknięty na cztery spusty. Łańcuch połyskiwał niewinnie w chłodnym
świetle różdżki. Zakradłem się bliżej i delikatnie go zdjąłem, uważając, żeby
nie narobić hałasu; podobnie uchyliłem drzwiczki. Na moment zamarłem,
nasłuchując alarmu albo kroków z korytarza, ale słychać było jedynie stłumione
kapanie gdzieś w głębi lochów. Otworzyłem gablotkę na całą szerokość i omiotłem
wzrokiem jej zawartość. Już na pierwszy rzut oka poznałem buteleczkę smoczej
krwi i zabezpieczoną szklaną szkatułkę z rogiem buchorożca. Wszystkie składniki
zostały opisane i poukładane alfabetycznie w puszkach, fiolkach i wiklinowych
koszyczkach, więc nie miałem problemu z wypatrzeniem tego, czego szukałem.
— Róg
buchorożca, róg dwurożca… Dobra, jest. Teraz skórka… skórka… Skrzydła
nietoperza, skórka boomslanga, skrzeloziele… — mamrotałem do siebie,
sunąc palcem po etykietach. Szybko zapakowałem do kieszeni trochę skórki i
jeden róg; miałem już zatrzasnąć szafkę i jak najszybciej się stąd zabierać,
kiedy nagle mnie oświeciło.
Drżącymi
rękami, oniemiały niespodziewanym olśnieniem, wziąłem do ręki pękaty słój i
przysunąłem do oczu. Był pełen obślizgłej, dygoczącej lekko rośliny,
przypominającej zwitek szarozielonych, szczurzych ogonów. Wytarłem dokładnie
szkło, odłożyłem na miejsce i ostrożnie zamknąłem szafkę. Zanim wyszedłem,
upewniłem się, że zostawiłem wszystko tak, jak było; pokonałem lochy biegiem,
podobnie schody na drugie piętro, przeskakując co drugi stopień, myśląc tylko o
tym, żeby się uspokoić i wszystko dokładnie przeanalizować. Chyba znalazłem
sposób na rozwiązanie drugiego zadania. Co prawda wciąż nie miałem pojęcia, jak
przeprowadzić Pottera przez Pierwsze Zadanie, ale wykorzystanie skrzeloziela
wydawało się bardzo nowatorskie na tle Bąblogłowy. Wątpiłem, by chłopak
posiadał w czwartej klasie tak rozległą wiedzę o roślinach wodnych, ale nic
straconego, z całą pewnością miał kogoś, kto mu pomoże. Bo kto nie zechce pomóc
najmłodszemu reprezentantowi Hogwartu? Musiałem się tylko pośpieszyć.
Zanim
znalazłem interesującą mnie pozycję, wybiła godzina piąta i powrót do łóżka był
całkowicie bezsensowny; prosto z biblioteki — wciąż we własnym ciele
i opatulony w pelerynę-niewidkę — wybrałem się do sowiarni. Zależało
mi, by zamówienie przyszło przed czwartkiem, kiedy to wypadała pierwsza lekcja
z Gryfonami. Niemniej jednak nie próżnowałem, już we wtorek w pokoju
nauczycielskim zrobiłem rozeznanie i zamieniłem kilka zdań z profesor Sprout.
— Chyba
to rozumiem — mruknąłem i wypiłem łyk z piersiówki. Szybko nauczyłem
się ignorować dolegliwości i paskudny smak eliksiru wielosokowego, choć jakiś
czas temu robiło mi się niedobrze na samo wspomnienie. — Na przykład
takiego Dumbledore’a. Jaką satysfakcję daje nauczanie, kiedy widzi się efekty.
Do tej pory trochę tym… mmm… bez urazy, ale pogardzałem. No bo co jest
fascynującego w nadzorowaniu młodych, żeby zakuli to czy tamto. Ale kiedy są
efekty, widzi się, że ta praca jednak nie jest bezsensowna, nie?
— No
pewnie! Po latach tak się już tego nie zauważa, ale dalej pamiętam swój
pierwszy test, który zrobiłam po pierwszym roku pracy w Hogwarcie, było
jedenaście wybitnych — odpowiedziała,
uśmiechając się sama do siebie nad Prorokiem
Codziennym.
W sali
zaczynało się robić tłoczno, więc postanowiłem przyspieszyć rozmowę.
— Jestem
strasznie ciekaw Pottera — mruknąłem, przysunąwszy się bliżej; szybko
wyszukałem wśród profesorów Snape’a, ale tamten natychmiast mnie wypatrzył i
sprawiał wrażenie, jakby nagle przypomniał sobie o czymś ważnym poza pokojem
nauczycielskim. — Dobrze pamiętam jego ojca… i matkę, cholernie
zdolni. No i ta sytuacja z Sama-Wiesz-Kim… Chciałbym zobaczyć Pottera w akcji,
podobno obrona przed czarną magią to jego konik.
— U mnie
radzi sobie przeciętnie — odparła, wzruszając ramionami. — Ale
zielarstwo nie jest dla każdego, w końcu co to za czarowanie. A z tą obroną
pewnie ma pan rację, w zeszłym roku opanował Patronusa pod okiem Lupina.
— Pani
pewnie też ma jakieś perełki, którymi może się pani pochwalić.
— A
pewnie! — Od razu się rozweseliła, a na suchej od wiatru twarzy
pojawiły się zalążki entuzjazmu. — Hermiona Granger… miał pan już coś
z nimi? Nie? No, to się pan przekona… bestia zawsze jest przynajmniej poziom
nad resztą. No i jeszcze jeden z klasy Pottera, nazywa się Longbottom.
Wstydliwy z niego dzieciak, ale ma rękę do roślin i ogromne chęci.
Na to nazwisko
coś przewróciło mi się w żołądku, ale odpowiedziałem uśmiechem na uśmiech
Sprout i przytaknąłem. Na wieść, że syn moich niedoszłych ofiar uczył się
właśnie w Hogwarcie, poczułem dziwaczne pragnienie zbliżenia się do chłopaka,
poznania go, by móc zastanawiać się, na ile stał się taki właśnie dzięki nam.
Perspektywa przebywania z nim w jednym pomieszczeniu, zaprzyjaźnienia się,
fałszywego współczucia wywołała ponurą satysfakcję, ukłucie dzikiego
podniecenia, z którym jutro się skonfrontuję. Miałem ochotę skrzywdzić i jego,
choć był dla Czarnego Pana zupełnie drugorzędny. Anonimowa latorośl roślin
gnijących w Świętym Mungu. Wiedziałem, że jeśli Szalonooki nadużyje mojej
cierpliwości, nazwisko Longbottoma jako pierwsze zasili moją listę.
Ale Moody
pozostawał zaskakująco spokojny, nawet gdy wieczorem opowiedziałem mu o swoim
planie i odczuciach względem małego Neville’a. Dostrzegłem to, co zauważyłem
wcześniej i u siebie, kiedy pozostawałem pod kontrolą
ojca — przeżywał momenty prawie całkowitej świadomości i odpowiadał
zupełnie trzeźwo, choć nie prosiłem go, by mówił, ale
czasami — niezależnie od mojego nastroju czy nasilenia
zaklęcia — odpływał zbyt daleko, żeby cokolwiek rozumieć. Jednak nie
potrzebowałem jego pomocy ani przy układaniu lekcji, ani ważeniu eliksiru
wielosokowego. Zabrałem się za to od razu we własnym gabinecie, aby nieustannie
mieć w kufrze spory zapas i nie martwić się, kiedy fiolki zabrane z domu zaczną
świecić pustkami.
Śródziemnomorskie magiczne rośliny i ich
właściwości
przyszły wraz z czwartkową pocztą; na wszelki wypadek zamówiłem egzemplarz w
antykwariacie na Pokątnej, mając nadzieję, że będzie dostatecznie stary i zużyty,
aby nikt nie nabrał podejrzeń. Domyślałem się, że Longbottom pewnie niczego nie
zauważy, lecz mimo że mistrz opowiadał o chłopaku różne rzeczy, wolałem nie
bagatelizować inteligencji Pottera. Czując na sobie badawcze spojrzenie Snape’a
(które potwierdziło się przy pierwszym rzucie szalonego oka), zapłaciłem sowie,
spakowałem płaski pakunek i kontynuowałem rozmowę z profesor Sprout. Wystarczyło
kilka dni, abym poczuł się w nauczycielskim towarzystwie jak wśród swoich, a
niezbyt przyjemna powierzchowność i szorstkie obejście Moody’ego o dziwo
przysporzyło mi więcej przyjaciół niż wrogów. Wszyscy — nie
wyłączając McGonagall — okazali się mile zaskoczeni zaangażowaniem w
tak prozaiczne zdaniem eks-aurora zajęcie.
Idąc na lekcję
z czwartoroczniakami, czułem, jak drugie śniadanie raz po raz podskakiwało mi w
żołądku; byłem w lesie. O ile ufałem, że Czarny Pan nie przeliczył się co do
moich umiejętności i wkręcenie chłopaka do turnieju powinno się udać, tak wizja
Pierwszego Zadania wywoływała zaczątki ślepej paniki, na którą nie pomagał ani
papieros, ani myślenie o mistrzu. A ja już przygotowywałem grunt pod niepewne
zadanie numer dwa. Glizdogon naopowiadał nam tyle ciekawostek o Potterze, że
szczerze wątpiłem, by dzieciak poradził sobie w rozwikłaniu zagadki, nie mówiąc
już o stanięciu twarzą w twarz ze skrzydlatym, ogniowładnym zagrożeniem.
Wszystko miało się okazać w ciągu kilku najbliższych zajęć.
Klasa — jak
wszystkie poprzednie — czekała już na korytarzu przed drzwiami; kiedy
wszyscy pozajmowali miejsca i wypakowali podręczniki, dało się wyczuć znajomą
aurę podekscytowania. Nakazałem schować książki i przystąpiłem do odczytywania
listy obecności; gdy dotarłem do nazwiska Longbottoma, odezwał się pulchny, zahukany
chłopiec z nalaną twarzą i jasną czupryną, a wyglądał na dziesięć razy bardziej
przerażonego niż reszta. Strach z twarzy Malfoya starło głębokie
nadąsanie — nawet nie zaszczycił spojrzeniem kontuaru, gdy mruknął
lodowate jestem. Wnętrzności
nieprzyjemnie mi się skurczyły, kiedy okazało się, że Sophie podzielała jego
nastawienie, choć dla niej wciąż pozostawałem tylko Moodym. Potterowi
przyjrzałem się już dawno podczas posiłków i momentami w różnych częściach
zamku — zawsze w towarzystwie dziewczyny o przemądrzałym spojrzeniu i
rudego, piegowatego kolegi. Tamtego nie potrzebowałem odczytywać go z listy,
żeby wiedzieć, że to jeden z dzieciaków Weasleya.
— Dobra — mruknąłem,
omiatając wzrokiem całą klasę. Wszyscy słuchali, oczekując w napięciu tych
wszystkich cudów, o których zapewne nasłuchali się od innych
uczniów. — Dostałem od Lupina listę tego, co przerobiliście w zeszłym
roku. Boginy, czerwone kapturki, zwodniki, druzgotki, wilkołaki, takie tam… Ale
jesteście w tyle jeśli chodzi o czarnomagiczne zaklęcia. Rozmawiałem o tym z
profesorem Dumbledore’em, mamy rok, żeby to wszystko nadrobić…
— Jak to,
nie będzie pan dłużej uczył?
To wyrwał się
rudy chłopak z pierwszej ławki, który wałęsał się z Potterem. Nawet teraz
usiedli razem, ale ten pierwszy wydawał się dużo bardziej podekscytowany.
Spojrzałem na niego szalonym okiem i prawie podskoczył, czerwieniąc się po
czubki uszu. Przełamanie wiecznej zgryźliwości wprasowanej na wieczność w twarz
Moody’ego nadal nie było proste, lecz uśmiech wyszedł mi na tyle przekonująco,
że zgęstniała atmosfera w klasie natychmiast się rozluźniła, a chłopak wypuścił
głośno powietrze. Doskonały moment na budowanie zaufania.
— Ty
musisz być synem Artura Weasleya — zwróciłem się do niego i
przytknąłem do ust piersiówkę, żeby wysiorbać łyk eliksiru. — Twój
ojciec uratował mi tyłek kilka dni temu, tak. Pojawiłem się tu na prośbę
Dumbledore’a, jako że dobrze się znamy… ale po roku wracam na zasłużoną
emeryturkę. No dobra, ale dość gadania. Zaklęcia czarnomagiczne.
Wstęp do zajęć
praktycznych opanowałem już po drugim takim wystąpieniu i teraz jedynie
parafrazowałem własne przemówienie, ale oni i tak słuchali z zapartym tchem. No,
prawie wszyscy, ale wystarczyła jedna grzeczna uwaga, żeby przywołać Gryfonkę z
ostatniej ławki do porządku. Cieszyłem się, widząc, że wystarczyło kilka dni,
aby profesor Moody wyrobił sobie autorytet, na który Snape pracował
najprawdopodobniej przed kilka miesięcy. Gdy przeszedłem do części praktycznej,
podniecenie sięgnęło zenitu — wystarczyło wyciągnąć różdżkę. Wszyscy
chcieli zobaczyć Zaklęcia Niewybaczalne na własne oczy, nawet Draco Malfoy
zrezygnował na moment z manifestowania fochów i wychylił się, żeby lepiej
widzieć. Z Imperiusem poszło gładko i dokładnie tak, jak sobie to
wyobrażałem — najpierw śmiech, potem zgroza. Dokładnie w takiej
kolejności. Udzieliłem głosu rudemu Weasleyowi, lecz myślami byłem już przy
Cruciatusie i Longbottomie. Wystarczył pierwszy rzut oka, by zauważyć, że tiara
musiała doznać chwilowego zamroczenia, przydzielając go do Gryffindoru, jednak
to nie dom chłopaka mnie interesował, a to, jak zniesie widok zaklęcia, które
pozbawiło zmysłów jego rodziców. O dziwo sam zgłosił się do odpowiedzi, kiedy
pająk przestał wywijać koziołki. Choć zerkałem na niego zdrowym okiem, gdy
rzucał się w drgawkach po mojej ręce, szalonego nie mogłem oderwać od twarzy
Longbottoma — tak podobnej do tej, którą widziałem lata temu w lesie.
Pucołowatą, pozbawioną szlachetnych rys, poczciwą. Na ułamek sekundy Alastor
Moody zniknął. Poczułem się na powrót Bartym, ale nie żałosnym słabeuszem z
Hogwartu, a tym z marzeń, dokładnie takim, jakim od zawsze chciałem się stać. Patrzyłem
na wykrzywioną w niemym przerażeniu buzię chłopaka i nie doznałem zupełnie
niczego. Żadnego sztucznego podniecenia, strachu, obrzydzenia. Nic. Jednocześnie
chciałem chłonąć ten widok, bo znów znalazłem się w teatrze, lecz tym razem nie
siedziałem na widowni, a sam brałem udział w przedstawieniu. Zrozumiałem,
dlaczego mistrz nie zawahał się, mówiąc, że wierzył w mój spokój.
Tymczasem z
drugiego końca sali rozległ się wrzask.
— Dosyć,
niech pan w tej chwili przestanie!
Natychmiast
cofnąłem zaklęcie i pomniejszyłem pająka do dawnych rozmiarów, ale wciąż lekko
dygotał. Uniosłem oczy — zwykłe i szalone — i odnalazłem
dziewczynę, która krzyczała. Musiała wstać zbyt gwałtownie, bo krzesło leżało
przewrócone na oparciu pół metra za nią; burza kasztanowych włosów, duże
przednie zęby, wyraźnie widoczne pomiędzy rozdziawionymi ustami — to
z nią zdarzało mi się widywać Pottera i ona podniosła rękę, kiedy wyczytałem
nazwisko Hermiony Granger. Od razu przypomniałem sobie profesor Sprout.
Rzeczywiście się przekonałem, do tej pory
w głosie żadnego innego ucznia nie usłyszałem takiej zaciętości.
— To nic
nowego — niemal wyszeptałem, patrząc prosto na nią. — Tylko
ból. Nie potrzeba noży, żeby sprawić komuś ból. Tylko to — uniosłem
różdżkę i zakręciłem ją w palcach — jeśli znacie klątwę Cruciatus. W
tym macie całą salę tortur. Ktoś zna ostatnie?
Tym razem nikt
nie podniósł ręki, jedynie Hermiona Granger, choć wyglądała, jakby miała
zwymiotować. Czułem na sobie spojrzenia wszystkich poza jedną
osobą — siedzącą obok Weasleya w pierwszej ławce — kiedy
skinąłem głową, patrząc na stojącą dziewczynę. Mogło mi się wydawać, ale w jej
oczach błysnęły łzy i już wiedziałem, że osiągnąłem to, co chciałem.
— Avada
kedavra — wychrypiała.
Skinąłem
różdżką, a oślepiający, zielony promień wypełnił całą klasę, tak że najbliżej
siedzący musieli poodwracać głowy. Kiedy blask przygasł, pająk leżał nieruchomo
ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Martwy. Ostatni akt właśnie dobiegł końca,
ale napięcie trwało jeszcze długo po tym, jak Ron Weasley rzucił się do tyłu,
kiedy trup potoczył się w stronę ich stolika. Miałem ochotę roześmiać się na
widok jego twarzy koloru zsiadłego mleka, lecz wzrok Sophie sekundę później
całkowicie wymazał mi z głowy cały entuzjazm — taką odrazę widziałem
do tej pory wyłącznie w oczach Croucha.
— Zaklęcie
uśmiercające — kontynuowałem spokojnie, mając nadzieję przywrócić
zwyczajną atmosferę, mimo że sam w środku drżałem jak ten sam pająk przed
momentem. — Nie da się go zablokować, cofnąć, potraktować
przeciwzaklęciem… Znam tylko jedną osobę, która przeżyła spotkanie z tą klątwą.
Siedzi w tej klasie. Jednak użycie tego zaklęcia… nie tylko Avady kedavry,
wszystkich trzech… wymaga dużej siły i skupienia, każde z was mogłoby teraz
wycelować we mnie różdżką i nie poleciałaby mi nawet krew z nosa. Ale to, że
nie można się przed tym obronić, nie znaczy, że nie macie być czujni. A
zwłaszcza dlatego macie być, bo
czujność na tę chwilę jest waszą jedyną bronią w walce z Zaklęciami
Niewybaczalnymi. I tak, jak mówiłem, użycie któregokolwiek z nich na człowieku
jest karane dożywociem w Azkabanie, a wierzcie mi, nie chcielibyście tam
trafić. Nie pokazałem wam tego, żebyście teraz popisywali się na korytarzach i
próbowali zmusić za pomocą Imperiusa kolegę do odrobienia waszej pracy domowej.
Musicie być czujni i odpowiedzialni, pamiętajcie, że każdy czyn, każda wasza
decyzja ma swoje konsekwencje. Być może niedługo nadejdą takie czasy, że
będziecie musieli je podejmować. Zapiszcie to.
Każdy drgnął
jak wyrwany z zadumy, a Granger podniosła krzesło i usiadła. Kiedy w milczeniu
notowali to, co dyktowałem, przyglądałem się to jej, to
Potterowi — jako jedyni sprawiali wrażenie nieporuszonych tym, co się
wydarzyło, mimo że dziewczyna jeszcze chwilę przedtem wyglądała, jakby miała
się rozpłakać. Do końca lekcji nikt się nie odezwał, a w pomieszczeniu panowała
tak napięta atmosfera, że zacząłem się zastanawiać, czy tym razem nie
przedobrzyłem. Niemrawe miny mieli wszyscy ci, którzy byli mi do czegoś
potrzebni, zwłaszcza Neville. W momencie, gdy rozbrzmiał dzwonek i oznajmiłem
koniec zajęć, Sophie jako pierwsza zerwała się z miejsca i wypadła na korytarz,
a uczennica z jej ławki wyleciała za nią, w biegu pakując torbę. Nie ulegało
wątpliwości, że Ślizgonka, delikatnie mówiąc, nie przepadała za Moodym;
chciałem to natychmiast wyjaśnić, dowiedzieć się, w czym rzecz, ale rozsądek
podpowiadał mi, że dziecięce fochy nie mogły przyćmić celu, dzięki któremu
powstała ta cała szopka. Odczekałem, aż wszyscy opuszczą salę, dopiero wtedy ruszyłem
za nimi; wypatrzyłem Longbottoma zaraz po przekroczeniu progu. Chłopak stał w
połowie korytarza przy ścianie, otoczony kolegami — jak się szybko
okazało, Potterem, Weasleyem i Granger.
— Już
dobrze, synku — mruknąłem, gdy do nich dokuśtykałem. Okazało się, że
głos Szalonookiego nie brzmiał tak oschle, kiedy mówiło się ciszej i wolniej;
Gryfoni najwyraźniej też to zauważyli, choć twarz Neville’a nadal nie odzyskała
kolorów. — To się wszystko może wydawać… brutalne, ale musicie wiedzieć. Musicie to poznać, im szybciej, tym
lepiej. Wpadnij do mnie do gabinetu na kubek herbaty, co? A ty, Potter?
Wszystko gra?
Padło jedynie
obcesowe tak. Choć wiedziałem, że to
niemożliwe, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że dzieciak coś podejrzewał. Być
może nawet podświadomie nie ufał komuś, kto miał braki w nosie, sztuczną nogę,
a w oczodole oko, które widziało przez stoły i głowę. Postanowiłem się wycofać,
zanim nie porozmawiam z Moodym.
— No,
chodź, Longbottom. Mam taką jedną książkę, może cię zainteresuje.
Położyłem mu
dłoń na ramieniu i naparłem lekko, dopiero wtedy za mną ruszył. Przez całą
drogę na drugie piętro, a potem korytarzem do gabinetu nie odezwałem się ani
słowem, starając się przeanalizować wszystko, co chciałem powiedzieć. Okazało
się, że sprawa mogła być zbyt delikatna na szorstką reputację Szalonookiego.
Nie musiałem się zbyt wiele starać, legenda Moody’ego wyprzedziła go nawet w
Hogwarcie, gdzie prawie nikt nie znał go osobiście, a i tak zdążył już wyrobić
sobie o nim zdanie.
Wpuściłem
chłopaka do środka i poleciłem, by usiadł; woda w czajniku zagotowała się na
jedno skinienie różdżki; nie miałem najmniejszych problemów, by zmusić ją do
posłuszeństwa, choć fatalnie leżała w ręce i z początku starała się mnie zniechęcić.
Miałem ochotę poprowadzić rozmowę tak, aby zeszła na wydarzenie w lesie.
Dowiedzieć się, jak miewały się roślinki, które Neville zwał rodzicami, lecz
przeczuwałem, że to mogłoby go spłoszyć; kiedy tylko zamknąłem drzwi, wyglądał
jak zwierzę w klatce.
— Twoi
rodzice też byli aurorami. Jak ja — powiedziałem, starając się
zabrzmieć łagodnie jak przed klasą kilka minut wcześniej. Zalałem dwa kubki z
saszetkami wrzącą wodą i postawiłem przed Longbottomem wraz z
cukiernicą. — Dobrze ich znałem, sakramencko twarde skurczybyki,
możesz być z nich dumny. Wielka strata, ech, wielka…
— B-babcia
też tak uważa — odparł i prawie natychmiast się zaczerwienił. Żeby
ukryć zażenowanie, zaczął mieszać gorączkowo w swojej herbacie.
— Strach
przed okropieństwem tamtych zaklęć to żaden wstyd — ciągnąłem,
wyciągając w jego kierunku cukier. — Gdybyś się nie bał, pomyślałbym
sobie, że coś z tobą nie tak. Ale pierwszy raz już za tobą, teraz już wiesz, z
czym to się je, więc możesz próbować się przed tym bronić.
Milczał,
wyraźnie unikając mojego spojrzenia, ale nie był już tak zaszczuty. Z bliska
naprawdę przypominał swoją matkę, i choć widziałem ją zaledwie przez krótką
chwilę, nie mogłem wyrzucić z głowy obrazu najpierw jej pulchnej, później
spuchniętej, sinej twarzy, kiedy Bellatriks testowała wytrzymałość kobiety.
Tamtej nocy nie mogłem się nadziwić ich sile — zarówno Franka, jak i
Alicji — a teraz siedziałem naprzeciw słabego, strachliwego
dzieciaka, który poza okrągłą buzią i płową czupryną nie odziedziczył po nich
niczego, czym odznaczał się Gryfon z krwi i kości. Mimo to potrzebowałem Neville’a
bardziej niż przed lekcją — po szopce, którą odstawiła Granger,
wiedziałem, że jeszcze długo jej od siebie nie przekonam.
— Ale nie
zaprosiłem cię, żeby gadać o zajęciach — dodałem i odsunąłem szufladę
biurka, z której wyciągnąłem podniszczony egzemplarz Śródziemnomorskich magicznych roślin i ich właściwości. — Gadałem
niedawno z profesor Sprout, powiedziała, że jesteś świetny z zielarstwa, więc
pomyślałem, że to ci się spodoba. Możesz ją trzymać, ile chcesz, ja tam nie
jestem specem od roślin.
Wręczyłem mu
książkę i obserwowałem ciemniejący rumieniec na jego policzkach, kiedy oglądał
okładkę i zaplamioną pierwszą stronę. Prawie poczułem, jak coś przyjemnie
drgnęło mi w sercu, gdy chłopak uśmiechnął się z wdzięcznością, wciąż bardzo
zakłopotany.
— Dziękuję,
panie profesorze.
— Rób to,
co robisz i dobrze ci wychodzi, nie musisz być czołgiem od złowrogich zaklęć. Mówię
ci, chłopcze, lepiej być mistrzem w jednej dziedzinie niż przeciętnie dobrym ze
wszystkiego.
Po tych
słowach wiedziałem, że już go kupiłem. Wraz z książką znikającą w torbie stałem
się o krok bliżej sukcesu w Drugim Zadaniu, choć Potter nie miał jeszcze
pojęcia, co go czeka. Przed śmiercią miał doświadczyć kilku najbardziej
ekscytujących, szczęśliwych miesięcy życia, a ja naprawdę
szczerze — z ręką na sercu — starałem się, aby jak
najbardziej mu to ułatwić.
Longbottom
wyszedł ode mnie kwadrans później i nareszcie mogłem na chwilę spocząć z
poczuciem wykonanej misji. Nie wszystko poszło tak gładko, jak się
spodziewałem, ale pochlebstwa — zwłaszcza tak zniekształcone przez
surowy obraz Moody’ego — jak zwykle dały radę załatwić sprawę.
Przekonałem się, że słowa Czarnego Pana o manipulowaniu zranionymi osobami
okazały się jak zwykle trafione, a ja bardzo szybko nauczyłem się wyszukiwać
takie jednostki. Miałem tylko nadzieję, że równie łatwo pójdzie mi ze
znalezieniem słabego punktu Pottera.
Jednak dzień
dla mnie jeszcze nie dobiegł końca. Postanowiłem pójść za ciosem i zaufać
dziecku zgodnie ze słowami Dumbledore’a, lecz nim to miało nastąpić, musiałem
porozmawiać z Moodym. Zaraz po obiedzie wskoczyłem do skrzyni, nie czekając
nawet, aż eliksir wielosokowy przestanie działać.
— Mam
dobre wieści — oświadczyłem, ścieląc sobie płaszcz na
ziemi. — Musi pan wiedzieć, że całkiem zadomowiłem się w pańskim
ciele. Mogę powiedzieć, że profesor Moody jest nawet lubiany, więc chyba nie
jest tak źle, prawda? Rozmówiłem się z Longbottomem, okazało się, że przyjaźni
się z Potterem, książka trafiła do jego dormitorium… Tak więc Drugie Zadanie
będzie już tylko formalnością.
— Oby cię
ta pewność zgubiła — warknął znad na wpół pochłoniętej nóżki
kurczaka.
— Cały
czas trzymam rękę na pulsie. Dlatego Czarny Pan mnie wybrał. Bo robię użytek z
rozumu. Swoją drogą… nie zastanawiał się pan, jak to zabawnie wygląda z
boku? — zaśmiałem się, ale wyszedł mi tylko ochrypły rechot
Szalonookiego. — Jeden Alastor Moody to już nadto, a co dopiero
dwóch… No i ta sytuacja teraz… niezła abstrakcja. Gdyby ktoś nas teraz
zobaczył, mógłby mieć problem z wyborem tego właściwego. Jak mówiłem, bardzo
dobrze czuję się w pańskim ciele, nawet pomimo tego oka i nogi… Dobrze pan znał
rodziców Longbottoma. A jego samego?
— Niezbyt.
Wiedziałem, że mają dzieciaka, ale nigdy go nie widziałem. Co, wyrzuty sumienia
gryzą? Widzisz mordercę, kiedy co rano patrzysz na swoją parszywą mordę w
lusterku? To dlatego tak ci się spodobało podszywanie się pode mnie.
— Myślałem
o tym, ale nie — powiedziałem cicho i znów zabrzmiałem niezbyt
stanowczo, ale nie zależało mi na tym, co myślał Moody. — To dziwne
uczucie czuć nic. Przed lekcją trochę
się niepokoiłem, że zdominuje mnie nienawiść czy nawet strach… ale nie,
poprosiłem, żeby opowiedział o Cruciatusie. Specjalnie. Chciałem skonfrontować
się w tamtym, do czego doszło w lesie, ale okazało się, że nie czuję zupełnie
nic, a przecież tamta zbrodnia to było naprawdę coś. Tak naprawdę to mógł być
każdy, ale Longbottom miał pecha, że trafiło akurat na jego rodziców.
— Do tej
pory to ja chciałem być tym, który cię dorwie, ale teraz mam nadzieję, że to
będzie ten dzieciak.
Zaśmiałem się
pod nosem. W zupełności rozumiałem, że mnie nienawidził, pragnął mojej śmierci,
planował ją… Im zapalczywiej się odgrażał, tym budził szerszy uśmiech, choć
podejrzewałem, że jeśli oboje po roku wyjdziemy z tej sytuacji cało, w końcu
dojdzie do konfrontacji i być może któryś z nas zginie. Nie mogłem wykluczyć,
że to będę ja. Ale w tej chwili pozwoliłem mu złorzeczyć, bo kiedy Crouch
więził mnie, zostałem pozbawiony tej możliwości.
— W
czwartej klasie jest taka dziewczyna, nazywa się Serpens — odezwałem
się po chwili. — Dlaczego pana nienawidzi?
W tym momencie
to on się zaśmiał, i choć prawie od razu zaczął kaszleć, wyglądał na
rozbawionego, a w jego zdrowym oku zalśniło szaleństwo. Całkowicie zdrętwiałem,
a on rechotał jeszcze dobrą chwilę, zanim odpowiedział.
— Kiedyś
wykończyłem śmierciożercę… który notabene zrobił mi to. — Wskazał na
ubytek w nosie. — Jej rodzina zadawała się z nim, ojciec bodajże
kiedyś wyciągnął go z jakichś kłopotów… Kiedy wyszło, po której stronie ma
serce ten śmieć… że próbował cichaczem odszukać swojego pana, udało nam się
zorganizować zasadzkę na niego i kilku koleżków. Wykończyłem drania, a ta
głupia dziewczyna, widać, dalej ma o to pretensję.
— To jej
rodzice służyli Czarnemu Panu? — zapytałem, zszokowany.
Nie
spodziewałem się usłyszeć takiej historii; podejrzewałem, że dziewczynie
chodziło o błahostkę, krzywe spojrzenie, ale zaraz przypomniałem sobie, co
mówiła. Nic by się nie stało, gdyby dla
odmiany umarł ktoś obcy. Czy właśnie dlatego mistrz tak jej ufał? Bo
rodzina miała powiązania z jego dawnymi poplecznikami? Poczułem złość
uderzającą gorącem do grubo ciosanej twarzy Szalonookiego.
— Nie,
zwyczajnie dali się nabrać — rechotał. — Zresztą jak my
wszyscy. Taki z ciebie bliski sługus Sam-Wiesz-Kogo, a nie wiesz, kto jest kim?
Nie wróżę ci świetlanej przyszłości, chłopcze.
Zignorowałem
to.
— I nie
przeszkadzało panu, że zabijając tamtego człowieka, skrzywdził pan dziecko?
Żadnej skruchy? Poczucia winy? Skąd te podwójne standardy, Moody? To zalatuje
hipokryzją.
— To cię
dziwi? Ciebie? Ty odebrałeś chłopcu rodziców, ja tylko pozbyłem się potwora.
~*~
To już drugie
opowiadanie, w którym w tym roku opisuję włamanie do szafki ze składnikami,
tyle że w DLR ucierpiał Slughorn, a tu Snape. Tak w zasadzie trzymam się ściśle
książki, dodając tylko takie sceny typu dzień nauczyciela czy pierdółki ściśle
powiązane z Siostrzenicą, ale
zakładając tego bloga, nie myślałam, żeby stworzyć tu coś super, jakiś ogromny
non-canon (dotyczący oczywiście samych zdarzeń w czwartym tomie). Według mnie
tak mógł wyglądać ten rok z perspektywy Barty’ego (jeśli pominie się wstawki z
Siostrzenicy) — jego zmaganie się z przemianą, nieustanny stres
związany z wkroczeniem w rolę, której tak naprawdę musiał się uczyć, już ją
grając. Nie podoba mi się, że Rowling kompletnie nie przemyślała sprawy
podmiany Moody’ego i nieumyślnie zrobiła z Barty’ego Gary’ego Stu, bo wszystko
było ważne, tylko nie on. Crouch i jego umiejętności po prostu nie pasują do
świata, który wykreowała, zwłaszcza że przez lata był więziony. I nie przez
cztery czy pięć (jak u mnie), ale przez trzynaście czy czternaście. Albo po
prostu jego talent (gdyby nie Azkaban, niewola u ojca i śmierć pod koniec HP4)
był na poziomie Voldemorta i Dumbledore’a. No cóż, nigdy się już tego nie
dowiemy i możemy tylko gdybać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz