Każdy Twój wyrok przyjmę twardy,
Przed mocą Twoją się ukorzę.
Ale chroń mnie, Panie, od pogardy,
Od nienawiści strzeż mnie, Boże.
Przed mocą Twoją się ukorzę.
Ale chroń mnie, Panie, od pogardy,
Od nienawiści strzeż mnie, Boże.
— Natan Tenenbaum
Pan mój i bóg
mój. Mój zbawiciel. Dlatego powitałem go na kolanach, kiedy zjawił się w naszym
domu w ramionach swego sługi. Tchnął świętością, kiedy przemówił w nieznanym mi
języku, kajdany opadły, a umysł pierwszy raz od czasu mistrzostw stał się
czysty i nieskażony. Peleryna-niewidka opadła. Nie odważyłem się podnieść
wzroku, bo patrzenie na pana przynosi śmierć, ale zaraz z szarego zawiniątka
wydobył się niski, piskliwy głos:
— Wstań.
Chcę cię obejrzeć.
W mocnym świetle
dziesiątek lamp dostrzegłem twarz sługi ukrytą w cieniu kaptura, z malującym
się na niej strachem. Żadnego uwielbienia, ani krztyny nabożności, jedynie
niechęć i pustka wyzierająca z wodnistych, mętnych oczu. A potem, gdy stanąłem
wyprostowany, jak życzył sobie tego pan, zerknąłem w tobołek. Przez lata
próbowałem sobie wyobrażać, jak wyglądał Lord Voldemort, lecz żadne plotki i obrazy
tuż przed zaśnięciem nie były równe temu, co ujrzałem. W pierwszej sekundzie
czysto ludzkiej słabości poczułem ukłucie zrozumienia dla krępego
czarodzieja — humanoidalne, ciemnoczerwone coś, bezwłose, w zamian pokryte czymś na kształt łuski. Maleńkie, ciałem
surrealistycznie przypominające dziecko, które urodziło się zbyt wcześnie, lecz
z głową zupełnie niepasującą do reszty — zbyt dużą, nienaturalnie
płaską, ze szparkami zamiast nosa i wielkimi oczami jarzącymi się jak dwa
rubiny. Czy właśnie tak miało się jawić oblicze boga? Ale zaraz szybko
przypomniałem sobie: Człowiek patrzy na
to, co jest przed oczyma, ale Pan patrzy na serce. I znów doznałem ukłucia,
tym razem spowodowanego obrzydzeniem do samego siebie. Zadrżałem pod wpływem
przeszywającego spojrzenia; jeszcze nigdy nikt tak mnie nie taksował, zachowując
przy tym tak nieludzkie opanowanie, nawet Snape.
— A więc
to ty jesteś moim najwierniejszym sługą. Nazywasz się Barty
Crouch. — To nie było pytanie. Ani raz nie mrugnął, więc i ja
starałem się to ograniczyć, aż łzy podeszły mi do oczu. Wąskie wargi wykrzywiły
się w posępnym uśmiechu, kiedy niewiarygodnie miękko kontynuował swój monolog: — Jestem
Lordem Voldemortem, Barty Crouchu. Tak, tak teraz wygląda Potęga Czarodziejskiego
Świata. Jesteś zaskoczony? Spodziewałeś się, że wkroczę w blasku chwały, by
wrócić ci wolność i zaraz potem zabrać się za przywracanie ładu? Och,
nie — zaśmiał się ochryple — wszystko dopiero zostanie naprawione, ale zanim to się
stanie, ty musisz pomóc mnie, Barty Crouchu. Jesteś w stanie temu sprostać?
Poświęcić wszystko, być może życie, by pójść za mną?
Tamten moment
wydawał się całkowicie nierzeczywisty, pewnie dlatego pozostawałem tak
spokojny. Kiwałem się na granicy, czułem, że jeszcze chwila i spopieli mnie żar
spojrzenia czerwonych oczu, że zostanę wessany przez wąskie jak u kota źrenice,
ale za żadne skarby nie chciałem odwrócić wzroku. Cichy, wysoki, ale niepokojąco
melodyjny głos nie pasował do imitacji czarnoksiężnika, lecz to nie mogło się
równać z szokiem, którego doznałem po tej krótkiej przemowie. Nigdy przedtem
nie zetknąłem się z tak otwarcie wypowiedzianymi oczekiwaniami. I choć to
wszystko przypominało sen, odniosłem wrażenie, że mimo wszystko znaliśmy się od zawsze, a tylko spotkaliśmy się
ponownie po wielu, bardzo wielu latach rozłąki. W tym momencie ponownie się
ocknąłem, świadom, że on oczekiwał odpowiedzi.
— Zrobię…
zrobię, co w mojej mocy… — wydukałem. Nie potrafiłem wykrztusić z
siebie pełnego zdania, stojąc nad nim; instynkt podpowiadał, by ponownie przyklęknąć,
znaleźć się na kolanach, byle niżej od niego. — Po to żyję… panie
mój, żeby zrobić wszystko… wszystko i więcej, żebyś odzyskał potęgę…
Zasługujesz na to, panie.
— W
istocie. Poznaj Glizdogona, Barty. Myślę, że powinniście się dogadać, Glizdogon
również przeżył swoją śmierć i spędził wiele lat na wygnaniu, prawda,
Glizdogonie? A teraz znajdź dla swego pana jakieś odpowiednie miejsce na
spoczynek, to była męcząca podróż.
Zatem poznałem
Glizdogona, jak kazał pan, ale tamten mały, tajemniczy człowieczek już nie wydawał
się tak osobliwy, jak jawił się na początku. Po usunięciu otumanionego klątwą
ojca ulokowaliśmy Czarnego Pana w najlepszym fotelu w salonie, blisko kominka,
a ogień zaczarowaliśmy tak, by płonął w nieskończoność. Następne godziny stały
się zaskakująco trywialne jak na okoliczności; wskazałem czarodziejowi sypialnię
na parterze — najbliżej kuchni, jak życzył sobie tego Voldemort.
Pettigrew, bo tak w rzeczywistości okazało się brzmieć jego nazwisko, był umordowany
i zahukany, nie wykazywał zainteresowania ani zwierzeniami, ani przyszłością,
więc zostawiłem go sam na sam z łóżkiem i wypełnioną po sufit spiżarnią. Zagubiony
i skrępowany we własnym domu, wspiąłem się na piętro i zanim udałem się do
siebie, prawie po omacku wstąpiłem do pokoju rodziców. Panował tam
nieprzenikniony mrok, ciężkie kotary w całości zasłaniały wysokie okna i drzwi
balkonowe, nie paliła się żadna świeca, ale mój wzrok szybko przywykł do
ciemności. Wtedy spostrzegłem czarny kontur sztywno wyprostowanego mężczyzny,
siedzącego na skraju otomany. Krok miałem zaskakująco lekki, gdy powoli,
starając się nie robić hałasu, podpełzłem bliżej; już zapomniałem, co to znaczy
poruszać się wedle własnej woli. Przykucnąłem, by zrównać się twarzą z ojcem;
wtedy to zauważyłem — dłonie równiutko złożone na kolanach, lewa
zaciśnięta na różdżce. Poczułem wzrastające podniecenie, pierwszy raz tak
wyraźne od momentu pukania. Nie zastanawiając się wiele, wysunąłem ją
delikatnie — choć palce wydawały się mocno ściśnięte, rozluźniły się
w momencie, gdy dotknąłem różdżki. Koniec zapłonął i mogłem dostrzec twarz
Croucha — sflaczałą, dziwacznie zniekształconą przez zimny,
niebieskawy blask. Oczy dziesięć razy bardziej podkrążone, prosty nos rzucający
długi cień na wąskie usta i równo przystrzyżony wąsik, mętny wzrok utkwiony w
bliżej nieokreślonym punkcie na ścianie.
— No i
co. Zaskoczony? — wyszeptałem. Bez trudu zapanowałem nad drżeniem
głosu, choć w środku cały się trząsłem. Właśnie dokonywała się scena z moich
snów, wypowiadałem słowa, o których marzyłem, żeby wypowiedzieć, a on musiał
siedzieć i słuchać. On, nie ja. — Bo ja wcale. Słyszysz mnie, hmm?
Taak. Czarny Pan nie zamierza tolerować nieposłuszeństwa, więc mam nadzieję, że
nie jesteś aż tak głupi, aby spróbować ucieczki. Zaraz… gdzieś to już
słyszałem. Jak myślisz, dostaniesz dość czasu, żeby zbuntować się przeciwko
Imperiusowi? Możemy się założyć, chcesz? Ach, zapomniałem, gardzisz hazardem. Szkoda.
Zabieram różdżkę. Mam nadzieję, że się nie gniewasz… Ale nie bój się, oddam,
kiedy tylko znajdę swoją.
Wyprostowałem
się i przed wyjściem jeszcze przez chwilę przyglądałem się ojcu, lecz tamten
ani drgnął. Siedział jak precyzyjnie wystrugana kukła i jedynym znakiem, że
naprawdę żył, było wolne, miarowe oddychanie. Słyszałem to wyraźnie w pokoju
pogrążonym w martwej ciszy i pierwszy raz, mając różdżkę i wolną wolę, nie
chciałem skrzywdzić Croucha. Ani torturować, ani zabić, nie, pierwszy raz
zapragnąłem, aby teraz on stał się więźniem, obserwował, jak Lord Voldemort z
moją pomocą odzyskiwał siły, by wiedział, że naprawdę byłem wart więcej, niż
jemu się zdawało.
Jednak
poszukiwania w pewnym sensie zakończyły się porażką; prewencyjnie przekopałem
sypialnię rodziców, bibliotekę, gabinet ojca — w sejfie ukrytym pod
podłogę znalazłem jedynie stos papierów wartościowych, kilka zżółkniętych
teczek i mugolskie ustrojstwo do zabijania, które widziałem kiedyś na filmie, kiedy jeszcze nasza rodzina
mogła służyć za wzór do naśladowania. Przez jakiś czas obracałem w dłoniach mały,
czarny karabin — wykonany
ni to z metalu, ni z… plastiku? — zastanawiając się, po co Crouchowi
taka rzecz, skoro zawsze miał przy sobie różdżkę, a w głowie przynajmniej tuzin
zaklęć, którymi mógł skrzywdzić znacznie poważniej niż tym. Zirytowany wcisnąłem broń z powrotem do sejfu i dopiero wtedy
dojrzałem coś wystającego ze szpary między podłogą a
ścianką — podwójne dno. Podniecony do granic możliwości próbowałem
wszelkimi sposobami wydłubać idealnie dopasowaną deskę, wciskać ją, podważyć.
Bezskutecznie. W końcu przyłożyłem do niej różdżkę i wyszeptałem Alohomora, jak uprzednio rozprawiłem się
z zamkiem sejfu — dopiero wtedy poskutkowało. Głupi ojciec! Wyobrażał
sobie, że nigdy nie utraci różdżki i jego sekrety pozostaną bezpieczne na
wieczność. Jakże się przeliczył! Z satysfakcją, drżącymi palcami sięgnąłem w
głąb skrytki; wyciągnąłem kolejny plik dokumentów, pod którymi spoczywało
zawiniątko ze zwykłego szarego papieru, o charakterystycznym kształcie. Długa
na kilkanaście cali… co najmniej jedenaście, z jasnego, chyba brzozowego
drewna… Serce podskoczyło mi do gardła — różdżka mamy. Jak moja, ze smoczym sercem w środku. Po zetknięciu
ze skórą połaskotała lekko, a z końca wystrzeliła cieniutka strużka srebrnych
iskier, jakby z radości, że znów miała być używana. W tym momencie już nie
pragnąłem odnaleźć swojej. Chciałem tylko tej brzozowej, przyjemnie miękkiej i
giętkiej — dokładnie takiej jak matka. Wtedy nad otwartym sejfem
poczułem najsilniej, że znów ze mną była. Wystarczyło pozbyć się ojca z tą jego
wrodzoną toksycznością i pychą, aby znów się pojawiła, ale nie zawiedziona i
zrozpaczona. Teraz jaśniała przy mnie jak anioł.
Wróciłem do
największej sypialni i wcisnąłem różdżkę w sztywną rękę ojca; palce jak
poprzednio zacisnęły się posłusznie, ale jego powieki nawet nie drgnęły. Wciąż
wpatrywał się szklanymi oczami w ścianę, pogrążony we własnym świecie i
jednocześnie świadomy tego, co niebawem miało się odbyć w tym domu. Doskonale
znałem to uczucie i przez krótką chwilę patrzyłem na nieruchomą postać,
napawając się tym widokiem. Właśnie takiego chciałem go oglądać. Od momentu,
kiedy starliśmy się w jego gabinecie, wtedy, zaraz po tym, jak wyciągnął mnie z
Azkabanu.
— Nie
znalazłem swojej, ale mam coś lepszego. — Wyciągnąłem różdżkę matki i
majtnąłem mu nią przed twarzą. Na pomarszczonym czole pojawiła się mała bruzda,
uwypuklona przez chłodne, niebieskawe światło. — Dlatego twoją oddaję
z czystym sumieniem. I naprawdę, z ręką na sercu, jestem ci wdzięczny, że nie
przełamałeś tej. Dokonam nią wielkich czynów, słowo harcerza.
Nie mogłem…
nie chciałem powstrzymać chichotu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałem,
dlatego dźwięk, który wydałem, zabrzmiał nienaturalnie, warcząco, ale nieważne,
bo nadchodziły czasy, kiedy moja radość już nigdy miała nie być udawana.
Spacerowym krokiem powędrowałem do swojego pokoju, później do
łazienki — wszędzie ciemno jak w grobie. Z przyjemnością skinąłem
różdżką i zapaliłem lampkę; oliwa już prawie się skończyła. Teraz ja będę
musiał pamiętać, by ją uzupełnić. Aby zbierać włosy z mydła. Kroić chleb.
Wiedziałem, że przez ten krótki czas, kiedy zostaliśmy z ojcem sami, też to
robiłem, lecz świadomość odpowiedzialności za takie błahostki zwaliła mi się na
głowę dopiero w tej chwili. Musiałem zapewnić Czarnemu Panu komfort, jakiego
dawno nie zaznał, aby wynagrodzić mu ponad dziesięć lat tułaczki. Oparłem się o
umywalkę i przysunąłem twarz do lustra — widziałem siebie, ale nie
pełnego entuzjazmu podrostka z niedbale ułożonymi, sięgającymi ramion włosami i
rumianymi policzkami. Nie byłem też zniszczonym, wychudłym cieniem człowieka,
który w ostatniej chwili wyszarpnął ochłap życia ze szponów dementorów. Teraz
wyglądałem inaczej. Zdrowiej. W podkrążonych oczach nie było śladu po starym
zapale, ale pojawiło się coś innego, co tyle razy widziałem u Snape’a, ale
dużo, dużo słabiej — srogość i dojrzałość. Wyobrażałem sobie siebie
jako starca, lecz okazało się, że patrzył na mnie jeszcze bardzo młody
mężczyzna, którego codziennie rano podczas pospiesznej toalety widywałem w
Hogwarcie. Jednakowe uszy, jasne brwi, zgrabny nos — matka miała taki
sam. Nawet tyle samo piegów. Z rozbawieniem zorientowałem się, że widok
krótkiej, sterczącej we wszystkie strony czupryny wciąż budził we mnie niesmak,
złagodzony przez ulgę, która narodziła się na myśl — mam przecież sporo czasu. Najpierw
uczynię wszystko, by zasłużyć na uznanie Czarnego Pana… nawet za cenę życia. A
później zapuszczę włosy.
Nie chciałem
zasypiać. Obawiałem się, że kiedy nastanie dzień, a ja otworzę oczy, znów ocknę
się nakryty peleryną-niewidką i z uczuciem paraliżującej niemocy w członkach.
Tak się jednak nie stało, choć moje przebudzenie nie było zupełnie naturalne;
niemal zerwałem się z pościeli, widząc niewyraźny kształt zgarbionej postaci
przy łóżku, tuż nad wezgłowiem. W pokoju panował ciepły półmrok, a Glizdogon
trzymał w dłoni nie różdżkę, a garść czerwonych płomyków i uśmiechał się
krzywo; długie, żółtawe przednie zęby i zadarty nos upodabniały go do gryzonia.
— Pora
wstawać — zanucił ochryple, kiedy odrzuciłem na bok kołdrę i jednym
szarpnięciem rozsunąłem tiulowy baldachim. — Przy naszym panu nie ma
wylegiwania się do południa, za spóźnienie grozi coś więcej niż szlaban,
chłopaku. Zaraz się o tym przekonasz.
Obrzuciłem go
chłodnym spojrzeniem, ale Pettigrew zdawał się tego nie zaważyć; odniosłem
nieprzyjemne wrażenie, że widział we mnie smarkacza, choć
sam — pomimo obwisłej skóry na twarzy i rzadkich, szarzejących
włosów — dobiegał zaledwie czterdziestki. Nic jednak nie
odpowiedziałem, jak najszybciej się ubrałem i, nawet nie czesząc włosów, pobiegłem
za Glizdogonem. Zbliżając się do salonu, znów cały się spiąłem — to
naprawdę się działo. Nie było przepięknym snem zesłanym przez Boga dla ukojenia
nerwów po latach frustracji. Lord Voldemort siedział w fotelu nieopodal
kominka, w pełnej — okaleczonej i zdeformowanej — krasie,
całkowicie rozbudzony, wyraźnie nas oczekując.
— Glizdogonie,
możesz nas zostawić — przemówił głosem tak cichym, że z trudem
wyłowiłem jego słowa spomiędzy trzasków ognia, który buzował jak w mroźną noc w
samym środku zimy. — Nagini czeka. No, już, Glizdogonie, drugi raz
nie poproszę.
Pettigrew nie
wyglądał na zachwyconego, poszarzał jeszcze bardziej niż wczoraj, kiedy pomagał
naszemu panu wymościć się w fotelu; w tym samym momencie dowiedziałem się, kim,
a właściwie czym była Nagini — długi,
prawie czarny wąż grubości ludzkiego uda sunął w ciszy po perskim dywanie,
chowając i wysuwając język, a kierował się widocznie w stronę Glizdogona.
Glizdogona, z którym stałem ramię w ramię; w ostatniej chwili powstrzymałem
się, by nie odskoczyć, a wszystkie wnętrzności podjechały mi do gardła, jakbym
nieoczekiwanie nie trafił stopą na ostatni stopień. Sparaliżowany strachem
tkwiłem wrośnięty w podłogę, a uczucie niepokoju nasiliło się, gdy zza
wysokiego oparcia rozbrzmiał przenikliwy syk. Olbrzymi gad odbił ku drzwiom do
kuchni, a zielony z przerażenia Peter ruszył za nim; odprowadziłem ich
wzrokiem, starając się odzyskać kontrolę nad ciałem. Dopiero gdy narastające
charczenie się urwało, doszło do mnie — wężomowa.
— Rozsuń
tamte zasłony — rozległo się tym razem po polsku, niemrawo i znacznie
ciszej. — I podejdź tutaj, chcę cię widzieć.
Momentalnie
odzyskałem władzę w nogach; automatycznie machnąłem różdżką, a kotary śmignęły
na karniszach, wpuszczając do środka bardzo niewiele światła; ogród zarósł tak,
że na parterze ciężko było wypatrzeć coś poza zieloną gęstwiną, lecz wąski
pasek fioletowawego nieba zwiastował szybko nadchodzący wschód. Tymczasem na
oliwkowym, perkalowym podłokietniku pojawiła się chuda dłoń o nienaturalnie
długich, niemal czarnych palcach; gdy podpełzłem bliżej, spostrzegłem wypukłą
siatkę żył pod cienką jak papier skórą. Ukląkłem z nabożną miną i narastającym
podnieceniem, zanim znalazłem się twarzą w twarz z panem. Musiał ujrzeć mnie na
kolanach. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze, obiema rękami zaplecionymi w
bolesny, nierozwiązywalny supeł, oczekiwałem na rozkazy, jedno słowo, cokolwiek,
ale cisza przeciągała się frustrująco, aż szorstki, krótki śmiech sprawił, że
podskoczyłem.
— Dużo w
tobie zapału, Barty. Spójrz na mnie, chcę zobaczyć twoje oczy — już
nie mruczał, raczej szeptał, jakby to szczeknięcie dużo go kosztowało, choć
wzrok miał jednakowo mocny. Patrzyliśmy na siebie i już wiedziałem, że byłem
dla niego jak otwarta księga. — Właśnie tak sobie ciebie wyobrażałem.
Sprytny i gorliwy, potrzebowałem właśnie takiego sługi. Z twoją pomocą mogę
wprowadzić w życie mój plan… ach, jakże długo nad nim rozmyślałem… z twoją
pomocą, nie z Glizdogona. A kiedy wszystko pójdzie jak trzeba, wyniosę cię
ponad wszystkich, wszak na to zasługujesz, prawda, drogi Barty? Mój
najwierniejszy sługo.
Przez ten cały
czas nie przestawał gładzić różdżki, i choć uścisk tych absurdalnie
wychudzonych, pająkowatych rączek wydawał się lichy, zdębiałem na myśl o tym,
jaką naprawdę skrywały w sobie moc. Zupełnie stopniałem, jakbym spoglądał w
twarz samego Boga. Poczułem niezrozumiałe łzy zbierające się w kącikach oczu i
zamrugałem, ale uśmiech rozciągający wąskie wargi dał mi do zrozumienia, że i
one nie umknęły uwadze Czarnego Pana. Tego było za wiele. Jego słowa
odblokowały coś, co narastało przez długie miesiące udręki tutaj i w Azkabanie,
przez lata udawania w Hogwarcie. Upadłem na twarz, oszołomiony i wzruszony tak
dogłębnie, że przez chwilę nie mogłem złapać tchu.
— Mój
panie… panie… — wycharczałem w dywan. — Żyję tylko po to…
po to, by ci służyć. Tylko po to… Twoja chwała będzie moją nagrodą.
Nie rzekł już
nic więcej, tylko cierpliwie odczekał, aż zbiorę się w sobie; mimo że wciąż
trochę kręciło mi się w głowie, wyprostowałem się. W tym momencie czułem, że
poleciałbym na Księżyc i z powrotem, gdyby tylko rozkazał. Lecz Czarny Pan miał
co do nas nieco inne, znacznie bardziej przyziemne plany.
— Wciąż
jestem zmęczony, ale mamy niewiele czasu — rzekł, zwróciwszy wzrok w
stronę ognia. W salonie panowało nienaturalne gorąco, sierpień w tym roku
rozpieszczał temperaturą, a Voldemort nakazał nieustannie grzać kominkiem. — Pewnie
chciałbyś się dowiedzieć, jak to się stało, że możesz gościć swego pana.
Wszyscy zawdzięczamy to, a jakże, twojemu ojcu… Ach, o wilku mowa.
Urwał i
zarechotał cicho; mimo że jego fotel ustawiliśmy daleko od holu, tyłem do
wejścia, dosłyszał coś, co umknęło mojej uwadze — dźwięk znajomych
kroków, stłumionych przez gruby dywan wyłożony na szerokich schodach.
Poderwałem się z różdżką w pogotowiu, ale Crouch nawet nie spojrzał w stronę
salonu. Jak zwykle schludnie uczesany, z lichą grzywką przylizaną na prawą
stronę, w grafitowej szacie i butach na wysoki połysk, przyniósł ze sobą
delikatną woń wody kolońskiej; odłożył na chwilę neseser, aby włożyć podróżny
płaszcz i pasujący do niego kapelusz, a potem — jak gdyby nigdy
nic — wyjął różdżkę i wyszedł. Zza drzwi dobiegł nas odgłos
teleportacji. Nadal stałem jak wryty, z rozdziawionymi ustami, i chyba tylko
niewzruszony niczym spokój Lorda Voldemorta powstrzymywał mnie od rzucenia się
w pogoń za ojcem.
— Oczywiście
będzie zjawiał się w pracy i uczestniczył w życiu publicznym, jak to było do
tej pory — dodał pan już znacznie bardziej
nieformalnie. — Chyba sobie nie wyobrażałeś, że będziemy go tu
przetrzymywać? Kilka dni i zjawi się tu ktoś zaniepokojony jego nieobecnością.
— Nie, oczywiście.
Myślałem, że zastąpię go na pewien czas… transmutacja czy eliksir wielosokowy…
mamy tajemną skrytkę w piwniczce na wino — odparłem wciąż nieco wstrząśnięty,
wskazując na podłogę.
— Ach,
nie, mój drogi Barty, ciebie będę potrzebował do innego zadania — odpowiedział
z pokrętnym uśmieszkiem; nadal z trudem utrzymywałem świadomość, że ta
nieludzka, znękana twarzyczka należała do największego, najpotężniejszego
czarnoksiężnika świata, jak i to, że on sam gościł w moim domu. — Ale
to zabawne, że wspominasz akurat o eliksirze wielosokowym. Mogłeś nie słyszeć,
że w tym roku w Hogwarcie odbędzie się wyjątkowe wydarzenie i z dwóch powodów
potrzebuję na miejscu zaufanego człowieka, aby pokierował nim wedle mojego
życzenia.
— Jakie
to powody, mój panie? — zapytałem, czując wzrastające
podekscytowanie.
— Pierwszy,
zupełnie prywatny… dowiesz się niebawem. Drugi — uśmiechnął się
złowieszczo — niewiele mniej prozaiczny. Związany tylko ze śmiercią
Harry’ego Pottera.
— Miałbym
zabić…?
— Nie,
Barty. Masz mi go tylko przyprowadzić, a Turniej Trójmagiczny to doskonała
okazja, żeby porwać chłopaka. W tym roku udział w turnieju mogą wziąć jedynie
pełnoletni uczniowie, dlatego czeka cię nie lada wyzwanie.
Nie Turniej
Trójmagiczny, nie uprowadzenie, nawet nie Harry Potter wywołały zamęt w mojej
głowie, a fakt, jakim cudem miałbym zakraść się do szkoły i wpłynąć na
wydarzenia tak, abym pozostał niezauważony. Barty Crouch junior oficjalnie
pozostawał martwy, zakopany na terenie Azkabanu. Pan równie dobrze mógł wysłać
na tę misję Glizdogona, który w opinii społeczeństwa pozostawał jednakowo
martwy, co ja!
— Jak
miałbym…?
— Och,
bardzo prosto — odparł, nim sformułowałem pytanie. — Będziesz
nauczał obrony przed ciemnymi mocami, Dumbledore już mianował cię na to
stanowisko… oczywiście nadal jest przekonany, że umowę podpisał z Alastorem
Moodym. Jego też będziesz musiał porwać. Poszłoby znacznie prościej, gdyby
Dumbledore wybrał na to stanowisko kogoś innego, ale najwyraźniej ucieczka
Glizdogona okazała się nie tak trywialna.
Mój entuzjazm
osłabł znacznie wcześniej, niż podejrzewałem, choć Lord Voldemort nie podzielał
tych obaw; ciężko było cokolwiek odczytać z tej nierzeczywistej twarzy, kiedy
wargi bez przerwy wykrzywiały się w podkowę, a płaskie nozdrza pozostawały
nieruchome. Jedynie oczy — jak dwa podświetlone
rubiny — ożywiały tę groteskową maskę, teraz przyglądając mi się
uważnie, jakby w oczekiwaniu.
— No
więc… — zacząłem koślawo. — Mistrz życzy sobie, bym zrobił
to teraz czy… ośmieliłbym się zaproponować… Gdybyśmy odroczyli porwanie
Moody’ego możliwie jak najbardziej, skoro chodzi tylko o zastąpienie go w
Hogwarcie. Nie byłoby ze mnie żadnego pożytku, mógłbym pomóc Glizdogonowi w…
— Życzyłbym
sobie — przerwał mi podniesionym głosem — żebyś zostawił
pielęgnowanie mnie Glizdogonowi i uświadomił sobie rozmiar swoich zdolności, bo
powodzenie naszej misji zależy właśnie od nich. Szalonookiego zostawimy sobie
na koniec. Po śniadaniu chciałbym sporządzić list. Wybór odpowiedniej sowy
zostawiam tobie. Zależy mi — dodał z naciskiem — aby
wiadomość dotarła jak najprędzej.
Choć Pettigrew
(wciąż blady i spocony) zajął się karmieniem naszego pana, rzucając tęskne
spojrzenia na kuchenne drzwi, ja opuściłem śniadanie; udałem się na strych,
gdzie ojciec urządził swoim ptakom wygodną, przestronną sowiarnię. Ze względu
na charakter swojej pracy zgromadził całkiem pokaźne stado
sów — począwszy od maleńkich, szybkich syczków, na ogromnych,
majestatycznych puchaczach skończywszy. Zwabiłem sprawdzoną, łaciatą uszatkę za
pomocą plasterka kiełbasy; sfrunęła z najwyższej żerdzi i od razu chapnęła
smakołyk, to prostując, to składając skrzydła, gotowa do podróży. Schodząc z
powrotem na parter, próbowałem zgadnąć, kim był tajemniczy adresat, z którym Voldemort
zamierzał się skontaktować. Czyżbym miał dzielić zadania i uwagę mojego pana z
jakimś drugim sługą? Skrzywiłem się na palące w żołądku uczucie zazdrości, ale
gdy wkroczyłem do pokoju z sową na ramieniu i przyborami potrzebnymi do
pisania, pozostałem spokojny jak wcześniej.
— Opowiedz
o kobiecie z tego zdjęcia — przemówił szeptem Czarny Pan.
Sowa odleciała
dobry kwadrans wcześniej, a mój mistrz nie poruszył się od tego momentu ani o
milimetr. Wiadomość została naszkicowana i zapakowana w kopertę opatrzoną
odpowiednim zaklęciem, którego specyfikę przemilczał. Kiedy się odezwał,
podniosłem wzrok i spojrzałem, że wskazywał różdżką na kompleks drewnianych,
pomalowanych na biało ramek; w jednej z nich brakowało fotografii. Dopiero
teraz zdałem sobie sprawę, że pomiędzy ruchomymi, czarno-białymi zdjęciami
dziadków, małej siostry ojca, samego Croucha to podczas odbierania dyplomu
ukończenia studiów, to z matką na tle Sfinksa albo Wieży Eiffla, niemal dokładnie
po środku ziała niepozorna, biała plama.
— Była ze
mną w ciąży na tym zdjęciu, pewnie dlatego je usunął — wyrwało mi
się. Już nie pamiętałem, czy ojciec schował fotografię przed procesem czy
dopiero po odprawieniu Mrużki, choć przechodziłem obok nich tyle razy. Czy
skrzatka pozwoliłaby bez gadania usunąć jedną z niewielu pamiątek, która
pozostała po pani? Jej wspomnienie nadal pozostawało żywe i bolesne, zwłaszcza
teraz, kiedy zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz ubiorę myśli o niej w słowa. — Matka
wyciągnęła mnie z Azkabanu. Wypiła eliksir wielosokowy z moim włosem, ja
wypiłem z jej… Zamieniliśmy się, ojciec tylko statystował. Niedługo potem
umarła. Naprawdę mnie… kochała.
— Moja
matka także umarła, ale nie kierowały nią tak heroiczne pobudki. — Zaśmiał
się, a ja doznałem prawdziwego wstrząsu. Nigdy dotąd nie dopuszczałem do siebie
myśli o ludzkiej naturze Czarnego Pana; zawsze był dla mnie jak mara,
nieosiągalny cel, Archanioł stworzony,
a nie zrodzony, choć w głębi duszy wiedziałem, że przecież musiała być inna,
bardziej realna strona mistrza, która nie pokrywała się z moimi fantazjami.
Słuchałem w napięciu, nie wierząc we własne szczęście. — Nie, umarła śmiercią
haniebną, wśród mugoli, zaraz po tym, jak się urodziłem. I zostawiła mnie na
ich łaskę. Za to oboje możemy pochwalić się równie parszywymi ojcami, nie
uważasz? Miernota, mugolska miernota, po której odziedziczyłem wyłącznie imię i
nazwisko… i ono nie zdało się na zbyt długo… Cóż, tatuś nie był zbyt rodzinny,
nie. Pewnego dnia wybrałem się w podróż, ciekaw, jaki jest, jak wygląda… ale po
drodze stwierdziłem, że znacznie lepiej będzie go zabić. I w pewnym sensie
dlatego mamy teraz okazję się poznać, drogi Barty. Właśnie dzięki tamtej
nienawiści. To nienawiść jest drogą do działania, a mnie zaprowadziła najdalej
na drodze do nieśmiertelności.
Pomyślałem o
matce — z powodu jej miłości wydostałem się z więzienia. I tyle. A
zaraz potem pomyślałem o ojcu i potwornej nienawiści, która podtrzymywała mnie
przy życiu przez te lata, kiedy marzyłem o jego śmierci, wyobrażałem sobie
powrót pana i wyraz twarzy Croucha na wieść, że to ja pomogłem odrodzić się
Lordowi Voldemortowi. Teraz przy odrobinie Bożego błogosławieństwa będę miał
okazję naprawdę to oglądać.
— Tak — odparłem
sucho. — Dzięki Bogu za nienawiść.
Moje
przypuszczenia co do służby u Czarnego Pana znów okazały się niezgodne z
rzeczywistością. Glizdogon nadskakiwał naszemu mistrzowi wedle jego poleceń,
tańcząc dookoła fotela i kłaniając się w pas. Nie śmiałem skomentować
prozaiczności niektórych z nich; przyniosłem do salonu radio i w milczeniu razem
z Pettigrew przez ponad kwadrans szukaliśmy odpowiedniej stacji, a kiedy
punktualnie o dwudziestej czwartej wrócił ojciec, Voldemort nakazał posadzić go
do kolacji tak, aby mógł na niego patrzeć.
— Twój
ojciec zamknął w Azkabanie wielu moich wiernych śmierciożerców, którzy tak, jak
ty, nie wyparli się swojego pana. Spotka go za to kara — mówił,
podczas gdy Crouch kroił elegancko ugotowane przez Glizdogona mięso z kurczaka;
jadłem je dwie godziny wcześniej i obiecałem sobie, że nigdy nie tknę niczego,
co wyszło spod jego ręki. Choć cień przeszkolenia przed wcieleniem się w rolę
Moody’ego, który podobno jadał wyłącznie to, co sam sporządził. — Ale
sprytu nie można mu odmówić. I to właśnie dzięki niemu tu jestem, choć może to
raczej przez jego głupią litość? Berta Jorkins… znasz Bertę Jorkins, prawda?
Niesamowite szczęście uśmiechnęło się do mnie, bo zupełnie niespodziewanie
trafiła prosto pod mą różdżkę. Wydobyłem z Berty wiele interesujących informacji,
wyśpiewała mi wszystko, co wiedziała o Turnieju Trójmagicznym, a także
zdradziła miejsce pobytu wiernego sługi. A wszystko to dzięki twojemu ojcu.
Panie Crouch — skinął lekko głową, wpatrując się w niego bez cienia
litości w pałających oczach — najwyższe ukłony. Nie byłoby nas tutaj,
gdyby nie pan.
Spoglądałem na
ojca z zacienionego kąta salonu i widziałem, że Crouch był świadomy. Sztućce w
jego dłoniach pobrzękiwały delikatnie, a kawałki mięsa raz po raz znikały w
ustach, posłusznie popijane herbatą, ale twarz miał niezmiennie wykrzywioną w
grymasie bólu, jakby połykał pokruszone szkło. Czy Czarny Pan pozwolił ojcu na
odrobinę więcej świadomości, czy tamten okazał się silniejszy, mogłem tylko
zgadywać, ale wiedziałem, że w tym momencie przeżywał największe katusze, o
których przez dwanaście lat zdążył zapomnieć. Z przyjemnością chłonąłem ten
widok, rozluźniony i szczęśliwy jak nigdy wcześniej. Perspektywa piekielnie
trudnego zadania — wciąż oddalona i mgliście majacząca w bliżej
nieokreślonej przyszłości — nie zaprzątała w tej chwili ani moich
myśli, ani, zdawałoby się, mojego mistrza.
Radio grało
nieustannie przez całą dobę, dzięki czemu wysłuchałem niezliczonej ilości
audycji, dzienników, informacji sportowych i prognozy pogody na każdą porę dnia.
Nadrobiłem trzy lata zupełnego odcięcia od świata, choć odzyskana wolność
pozostawiała pewien niedosyt — moje życie wciąż cyrkulowało dookoła
tego, co działo się wewnątrz domu. Trzy piętra, strych oraz piwnica.
Dotrzymywałem towarzystwa Czarnemu Panu, kiedy miał dość siły, aby siedzieć
prosto. Znacznie lepiej znosił moją obecność, zapewne dlatego, że nie
wzdrygałem się na jego widok jak Glizdogon, który zresztą z chęcią korzystał z
obecności nowego sługi. Mistrz nie mówił wiele, za to okazał się chętnym
słuchaczem. Opowiedziałem mu o Bellatriks i Longbottomach, o swoich
podejrzeniach co do Malfoyów, o katuszach Azkabanu. W zamian otrzymałem
zapewnienie, że kiedy już to się skończy, zostanę wywyższony ponad wszystkich i
otrzymam Mroczny Znak — symbol przynależności do rodziny. W tamtej
chwili chciało mi się płakać.
Jednak nie
było czasu na wzruszenia. Dwa dni później na parapecie w kuchni zastałem
uszatkę z rulonikiem przymocowanym do nóżki, którego nie chciała oddać, dopóki
nie została odpowiednio wynagrodzona — smażonym bekonem prosto z
patelni i łykiem herbaty z mojej filiżanki. Gdy niosłem liścik do salonu, nie
śmiałem na niego zerknąć, lecz ciekawość paliła jeszcze długo po tym, jak
zostawiłem Czarnego Pana samego z tajemniczą wiadomością i nie zbliżałem się do
pokoju, dopóki nie zostałem wezwany. Nie wykluczone, że to przez moją
podejrzliwość, ale odniosłem wrażenie, że mina Glizdogona, kiedy po mnie
przyszedł, była nieco poważniejsza.
Za to twarz
mistrza nie wyrażała zupełnie nic nowego.
— Zanim wybierzesz
się w odwiedziny do Moody’ego, wyruszysz w jeszcze jedną podróż. Potraktuj to
jako próbę przed premierowym występem — rzekł, wpatrując się w ogień
buzujący w kominku. Płonęły w nim resztki pergaminowej kartki zapisanej
ciasnym, niedbałym pismem. — Zależy mi, żebyś tu kogoś przyprowadził.
Moją siostrzenicę. Wierzę, że pod twoją eskortą bezpiecznie się tu zjawi i
wróci do domu. To podróż za granicę, więc lepiej potraktuj to poważnie. Potrafisz
stworzyć świstoklik?
— Eee… — bąknąłem. — Znam
zaklęcie, ale nigdy tego nie robiłem.
— Zatem
nadeszła pora na pierwszy raz, drogi Barty. — Czarny Pan wydawał się
nieco bardziej ożywiony, a już z pewnością w dużo lepszym humorze, co jednak
nie kolidowało z rzuceniem na Pettigrew bolesnego Cruciatusa zaraz po śniadaniu.
Ot tak, dla zabawy. — Dziewczyna przyleci na miotle do Lublina,
zabierzesz ją z dworca.
Ułożył się
wygodnie z głową opartą o podłokietnik i przymknął oczy, co oznaczało koniec
rozmowy. Mimo że już nie patrzył, ukłoniłem się i wycofałem, zafrasowany
pierwszą realną próbą, której perspektywa nie była już tak odległa. W żołądku
poczułem znajomy skurcz, zwykle towarzyszący egzaminom, a myśl o wyżaleniu się
Glizdogonowi tylko go spotęgowała. Choć tamten nieustannie zdawał się szukać
okazji, by znaleźć się jak najdalej od naszego mistrza, nie mogłem pozbyć się
wrażenia, że mimo wszystko wciągnął mnie w jakąś milczącą rywalizację na
spojrzenia i miny, a ja mogłem się tylko domyślać, o co w tym chodziło. Stracił
przywilej bycia tym jedynym sługą i w
wyścigu o sympatię Czarnego Pana pozostał daleko w tyle.
Rozmyślając o
tych przyjemnych przypuszczeniach, zupełnie zapomniałem o najważniejszym.
Zbiegłem z półpiętra z powrotem do salonu, najciszej, jak to możliwe, ale
musiałem zapytać.
— Pan mój
wybaczy… Skoro to wyprawa za granicę, jak mam…?
— Użyjesz
różdżki swojego ojca, jako szef Departamentu Międzynarodowej Współpracy
Czarodziejów mieszkający w Anglii — uprzedził pytanie — powinien
mieć zgodę na wybór środka transportu, jaki mu się podoba. Do tego konkretnego
miejsca.
Tym razem
wracałem do siebie z lżejszym sercem, choć nadal targany
niepokojem — jednak to miał być mój pierwszy nielegalny świstoklik.
Pierwszy świstoklik w ogóle! Cierpiałem,
wyobrażając sobie zawód i wściekłość na twarzy mistrza, gdyby po dotknięciu nic
się nie stało, i nie szło nawet o karę. Widok żałosnej formy, w której przyszło
mu egzystować, uświadomił mi, że zrobiłbym wszystko bez słowa skargi, byle
przynieść panu ukojenie. Nawet jeśli wiązałoby się to z podróżą na koniec
świata po jakąś kobietę. Nie śmiałem wyznać swoich obiekcji, miałem tylko
nadzieję, że czarownica zdawała sobie sprawę, z czym wiązała się ta decyzja. Sama
koncepcja rodziców Lorda Voldemorta
wydawała mi się zupełnie fantastyczna, ale myśl o jakimś żyjącym członku rodziny
mistrza, o którego dbał, z którym zamierzał korespondować — czysty
nonsens. Skoro żył na świecie ktoś, kto — jak ja, ale z możliwością
uczynienia czegokolwiek — wierzył w odnalezienie Czarnego Pana,
dlaczego nie uczynił tego wcześniej? Przypomniałem sobie Lucjusza Malfoya, jego
wypełniony obrzydliwym bogactwem dwór i odcięcie się od sprawy Lestrange’ów, i
ogarnęła mnie wściekłość. Za kilka godzin miałem narażać nas wszystkich dla zdrajczyni,
która kryła się za maską ofiary Imperiusa, aby po latach powrócić i zająć moje
miejsce. Z trudem opanowałem wybuch zazdrości.
Kilka oddechów. Jeden, dwa, trzy… Tak dobrze.
Pan każe,
Barty się nie sprzeciwia. Nigdy.
Ojciec
wrócił — jak na zawołanie — wcześniej niż zwykle. Całe
dziesięć minut przed dwudziestą czwartą. Odebrałem mu różdżkę już w drzwiach,
ściskając w ręce miniaturową figurkę Wenus z Milo, którą zgarnąłem po drodze
przez skąpany w mroku hol. W tym czasie Glizdogon kończył karmić naszego pana,
skomląc z obrzydzenia — na perskim dywanie przed kominkiem Nagini
pochłaniała martwego kota.
Różdżka
Croucha lekko drżała mi w ręce, kiedy przymierzałem się do wypowiedzenia
zaklęcia.
— Portus — wyszeptałem przez
zaciśnięte gardło, skupiwszy się mocno na dokładnym adresie, a posążek uniósł
się w powietrze, zawirował i na moment rozjarzył się intensywnym, niebieskawym
światłem. Gdy wylądował na podłodze, oblał mnie zimny pot. — Mistrzu…
chyba powinienem zrobić to z dala od domu. Jeśli ktoś wykryje…
— To nie
ma znaczenia — odparł pobłażliwie zza oparcia fotela. Na wysokości
podłokietników widziałem tylko skuloną postać Glizdogona, gapiącego się na mnie
pałającymi oczami; prawie wyłaził ze skóry, żeby ukryć zazdrość. Od momentu,
kiedy przybył tu z naszym panem, nie wyściubił nosa za drzwi. — Nie
bez przyczyny niezarejestrowany świstoklik jest nielegalny. Ruszaj, nie chcę, żeby czekała.
Nie miało
znaczenia, ale nie pomyślałem o tym.
Nie wziąłem pod uwagę. To nigdy nie powinno było się wydarzyć. Różdżką ojca
stuknąłem się mocno w czubek głowy, a po całym ciele rozlało się nieprzyjemne
uczucie oblania się lodowatą wodą. Wściekły na swoje roztargnienie, sięgnąłem
po figurkę; kiedy tylko dłoń zetknęła się z chłodnym marmurem, poczułem znajome
szarpnięcie w okolicy pępka, które towarzyszyło także teleportacji, a zaraz potem
leciałem jak przez ogromną dziurę — ni to w dół, ni w
górę — w otoczeniu barw nocy i migających świateł, zakrzywionych i
rozmazanych. Trwało to znacznie dłużej, niż pamiętałem, a od energicznego
wirowania zaczynało mi się robić niedobrze, ale po wielu, naprawdę wielu
sekundach wszystko ustało, a ja mocno uderzyłem stopami o twardy grunt. Wylądowałem
na szczycie schodów przed dużym, jasnym gmachem z orłem w koronie na szczycie.
Rozejrzałem się dookoła, choć domyśliłem się, że będę musiał się ujawnić, bo
Czarny Pan nie wspomniał ani słowem, jak mielibyśmy się rozpoznać. Jednego
byłem pewien: nie spodziewałem się ujrzeć ani miotły, ani niczego podejrzanego
w miejscu, gdzie wciąż wałęsało się mnóstwo mugoli.
A zobaczyłem
właśnie to.
— Nie
wiedziałam, że kamalenowanie plus kamalenowanie daje odkamalenowanie. To jak minus
i minus równa się plus.
Na najniższym
stopniu, na gołych płytkach, siedziała dziewczynka z szerokim uśmiechem
przylepionym do twarzy, wyraźnie się we mnie wpatrując. Pierwsze, co rzucało
się w oczy, to błyszczący, czarny warkocz, sięgający pasa, choć reszta
nastolatki prezentowała się równie osobliwie — począwszy od
wystającej z kieszeni szortów różdżki, na miotle porzuconej nieopodal
skończywszy. Dziewczyna wstała, ale nie wydawała się dzięki temu ani trochę
wyższa. W tamtej chwili otrzymałem odpowiedź na pytanie: dlaczego go nie szukała. Zwyczajnie była na to zbyt smarkata, nie
mogła mieć więcej niż trzynaście lat. Podniosła Kometę (nawet w żółtym,
niewyraźnym świetle pobliskiej latarni widziałem, że domagała się gruntownego
czyszczenia, a witki wręcz błagały o wyprostowanie), nadal się uśmiechając. Ten
nieprawdopodobny widok sprawił, że na moment kompletnie zaniemówiłem.
— Co? — palnąłem
w końcu.
— Minus i
minus — odpowiedziała i zaczęła wspinać się po schodach. Miała
przyjemny głos, ale niektóre słowa przeciągała i wypowiadała tak, jakby nie do
końca była pewna ich brzmienia. — Dają plus. Zakamalonowałam to
miejsce, żeby nikt nie zobaczył, jak jakiś koleś w idiotycznej fryzurze pojawia
się kompletnie z dupy. Jestem Sophie.
Wyciągnęła
rękę, ale uścisnąłem ją dopiero po dłuższej chwili.
— Barty.
Chyba zakameleonowałaś. O ile
pamiętam, dzieciom nie wolno czarować poza Hogwartem. Chcesz mieć kłopoty? — Rozejrzałem
się dookoła, ale nie zauważyłem żadnego ustronnego miejsca, więc pozostała
ostateczność, z której nie chciałem korzystać: toaleta. — Chodź.
Pchnąłem jedne
z dwuskrzydłowych, oszklonych drzwi, czując na sobie wzrok palących nieopodal
taksówkarzy. W panice zacząłem błądzić spojrzeniem po ścianach w poszukiwaniu
charakterystycznego znaczka.
— No
taak, zawsze mi się myli — paplała. — Nie będę mieć
kłopotów, bo nie jestem stąd, Namiar mnie nie namierzy. Myślisz, że dlaczego
wybrałam Lublin? Chciałam sobie poczarować. I nie jestem dzieckiem.
— Jesteś. — Jeszcze
raz się obejrzałem, czy w pobliżu nie kręcił się żaden mugol, i wciągnąłem ją
do damskiej toalety. Pochyliłem się, żeby zrównać się twarzą z Sophie i wtedy
zauważyłem, jak bursztynowy odcień miały jej oczy. W sztucznym, pomarańczowym
świetle niemal żółty. — I jesteś niedyskretna. Zdajesz sobie sprawę,
że według opinii publicznej pozostaję — jeszcze raz się rozejrzałem i
zniżyłem głos do szeptu — zmarłym bandytą? Gdyby w pobliżu kręcił się
jakiś czarodziej, mógłby mnie rozpoznać i zdziwić się, dlaczego nie spoczywam
zakopany na terenie Azkabanu. Nie możesz
robić takich rzeczy bez porozumienia z nami. Rozumiesz?
Patrzyła z
wysoko uniesionymi brwiami, a uśmiech powoli znikał z jej ust, ale kiedy się
odezwała, znów wyglądała na rozbawioną.
— Dobrze,
dobrze, Panie Praworządny, je suis très
désolé, już będę grzeczna. Lećmy już, bo w kabinie na sto procent siedzi
jakiś auror. Czekał tu na ciebie dwadzieścia lat i nareszcie nastał jego wielki
dzień…
— Nie
mieści mi się w głowie, dlaczego Czarny Pan zadał sobie tyle trudu, żeby ryzykować
ściągnięcie akurat ciebie — wyrwało
mi się; na jedno stuknięcie różdżki figurka znów rozbłysła, unosząc się w
powietrzu.
— Pewnie
dlatego, że jesteśmy rodziną, ale jak chcesz, to go zapytam.
— Może lepiej
nie — odparłem spokojniej, choć znów wściekły na siebie, że nie
zapanowałem nad emocjami.
Nie powinienem
nawet tak pomyśleć, a co dopiero
wypowiedzieć na głos. I to przy tak lekkomyślnej dziewczynie. Na wszelki
wypadek chwyciłem ją za ramię, mimo że nie wyglądała na nieobytą ze
świstoklikami. Śmiało wyciągnęła rękę i na umówione trzy oboje dotknęliśmy posążka. Po długiej minucie między
wirującymi światłami hol, w którym wylądowaliśmy, okazał się dziesięć razy
ciemniejszy; jedynym źródłem światła był widoczny z pokoju buzujący w kominku
ogień. Salon — utrzymany w chłodnych, oliwkowo-białych kolorach, bez
zbędnego przepychu — wyglądał dużo przytulniej w ciepłym,
pomarańczowym półmroku, choć nie dało się ukryć, że nikt od dawna gruntownie
tam nie posprzątał. Poczułem ukłucie wyrzutów sumienia, że wcześniej o tym nie
pomyślałem, choć przybrudzone szorty, poobijane kolana i liczne włoski, które
dawno powymykały się z warkocza, nie świadczyły o tym, by Sophie przykładała
dużą wagę do porządku. Spojrzałem na nią z góry, jak obracała w dłoniach
miniaturową Wenus, i pomyślałem o trzynastoletnim sobie — wtedy
poczułem do niej ogromne współczucie.
— Nie bój
się, nikt nie zrobi ci krzywdy — wyszeptałem, aby dodać jej otuchy,
ale dziewczyna wydawała się ani trochę nieporuszona tym, że za chwilę miała
ujrzeć Czarnego Pana.
— Gdybyście
byli porywaczami, powiedziałbyś to samo, żeby mnie uspokoić — odparła
z błyskiem w oczach i uśmiechnęła się zadziornie. — Potrafię głośno
krzyczeć, jesteście na to przygotowani?
Odwróciła się
i pomaszerowała prosto do salonu — sprężystym krokiem, bez wahania.
Kiedy płomienie oświetliły jej twarz, faktycznie nie wyglądała na wystraszoną,
raczej na uprzejmie zainteresowaną. Nie spostrzegła Glizdogona czającego się za
winklem, z pękatą butlą w dłoni, ale ogromnego węża już tak i zatrzymała się
gwałtownie. Nagini wypełzła z cienia prosto na kominek, sunąc po dywanie jak po
lodzie, a język — jak czarna wstążka — raz po raz strzelał
z paszczy. Z fotela dobiegło nas stłumione charczenie.
— Nie
musi — odezwała się, i choć nadal się uśmiechała, szczęka trochę jej
drżała. Przelotnie spojrzała w moją stronę, ale nie śmiałem przekroczyć
progu. — Ja naprawdę się nie boję.
— A więc…
a więc mówisz tym. — W głosie mistrza prawie można było dosłyszeć ulgę. — Podejdź
tu, dziewczyno. Chociaż to, co zobaczysz, raczej ci się nie spodoba.
Zbliżyła się z
rosnącym zaciekawieniem i faktycznie nie zachwyciła się tym, co ujrzała, lecz
była daleka od obrzydzenia, które tak często widywałem na twarzy Glizdogona. Otworzyła
usta, ale zaraz prędko je zamknęła i ukłoniła się niezgrabnie, choć przecież
musiała mieć w tym doświadczenie — patrzyłem na tę samą dziewczynę,
co kilka lat temu w angielskim klubie dla snobów, tak samo charyzmatyczną i
ujmującą, słodką w swojej nieporadności. Przypomniałem sobie wcale niedelikatny
cios wiankiem z róż i ledwo powstrzymałem uśmiech. Widziałem, że przysiadła na
piętach przy podłokietniku i pochyliła się tak, że jej twarz zniknęła za
wysokim oparciem, znów sprawiając wrażenie rozluźnionej. Szepty zlały się z
szelestem łusek Nagini i trzaskaniem ognia, lecz umyślnie starałem się skupić
na czymś innym; podsłuchiwanie pana wydawało się tak bardzo nie na miejscu, jak
to tylko możliwe. Zagotowało się we mnie, kiedy spostrzegłem, że Pettigrew nie
podzielał takiego zdania.
— …on nie
żyje — wybiło się wyraźnie na tle tych wszystkich szmerów. — Je suis seul.
Odwróciłem się
i bardziej zagłębiłem w pogrążonym w ciemnościach okrągłym holu; główne schody
nie zostały podświetlone, jak to było za czasów Mrużki, podobnie korytarze na
piętrze, ale wiedziałem, że gdzieś na górze siedział ojciec. Poczułem się
nieswojo, kiedy przypomniałem sobie Pana
Praworządnego i zaczepny głos Sophie. Na samą myśl, że mógłbym dzielić z
Crouchem patologiczną żądzę przestrzegania reguł, coś nieprzyjemnie przewróciło
mi się w żołądku. Przejechałem palcem po zakurzonej komodzie, w której ojciec
przechowywał brandy; najprawdopodobniej nikt tu nie sprzątał od zwolnienia
skrzatki. Z ulgą zauważyłem, że milimetr kurzu i odciski palców na ogromnym
zwierciadle ani trochę nie robiły na mnie wrażenia, lecz absmak pozostał. Mogła powiedzieć cokolwiek! Ze zgrozą
usłyszałem, jak nuciła; osobliwość sytuacji sprawiła, że prawie podskoczyłem z
wrażenia. Tym bardziej, kiedy w salonie rozbrzmiało wyraźnie moje imię.
— Barty…
chciałabym… — Wskazała nieśmiało na nakryte płachtą pudło. — Twój
pan chciał, żebym zagrała…
Wystrzeliłem
jak z procy, choć obawiałem się, że to jedno życzenie pozostanie niespełnione;
owszem, mieliśmy fortepian. Bardzo dobry i bardzo drogi, lecz matka grała na
nim coraz rzadziej i rzadziej, aż nareszcie zaczął służyć za ozdobę pokoju.
Wątpiłem, aby po tylu latach wydał z siebie jakiś czysty dźwięk. Niemniej
jednak podszedłem i zdjąłem z instrumentu kawał bladozielonej tkaniny,
wzniecając kurz w powietrze; wciąż pozostawał biały i lśniący, jak przywieziony
prosto ze sklepu. Sophie mruknęła ciche Putain!,
kiedy usiadła na stołku i odsłoniła klawiaturę. Kazała podnieść klapę, a kiedy
się odsunąłem, z fortepianu popłynęło kilka próbnych
dźwięków — przejrzystych, mocnych, bez nuty fałszu. Jego mechanizm
zatrzymał się w czasie — jakbym znowu słyszał matkę w niedzielne
popołudnie. Sophie uśmiechnęła się, a klawisze zatańczyły pod jej palcami.
— Obudzimy się wtuleni w południe lata
Na końcu świata,
Na wielkiej łące
Cieplej i drżącej.
Na końcu świata,
Na wielkiej łące
Cieplej i drżącej.
Wszystko będzie takie nowe i takie pierwsze,
Krew taka gęsta
Tobie tak wdzięczna…
Krew taka gęsta
Tobie tak wdzięczna…
O ile
wcześniej mogłem podejrzewać, że udawała, teraz była w zupełności autentyczna.
Muzyka przepływała przez nią, kiedy poruszała się wraz z odpowiednim dźwiękiem,
promieniejąc szczęściem, tak że i ja poczułem, że na tamten moment nic więcej
się nie liczyło. Na tę chwilę nie było nic przyjemniejszego, jak na nią patrzeć — to
uśmiechniętą, to marszczącą czoło, grającą całą twarzą, naprawdę piękną. Kilka
raz nie trafiła w odpowiedni ton, ale duchem fruwała zbyt wysoko, by to
usłyszeć; wydała mi się trochę dojrzalsza, kiedy nie robiła min i nie próbowała
się przekomarzać, a jej głos… miała naprawdę anielski głos, który ani trochę
nie pasował do niesfornej, potarganej oprawy. Śpiewała długo, kilkakrotnie
powtórzywszy refren, ale to tylko jeden utwór, a gdy umilkł, w pokoju zrobiło
się nagle bardzo cicho.
— To…
przepiękne. Naprawdę piękne — powiedziałem, zanim zdążyłem ugryźć się
w język, a mój głos zabrzmiał na tle nienaturalnej ciszy jak dzwon.
— Och… to
nie ja, to Urszula — zachichotała, nadal rozpromieniona. — Ale
dziękuję.
Nie miałem
pojęcia, o czym mówiła, lecz ten błysk w oczach był wart każdego komplementu. Spojrzałem
na Czarnego Pana; nie moje uznanie, nie moje słowa powinny teraz paść, ale on
milczał. Płaska, ciemna twarz nie wyrażała niczego prócz skupienia, kiedy cicho
oświadczył, że życzył sobie zostać sam na sam z siostrzenicą. Glizdogonowi nie
trzeba było drugi raz powtarzać; odwrócił się i zniknął w korytarzu prowadzącym
w głąb domu, najwyraźniej również targany mieszanymi uczuciami. Ja również w
końcu udałem się do siebie, rozbity i zdenerwowany. Nogi same powiodły mnie na
górę, a później obok balustrady do sypialni; blask księżyca wpadał przez okno i
tworzył na podłodze srebrne plamy, igrał z satynową pościelą na łóżku i odbijał
się od lakierowanych powierzchni. Zebrałem i odgarnąłem fałdy
półprzezroczystego tiulu, opadłem na materac i przymknąłem powieki. Pierwszy
raz od momentu, kiedy Lord Voldemort mnie ocalił, poczułem się tak realnie
zaniepokojony. Czy właśnie po to miałem polecieć i przyprowadzić mu tę
czarownicę? Przypomniałem sobie, jak opowiadał o morderstwie ojca… Właśnie to
miało się teraz odbyć? Egzekucja ostatniego członka rodziny, który teoretycznie
mógłby zagrozić mu samym istnieniem? Nie miałem rozterek moralnych. Jedynie
słowo pana było prawem i zakopałbym w ogrodzie ciało tej małej, gdyby rozkazał,
jednak nic nie mogłem na to poradzić — wbrew oczekiwaniom zaczynałem
ją lubić i chciałem wierzyć, że wyłącznie z powodu złudzenia sympatii w jej
oczach. W każdej chwili oczekiwałem Glizdogona w drzwiach, jego ochrypłego
mruczenia z korytarza, ale nic się nie działo, cały dom na nowo pogrążył się w
martwej ciszy. Minuty wlokły się niemiłosiernie, już za kwadrans pierwsza. Za
pięć. Dziesięć po. Może mistrz wypatrzył we mnie słabość i wysłał Pettigrew?
Niepotrzebnie się odzywałem. Już dwukrotnie zrywałem się i siadałem z powrotem
na krawędzi łóżka, walcząc z nerwami. Zacząłem się zastanawiać, czy Czarny Pan
dobrze wybrał, powierzając plan swojego odrodzenia komuś tak nieokrzesanemu. W
tej potwornej gonitwie myśli nie dosłyszałem jęczących zawiasów, kiedy intruz wślizgiwał
się do pokoju.
— Sama
trafiłam — uprzedziła moje pytanie i zbliżyła się z niegasnącym
uśmiechem na ustach. — Chyba musiałeś mocno o mnie myśleć. No dobra,
żartowałam, Glizdogon powiedział, gdzie mieszkasz.
Spoczęła obok
i znów przypominała nikogo więcej niż potarganą nastolatkę.
— Znałaś
go wcześniej?
— Nie do
końca. — Choć siedziała plecami do okna, od razu zauważyłem cień,
który przemknął przez jej twarz. — Miałam przez Glizdogona takie
jedno małe… małe spięcie, nic ważnego…
Odetchnęła
ciężej i wyraźnie się zmieszała, ale dzielnie wytrwała przy dawnym zapale. Tym
razem ja się uśmiechnąłem i poczułem, jak wciąż nienaturalnie to wychodziło.
— Ach…
miałem na myśli Czarnego Pana.
— Znałam
jego przyjaciół, więc jakbym znała jego. Jeden został zabity, a drugi zniknął,
ale wiem, że jeśli… Czarny Pan, tak
mam mówić? Że jeśli Czarny Pan powróci, odnajdzie go. Obiecał mi. Chociaż
jestem trochę… no wiesz, skołowana, bo ktoś zginie. Ale chyba już mi wszystko
jedno.
— Rozumiem — odparłem
zgodnie z prawdą. Przed minutą przeżywałem dokładnie to samo, a teraz wydawało
mi się to śmiesznie niedorzeczne. — Naprawdę jest ci wszystko jedno,
że ktoś poniesie śmierć?
Roześmiała się
dźwięcznie i tak niespodziewanie, że przez moment wyglądała, jakby postradała
zmysły.
— I kto
to mówi, to nie ja zrobiłam z aurorów warzywa — powiedziała to lekko,
zbyt lekko, bym uwierzył, że mogła się zgrywać. — D-dwa miesiące temu
znów ktoś umarł i chcę kogoś na jego miejsce. Jeśli jedna śmierć ma sprawić, że
mój ojciec wróci, to trudno.
— Przykro
mi — mruknąłem, nie do końca wiedząc, co zrobić. Sięgnąłem po jej
spoczywającej na pościeli rękę i uścisnąłem ostrożnie. — Ale
rozumiesz, że jeśli Czarny Pan odzyska moc, będzie więcej takich śmierci?
— Trudno.
Byle nie w mojej rodzinie. Nic by się nie stało, gdyby dla odmiany umarł ktoś
obcy.
Zamilkła,
wpatrując się we mnie niewinne, wciąż z uśmiechem, ale nie z tym nachalnym,
prezentującym wszystkie dwadzieścia osiem zębów. I mimo to wydawała się
wypełniona jakimś starym, głęboko zakopanym smutkiem, tak że znów poczułem do
niej sympatię. Nawet pomimo strasznych, okrutnych słów, które wypowiedziała,
widocznie nieświadoma ich ogromnej mocy.
— Eee…
to, co śpiewałaś… nie teraz, wcześniej — zacząłem. Zmiana tematu była
chyba najlepszym rozwiązaniem; choć Sophie wyglądała i brzmiała autentycznie w
rozumieniu przyszłej Sprawy, z niewiadomych przyczyn nie mogłem dłużej tego
słuchać. — Leciało w radiu.
— Ach. — Zaśmiała
się luźniej, znacznie naturalniej i nie było już śladu po zaciętości, z którą
mówiła o śmierci. Znów zanuciła, jak wtedy w salonie. — This was just meant to be, you are coming
back to me, ‘cause this is pure love, ‘cause this is pure love. I know you are
more afraid, then I’ll say I will wait, ‘cause this is pure love, ‘cause this
is pure love… Takie
„błędy młodości”. Był w szkole taki wredny Puchon, mówił do mnie przez to po
arabsku za każdym razem, jak widział mnie na korytarzu. I oczywiście nic nie rozumiałam,
ja nawet nie śpiewałam tych zwrotek… ale w sumie nikt się nie śmiał, chociaż to
brzmiało très atrocement… znaczy się…
potwornie i chamsko, ale pewnie oni też nie rozumieli… i nie mam pojęcia,
dlaczego ci to mówię.
— Zaraz.
I dlatego przestałaś śpiewać? Przez jakiegoś Puchona…?
— Nie. — Wcześniej
na jej twarzy wykwitły czerwone plamy, które teraz gwałtownie zjaśniały, a
Sophie zrobiła minę, jakby z całej siły próbowała powstrzymać łzy, ale nie
odwróciła wzroku. — Dalej śpiewam. W szkolnym chórze. Nie, z innego
powodu. Możemy o tym teraz nie gadać? Wolałabym nie… Obraziłbyś się,
gdybym… — Teraz jej dłoń odwzajemniła uścisk i zorientowałem się, że
moja ręka wciąż spoczywała na tej małej, długopalczastej jak u Czarnego
Pana. — Gdybym chciała czegoś spróbować… koniecznie z tobą. Gdybyśmy
się mieli już nie zobaczyć.
W uśmiechu,
którym mnie obdarzyła, znów pojawiło się coś figlarnego. I choć nie powiedziała
wprost, poczułem uderzenie gorąca, kiedy się przysunęła. Głosik w głowie
wrzasnął absurd!, ale natychmiast
przypomniałem sobie Paulinę i jej jesteś
frajerem, a zaraz potem Regulus i nasze ostatnie spotkanie, kiedy go
pocałowałem, podświadomie wiedząc, że jeśli bym tego nie zrobił, żałowałbym do
końca życia. I znów miałem przed oczami Sophie, pochyloną w moją stronę, z przekrzywioną
w oczekiwaniu głową i ognikami w oczach, jakby była rozbawiona tą sytuacją. Czy
nie właśnie to sobie obiecałem? Że służenie Lordowi Voldemortowi będzie
najwspanialszym okresem w moim życiu? Czy z Regulusem, czy bez. Ująłem jej
twarz, jak jego wtedy; miała ciepłe, miękkie usta, bardzo żywe, całkowicie
świadome tego, co robić i jak. Znajome napięcie urosło do niesłychanych
rozmiarów, kiedy wspięła mi się na kolana i objęła za szyję. Dreszcze
przechodziły po plecach wraz z jej palcami wczepiającymi się równo obcięte,
znienawidzone włosy, ale w tamtej chwili liczyło się tylko to gorąco między
nami i narastające mrowienie w miejscu, które obudziło się zdecydowanie zbyt
wcześnie. Nie spodziewałem się, że ta prosta bliskość, kiedy przyciskałem do
siebie Sophie i pieściłem dłonią rozgrzany policzek, wywoła we mnie taką
rozkoszną, niemal bolesną błogość. A przecież nie tęskniłem za czułością. W
ogóle tego nie potrzebowałem, pragnąłem tylko łaski Czarnego Pana, niczego
więcej.
Zakończyła ten
pocałunek bardzo łagodnie i powoli, ale nie odsunęła się, tak że nadal czułem
ciepło jej oddechu na twarzy, dotyk małego noska, ciepło czoła na swoim, dłonie
nadal wplecione we włosy. Widok tej nadal dziecięcej buzi z tak bliska runął na
mnie jak grom z jasnego nieba — wciąż była gładka i delikatna, a
wesołość i zaufanie w oczach, choć nie wiem jak wielkie, nie mogły do końca
zakryć naiwności. Eksplozja wyrzutów sumienia nastąpiła w jednej chwili, kiedy
sobie uświadomiłem, że naprawdę jej pragnąłem. Poczułem mdłości, gdy cichy
głosik w głowie zamruczał: zboczeniec.
Sophie zsunęła się z powrotem na łóżko, ani trochę nieskrępowana tym, co się
stało, w odróżnieniu ode mnie, ale wytrwałem wyprostowany i pewny. Ktoś tu
musiał być dorosły.
— Barty,
Barty… Tylko nie mogę się w tobie zakochać — zachichotała, a policzki
mocno jej pociemniały. — Wszyscy, których kocham, albo umierają, albo
znikają, a bardzo bym nie chciała, żebyś ty zniknął. Jeśli jeszcze raz się
zobaczymy, myślę, że mogłabym się z robą ożenić.
— Raczej wyjść
za mnie. Ale to i tak niemożliwe — odpowiedziałem, zawstydzony jej
niegasnącym entuzjazmem. Ciężar kotłujących się we mnie emocji (wraz z tymi
najbardziej pierwotnymi na czele) sprawił, że wykrzesanie z siebie czegoś bardziej
przekonującego okazało się nie lada wyzwaniem. — Głównie dlatego, że
jestem uznawany za zmarłego, a ty masz trzynaście lat…
— Już
dawno skończyłam czternaście! — oburzyła się ze
śmiechem. — Jestem już prawie dorosła…
— Nieważne — przerwałem jej,
chwytając Sophie za ramiona. Modliłem się, aby wyszła. — Coś jeszcze
by się znalazło, ale nie ma czasu. Masz już wracać? Tak? To idziemy. Poczekaj
tu chwilę, pójdę po miotłę…
Tym razem
obruszyła się na poważnie.
— Wrócę
sama, odstaw mnie tylko na dworzec. Latałam już w nocy, a to tylko kilka
kilometrów… no dobra, kilkaset — dodała, widząc mój
wzrok. — Zresztą nieważne, dam sobie radę, i tak od dawna nie mogę
spać. Myślisz, że mama podwiozła mnie do Lublina na spotkanie ze śmierciożercą,
który nawiał z Azkabanu?
Stała sztywno
wyprostowana, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wydymając usta, ale przy
wzroście siedzącego psa wyglądała komicznie, jeszcze bardziej szturchając moje
wyrzuty sumienia. Uległem. Odesłałem ją na dół po Kometę, a sam zaczarowałem
lampkę nocną, mając nadzieję, że roztargnienie mimo wszystko pozwoli jej
przenieść nas na plac Dworcowy. Sophie wróciła z miotłą w garści i nadal z
nastroszoną miną, ale pozwoliła się chwycić za rękę, zanim oboje dotknęliśmy
metalowego kaganka. Porządnie zakameleonowani wylądowaliśmy już bez żadnych
niespodzianek w miejscu, gdzie ja ponad godzinę temu; na parkingu wciąż stała
jedna taksówka, ale poza kilkoma kloszardami po drugiej stronie ulicy w okolicy
budynku nie kręcił się już żaden człowiek. Nie widzieliśmy się nawzajem, ale
Sophie wciąż ściskała moją dłoń, kiedy zapytała szeptem:
— Może
jednak jeszcze się zobaczymy?
— Raczej
nie — odparłem, zły na siebie za to kłamstwo. Skoro pytała, Czarny
Pan nie wtajemniczył jej w swój plan, chociaż… mimo wszystko pozostawała tylko
dzieckiem, więc dlaczego miałby to zrobić? Byłem rad, że nie mogła zobaczyć teraz
mojej miny. — Może… może w bardzo dalekiej przyszłości.
— Szkoda — mruknęła
smutno, a jej palce wysunęły się delikatnie. Usłyszałem szelest powykrzywianych
witek, kiedy przy wsiadaniu zamiotła ogonem najwyższy stopień. — Je suis enchanté i tak dalej… Fajnie
było dla odmiany pocałować chłopaka, merci.
Bonne nuit, Barty.
Świst
powietrza oświadczył, że odleciała, a ja nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że
miała do mnie żal. Mogłem tam stać jeszcze przez jakiś czas, gniotąc się z
poczuciem winy, ale to do niczego nie prowadziło. Głupie emocje, głupia litość.
Wróciłem do domu, gotów do służby u mojego pana i mistrza. Jeszcze kilkanaście
dni i nadejdzie sprawdzian dla mych zdolności i sprytu, test wewnętrznego
Ślizgona, którego po latach niewoli musiałem w sobie odnaleźć. Po ciemku
zszedłem na dół, aby powiadomić Voldemorta, że Sophie bezpiecznie wróciła do
kraju, ale nie otrzymałem na to żadnej odpowiedzi.
— Jesteś
nią zawiedziony, mój panie? — spytałem ostrożnie.
— Nie — odparł
spokojnie, niezmiennie wpatrzony w wysokie płomienie. — Myślę. Myślę
i jestem zadowolony z rodziny, w której… nie bezpośrednio… ją umieściłem. Ale
to czas, kiedy jej młody umysł zaczyna się zmagać z różnymi przekonaniami,
dziewczyna dużo eksperymentuje… Chciałbym, żebyś wziął ją, ach, pod swoja skrzydła, kiedy przybędziesz
do Hogwartu. Zależy mi, żeby nauczyła się myśleć tak, aby, kiedy już nadejdzie
odpowiedni moment, wybrała właściwą stronę. Czy to jasne?
— Tak,
mój panie. Ale… wybacz mi. Czy możemy być jej pewni?
— Jestem
jej pewien jak siebie samego — rzekł tonem kończącym
rozmowę. — Stęsknionym, zranionym sercem łatwo jest manipulować.
Dopilnuj, żeby takie pozostało.
~*~
No to mamy
sześć lat bloga. Naprawdę nie mam pojęcia, jak w podstawówce mogłam myśleć, że
przeniesienie Hogwartu do Polski, ale zostawienie większości bohaterów w
Wielkiej Brytanii miało mi ułatwić sprawę. Chciałabym zmieniacz czasu, żeby
zdzielić się w łeb atlasem i mapą Google, ale nie, ja chciałam iść na „łatwiznę”,
no bo przecież budowę polskich miast znam lepiej niż angielskich. I teraz kombinowanie
jak koń pod górę, bo trzeba z tego jakoś wybrnąć. Całe szczęście niedługo kończę
ten spektakl żenady, bo na Kochanka
zostało siedem, może dziewięć rozdziałów. Gorzej z Siostrzenicą, chociaż tam sytuacja wygląda teraz odrobinę lepiej,
bo niedługo nie będzie już żadnych Hogwartów ani zabawy w kursowanie między
krajami.
* Człowiek patrzy na to, co jest przed oczyma,
ale Pan patrzy na serce. 1 Sam 16,7
* Urszula
Dmuchawce, latawce, wiatr, fragment
piosenki Arash & Helena Pure Love
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz