17 sierpnia 2017

Rozdział 18

Każdy Twój wyrok przyjmę twardy,
Przed mocą Twoją się ukorzę.
Ale chroń mnie, Panie, od pogardy,
Od nienawiści strzeż mnie, Boże.
— Natan Tenenbaum

Pan mój i bóg mój. Mój zbawiciel. Dlatego powitałem go na kolanach, kiedy zjawił się w naszym domu w ramionach swego sługi. Tchnął świętością, kiedy przemówił w nieznanym mi języku, kajdany opadły, a umysł pierwszy raz od czasu mistrzostw stał się czysty i nieskażony. Peleryna-niewidka opadła. Nie odważyłem się podnieść wzroku, bo patrzenie na pana przynosi śmierć, ale zaraz z szarego zawiniątka wydobył się niski, piskliwy głos:
— Wstań. Chcę cię obejrzeć.
W mocnym świetle dziesiątek lamp dostrzegłem twarz sługi ukrytą w cieniu kaptura, z malującym się na niej strachem. Żadnego uwielbienia, ani krztyny nabożności, jedynie niechęć i pustka wyzierająca z wodnistych, mętnych oczu. A potem, gdy stanąłem wyprostowany, jak życzył sobie tego pan, zerknąłem w tobołek. Przez lata próbowałem sobie wyobrażać, jak wyglądał Lord Voldemort, lecz żadne plotki i obrazy tuż przed zaśnięciem nie były równe temu, co ujrzałem. W pierwszej sekundzie czysto ludzkiej słabości poczułem ukłucie zrozumienia dla krępego czarodzieja — humanoidalne, ciemnoczerwone coś, bezwłose, w zamian pokryte czymś na kształt łuski. Maleńkie, ciałem surrealistycznie przypominające dziecko, które urodziło się zbyt wcześnie, lecz z głową zupełnie niepasującą do reszty — zbyt dużą, nienaturalnie płaską, ze szparkami zamiast nosa i wielkimi oczami jarzącymi się jak dwa rubiny. Czy właśnie tak miało się jawić oblicze boga? Ale zaraz szybko przypomniałem sobie: Człowiek patrzy na to, co jest przed oczyma, ale Pan patrzy na serce. I znów doznałem ukłucia, tym razem spowodowanego obrzydzeniem do samego siebie. Zadrżałem pod wpływem przeszywającego spojrzenia; jeszcze nigdy nikt tak mnie nie taksował, zachowując przy tym tak nieludzkie opanowanie, nawet Snape.
— A więc to ty jesteś moim najwierniejszym sługą. Nazywasz się Barty Crouch. — To nie było pytanie. Ani raz nie mrugnął, więc i ja starałem się to ograniczyć, aż łzy podeszły mi do oczu. Wąskie wargi wykrzywiły się w posępnym uśmiechu, kiedy niewiarygodnie miękko kontynuował swój monolog: — Jestem Lordem Voldemortem, Barty Crouchu. Tak, tak teraz wygląda Potęga Czarodziejskiego Świata. Jesteś zaskoczony? Spodziewałeś się, że wkroczę w blasku chwały, by wrócić ci wolność i zaraz potem zabrać się za przywracanie ładu? Och, nie — zaśmiał się ochryple — wszystko dopiero zostanie naprawione, ale zanim to się stanie, ty musisz pomóc mnie, Barty Crouchu. Jesteś w stanie temu sprostać? Poświęcić wszystko, być może życie, by pójść za mną?  
Tamten moment wydawał się całkowicie nierzeczywisty, pewnie dlatego pozostawałem tak spokojny. Kiwałem się na granicy, czułem, że jeszcze chwila i spopieli mnie żar spojrzenia czerwonych oczu, że zostanę wessany przez wąskie jak u kota źrenice, ale za żadne skarby nie chciałem odwrócić wzroku. Cichy, wysoki, ale niepokojąco melodyjny głos nie pasował do imitacji czarnoksiężnika, lecz to nie mogło się równać z szokiem, którego doznałem po tej krótkiej przemowie. Nigdy przedtem nie zetknąłem się z tak otwarcie wypowiedzianymi oczekiwaniami. I choć to wszystko przypominało sen, odniosłem wrażenie, że mimo wszystko znaliśmy się od zawsze, a tylko spotkaliśmy się ponownie po wielu, bardzo wielu latach rozłąki. W tym momencie ponownie się ocknąłem, świadom, że on oczekiwał odpowiedzi.
— Zrobię… zrobię, co w mojej mocy… — wydukałem. Nie potrafiłem wykrztusić z siebie pełnego zdania, stojąc nad nim; instynkt podpowiadał, by ponownie przyklęknąć, znaleźć się na kolanach, byle niżej od niego. — Po to żyję… panie mój, żeby zrobić wszystko… wszystko i więcej, żebyś odzyskał potęgę… Zasługujesz na to, panie.
— W istocie. Poznaj Glizdogona, Barty. Myślę, że powinniście się dogadać, Glizdogon również przeżył swoją śmierć i spędził wiele lat na wygnaniu, prawda, Glizdogonie? A teraz znajdź dla swego pana jakieś odpowiednie miejsce na spoczynek, to była męcząca podróż.

Zatem poznałem Glizdogona, jak kazał pan, ale tamten mały, tajemniczy człowieczek już nie wydawał się tak osobliwy, jak jawił się na początku. Po usunięciu otumanionego klątwą ojca ulokowaliśmy Czarnego Pana w najlepszym fotelu w salonie, blisko kominka, a ogień zaczarowaliśmy tak, by płonął w nieskończoność. Następne godziny stały się zaskakująco trywialne jak na okoliczności; wskazałem czarodziejowi sypialnię na parterze — najbliżej kuchni, jak życzył sobie tego Voldemort. Pettigrew, bo tak w rzeczywistości okazało się brzmieć jego nazwisko, był umordowany i zahukany, nie wykazywał zainteresowania ani zwierzeniami, ani przyszłością, więc zostawiłem go sam na sam z łóżkiem i wypełnioną po sufit spiżarnią. Zagubiony i skrępowany we własnym domu, wspiąłem się na piętro i zanim udałem się do siebie, prawie po omacku wstąpiłem do pokoju rodziców. Panował tam nieprzenikniony mrok, ciężkie kotary w całości zasłaniały wysokie okna i drzwi balkonowe, nie paliła się żadna świeca, ale mój wzrok szybko przywykł do ciemności. Wtedy spostrzegłem czarny kontur sztywno wyprostowanego mężczyzny, siedzącego na skraju otomany. Krok miałem zaskakująco lekki, gdy powoli, starając się nie robić hałasu, podpełzłem bliżej; już zapomniałem, co to znaczy poruszać się wedle własnej woli. Przykucnąłem, by zrównać się twarzą z ojcem; wtedy to zauważyłem — dłonie równiutko złożone na kolanach, lewa zaciśnięta na różdżce. Poczułem wzrastające podniecenie, pierwszy raz tak wyraźne od momentu pukania. Nie zastanawiając się wiele, wysunąłem ją delikatnie — choć palce wydawały się mocno ściśnięte, rozluźniły się w momencie, gdy dotknąłem różdżki. Koniec zapłonął i mogłem dostrzec twarz Croucha — sflaczałą, dziwacznie zniekształconą przez zimny, niebieskawy blask. Oczy dziesięć razy bardziej podkrążone, prosty nos rzucający długi cień na wąskie usta i równo przystrzyżony wąsik, mętny wzrok utkwiony w bliżej nieokreślonym punkcie na ścianie.
— No i co. Zaskoczony? — wyszeptałem. Bez trudu zapanowałem nad drżeniem głosu, choć w środku cały się trząsłem. Właśnie dokonywała się scena z moich snów, wypowiadałem słowa, o których marzyłem, żeby wypowiedzieć, a on musiał siedzieć i słuchać. On, nie ja. — Bo ja wcale. Słyszysz mnie, hmm? Taak. Czarny Pan nie zamierza tolerować nieposłuszeństwa, więc mam nadzieję, że nie jesteś aż tak głupi, aby spróbować ucieczki. Zaraz… gdzieś to już słyszałem. Jak myślisz, dostaniesz dość czasu, żeby zbuntować się przeciwko Imperiusowi? Możemy się założyć, chcesz? Ach, zapomniałem, gardzisz hazardem. Szkoda. Zabieram różdżkę. Mam nadzieję, że się nie gniewasz… Ale nie bój się, oddam, kiedy tylko znajdę swoją.
Wyprostowałem się i przed wyjściem jeszcze przez chwilę przyglądałem się ojcu, lecz tamten ani drgnął. Siedział jak precyzyjnie wystrugana kukła i jedynym znakiem, że naprawdę żył, było wolne, miarowe oddychanie. Słyszałem to wyraźnie w pokoju pogrążonym w martwej ciszy i pierwszy raz, mając różdżkę i wolną wolę, nie chciałem skrzywdzić Croucha. Ani torturować, ani zabić, nie, pierwszy raz zapragnąłem, aby teraz on stał się więźniem, obserwował, jak Lord Voldemort z moją pomocą odzyskiwał siły, by wiedział, że naprawdę byłem wart więcej, niż jemu się zdawało. 
Jednak poszukiwania w pewnym sensie zakończyły się porażką; prewencyjnie przekopałem sypialnię rodziców, bibliotekę, gabinet ojca — w sejfie ukrytym pod podłogę znalazłem jedynie stos papierów wartościowych, kilka zżółkniętych teczek i mugolskie ustrojstwo do zabijania, które widziałem kiedyś na filmie, kiedy jeszcze nasza rodzina mogła służyć za wzór do naśladowania. Przez jakiś czas obracałem w dłoniach mały, czarny karabin — wykonany ni to z metalu, ni z… plastiku? — zastanawiając się, po co Crouchowi taka rzecz, skoro zawsze miał przy sobie różdżkę, a w głowie przynajmniej tuzin zaklęć, którymi mógł skrzywdzić znacznie poważniej niż tym. Zirytowany wcisnąłem broń z powrotem do sejfu i dopiero wtedy dojrzałem coś wystającego ze szpary między podłogą a ścianką — podwójne dno. Podniecony do granic możliwości próbowałem wszelkimi sposobami wydłubać idealnie dopasowaną deskę, wciskać ją, podważyć. Bezskutecznie. W końcu przyłożyłem do niej różdżkę i wyszeptałem Alohomora, jak uprzednio rozprawiłem się z zamkiem sejfu — dopiero wtedy poskutkowało. Głupi ojciec! Wyobrażał sobie, że nigdy nie utraci różdżki i jego sekrety pozostaną bezpieczne na wieczność. Jakże się przeliczył! Z satysfakcją, drżącymi palcami sięgnąłem w głąb skrytki; wyciągnąłem kolejny plik dokumentów, pod którymi spoczywało zawiniątko ze zwykłego szarego papieru, o charakterystycznym kształcie. Długa na kilkanaście cali… co najmniej jedenaście, z jasnego, chyba brzozowego drewna… Serce podskoczyło mi do gardła — różdżka mamy. Jak moja, ze smoczym sercem w środku. Po zetknięciu ze skórą połaskotała lekko, a z końca wystrzeliła cieniutka strużka srebrnych iskier, jakby z radości, że znów miała być używana. W tym momencie już nie pragnąłem odnaleźć swojej. Chciałem tylko tej brzozowej, przyjemnie miękkiej i giętkiej — dokładnie takiej jak matka. Wtedy nad otwartym sejfem poczułem najsilniej, że znów ze mną była. Wystarczyło pozbyć się ojca z tą jego wrodzoną toksycznością i pychą, aby znów się pojawiła, ale nie zawiedziona i zrozpaczona. Teraz jaśniała przy mnie jak anioł.
Wróciłem do największej sypialni i wcisnąłem różdżkę w sztywną rękę ojca; palce jak poprzednio zacisnęły się posłusznie, ale jego powieki nawet nie drgnęły. Wciąż wpatrywał się szklanymi oczami w ścianę, pogrążony we własnym świecie i jednocześnie świadomy tego, co niebawem miało się odbyć w tym domu. Doskonale znałem to uczucie i przez krótką chwilę patrzyłem na nieruchomą postać, napawając się tym widokiem. Właśnie takiego chciałem go oglądać. Od momentu, kiedy starliśmy się w jego gabinecie, wtedy, zaraz po tym, jak wyciągnął mnie z Azkabanu.
— Nie znalazłem swojej, ale mam coś lepszego. — Wyciągnąłem różdżkę matki i majtnąłem mu nią przed twarzą. Na pomarszczonym czole pojawiła się mała bruzda, uwypuklona przez chłodne, niebieskawe światło. — Dlatego twoją oddaję z czystym sumieniem. I naprawdę, z ręką na sercu, jestem ci wdzięczny, że nie przełamałeś tej. Dokonam nią wielkich czynów, słowo harcerza.
Nie mogłem… nie chciałem powstrzymać chichotu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałem, dlatego dźwięk, który wydałem, zabrzmiał nienaturalnie, warcząco, ale nieważne, bo nadchodziły czasy, kiedy moja radość już nigdy miała nie być udawana. Spacerowym krokiem powędrowałem do swojego pokoju, później do łazienki — wszędzie ciemno jak w grobie. Z przyjemnością skinąłem różdżką i zapaliłem lampkę; oliwa już prawie się skończyła. Teraz ja będę musiał pamiętać, by ją uzupełnić. Aby zbierać włosy z mydła. Kroić chleb. Wiedziałem, że przez ten krótki czas, kiedy zostaliśmy z ojcem sami, też to robiłem, lecz świadomość odpowiedzialności za takie błahostki zwaliła mi się na głowę dopiero w tej chwili. Musiałem zapewnić Czarnemu Panu komfort, jakiego dawno nie zaznał, aby wynagrodzić mu ponad dziesięć lat tułaczki. Oparłem się o umywalkę i przysunąłem twarz do lustra — widziałem siebie, ale nie pełnego entuzjazmu podrostka z niedbale ułożonymi, sięgającymi ramion włosami i rumianymi policzkami. Nie byłem też zniszczonym, wychudłym cieniem człowieka, który w ostatniej chwili wyszarpnął ochłap życia ze szponów dementorów. Teraz wyglądałem inaczej. Zdrowiej. W podkrążonych oczach nie było śladu po starym zapale, ale pojawiło się coś innego, co tyle razy widziałem u Snape’a, ale dużo, dużo słabiej — srogość i dojrzałość. Wyobrażałem sobie siebie jako starca, lecz okazało się, że patrzył na mnie jeszcze bardzo młody mężczyzna, którego codziennie rano podczas pospiesznej toalety widywałem w Hogwarcie. Jednakowe uszy, jasne brwi, zgrabny nos — matka miała taki sam. Nawet tyle samo piegów. Z rozbawieniem zorientowałem się, że widok krótkiej, sterczącej we wszystkie strony czupryny wciąż budził we mnie niesmak, złagodzony przez ulgę, która narodziła się na myśl — mam przecież sporo czasu. Najpierw uczynię wszystko, by zasłużyć na uznanie Czarnego Pana… nawet za cenę życia. A później zapuszczę włosy.

Nie chciałem zasypiać. Obawiałem się, że kiedy nastanie dzień, a ja otworzę oczy, znów ocknę się nakryty peleryną-niewidką i z uczuciem paraliżującej niemocy w członkach. Tak się jednak nie stało, choć moje przebudzenie nie było zupełnie naturalne; niemal zerwałem się z pościeli, widząc niewyraźny kształt zgarbionej postaci przy łóżku, tuż nad wezgłowiem. W pokoju panował ciepły półmrok, a Glizdogon trzymał w dłoni nie różdżkę, a garść czerwonych płomyków i uśmiechał się krzywo; długie, żółtawe przednie zęby i zadarty nos upodabniały go do gryzonia.
— Pora wstawać — zanucił ochryple, kiedy odrzuciłem na bok kołdrę i jednym szarpnięciem rozsunąłem tiulowy baldachim. — Przy naszym panu nie ma wylegiwania się do południa, za spóźnienie grozi coś więcej niż szlaban, chłopaku. Zaraz się o tym przekonasz.
Obrzuciłem go chłodnym spojrzeniem, ale Pettigrew zdawał się tego nie zaważyć; odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że widział we mnie smarkacza, choć sam — pomimo obwisłej skóry na twarzy i rzadkich, szarzejących włosów — dobiegał zaledwie czterdziestki. Nic jednak nie odpowiedziałem, jak najszybciej się ubrałem i, nawet nie czesząc włosów, pobiegłem za Glizdogonem. Zbliżając się do salonu, znów cały się spiąłem — to naprawdę się działo. Nie było przepięknym snem zesłanym przez Boga dla ukojenia nerwów po latach frustracji. Lord Voldemort siedział w fotelu nieopodal kominka, w pełnej — okaleczonej i zdeformowanej — krasie, całkowicie rozbudzony, wyraźnie nas oczekując.
— Glizdogonie, możesz nas zostawić — przemówił głosem tak cichym, że z trudem wyłowiłem jego słowa spomiędzy trzasków ognia, który buzował jak w mroźną noc w samym środku zimy. — Nagini czeka. No, już, Glizdogonie, drugi raz nie poproszę.
Pettigrew nie wyglądał na zachwyconego, poszarzał jeszcze bardziej niż wczoraj, kiedy pomagał naszemu panu wymościć się w fotelu; w tym samym momencie dowiedziałem się, kim, a właściwie czym była Nagini — długi, prawie czarny wąż grubości ludzkiego uda sunął w ciszy po perskim dywanie, chowając i wysuwając język, a kierował się widocznie w stronę Glizdogona. Glizdogona, z którym stałem ramię w ramię; w ostatniej chwili powstrzymałem się, by nie odskoczyć, a wszystkie wnętrzności podjechały mi do gardła, jakbym nieoczekiwanie nie trafił stopą na ostatni stopień. Sparaliżowany strachem tkwiłem wrośnięty w podłogę, a uczucie niepokoju nasiliło się, gdy zza wysokiego oparcia rozbrzmiał przenikliwy syk. Olbrzymi gad odbił ku drzwiom do kuchni, a zielony z przerażenia Peter ruszył za nim; odprowadziłem ich wzrokiem, starając się odzyskać kontrolę nad ciałem. Dopiero gdy narastające charczenie się urwało, doszło do mnie — wężomowa.
— Rozsuń tamte zasłony — rozległo się tym razem po polsku, niemrawo i znacznie ciszej. — I podejdź tutaj, chcę cię widzieć.
Momentalnie odzyskałem władzę w nogach; automatycznie machnąłem różdżką, a kotary śmignęły na karniszach, wpuszczając do środka bardzo niewiele światła; ogród zarósł tak, że na parterze ciężko było wypatrzeć coś poza zieloną gęstwiną, lecz wąski pasek fioletowawego nieba zwiastował szybko nadchodzący wschód. Tymczasem na oliwkowym, perkalowym podłokietniku pojawiła się chuda dłoń o nienaturalnie długich, niemal czarnych palcach; gdy podpełzłem bliżej, spostrzegłem wypukłą siatkę żył pod cienką jak papier skórą. Ukląkłem z nabożną miną i narastającym podnieceniem, zanim znalazłem się twarzą w twarz z panem. Musiał ujrzeć mnie na kolanach. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze, obiema rękami zaplecionymi w bolesny, nierozwiązywalny supeł, oczekiwałem na rozkazy, jedno słowo, cokolwiek, ale cisza przeciągała się frustrująco, aż szorstki, krótki śmiech sprawił, że podskoczyłem.
— Dużo w tobie zapału, Barty. Spójrz na mnie, chcę zobaczyć twoje oczy — już nie mruczał, raczej szeptał, jakby to szczeknięcie dużo go kosztowało, choć wzrok miał jednakowo mocny. Patrzyliśmy na siebie i już wiedziałem, że byłem dla niego jak otwarta księga. — Właśnie tak sobie ciebie wyobrażałem. Sprytny i gorliwy, potrzebowałem właśnie takiego sługi. Z twoją pomocą mogę wprowadzić w życie mój plan… ach, jakże długo nad nim rozmyślałem… z twoją pomocą, nie z Glizdogona. A kiedy wszystko pójdzie jak trzeba, wyniosę cię ponad wszystkich, wszak na to zasługujesz, prawda, drogi Barty? Mój najwierniejszy sługo.
Przez ten cały czas nie przestawał gładzić różdżki, i choć uścisk tych absurdalnie wychudzonych, pająkowatych rączek wydawał się lichy, zdębiałem na myśl o tym, jaką naprawdę skrywały w sobie moc. Zupełnie stopniałem, jakbym spoglądał w twarz samego Boga. Poczułem niezrozumiałe łzy zbierające się w kącikach oczu i zamrugałem, ale uśmiech rozciągający wąskie wargi dał mi do zrozumienia, że i one nie umknęły uwadze Czarnego Pana. Tego było za wiele. Jego słowa odblokowały coś, co narastało przez długie miesiące udręki tutaj i w Azkabanie, przez lata udawania w Hogwarcie. Upadłem na twarz, oszołomiony i wzruszony tak dogłębnie, że przez chwilę nie mogłem złapać tchu.
— Mój panie… panie… — wycharczałem w dywan. — Żyję tylko po to… po to, by ci służyć. Tylko po to… Twoja chwała będzie moją nagrodą.
Nie rzekł już nic więcej, tylko cierpliwie odczekał, aż zbiorę się w sobie; mimo że wciąż trochę kręciło mi się w głowie, wyprostowałem się. W tym momencie czułem, że poleciałbym na Księżyc i z powrotem, gdyby tylko rozkazał. Lecz Czarny Pan miał co do nas nieco inne, znacznie bardziej przyziemne plany.
— Wciąż jestem zmęczony, ale mamy niewiele czasu — rzekł, zwróciwszy wzrok w stronę ognia. W salonie panowało nienaturalne gorąco, sierpień w tym roku rozpieszczał temperaturą, a Voldemort nakazał nieustannie grzać kominkiem. — Pewnie chciałbyś się dowiedzieć, jak to się stało, że możesz gościć swego pana. Wszyscy zawdzięczamy to, a jakże, twojemu ojcu… Ach, o wilku mowa.
Urwał i zarechotał cicho; mimo że jego fotel ustawiliśmy daleko od holu, tyłem do wejścia, dosłyszał coś, co umknęło mojej uwadze — dźwięk znajomych kroków, stłumionych przez gruby dywan wyłożony na szerokich schodach. Poderwałem się z różdżką w pogotowiu, ale Crouch nawet nie spojrzał w stronę salonu. Jak zwykle schludnie uczesany, z lichą grzywką przylizaną na prawą stronę, w grafitowej szacie i butach na wysoki połysk, przyniósł ze sobą delikatną woń wody kolońskiej; odłożył na chwilę neseser, aby włożyć podróżny płaszcz i pasujący do niego kapelusz, a potem — jak gdyby nigdy nic — wyjął różdżkę i wyszedł. Zza drzwi dobiegł nas odgłos teleportacji. Nadal stałem jak wryty, z rozdziawionymi ustami, i chyba tylko niewzruszony niczym spokój Lorda Voldemorta powstrzymywał mnie od rzucenia się w pogoń za ojcem.
— Oczywiście będzie zjawiał się w pracy i uczestniczył w życiu publicznym, jak to było do tej pory — dodał pan już znacznie bardziej nieformalnie. — Chyba sobie nie wyobrażałeś, że będziemy go tu przetrzymywać? Kilka dni i zjawi się tu ktoś zaniepokojony jego nieobecnością.
— Nie, oczywiście. Myślałem, że zastąpię go na pewien czas… transmutacja czy eliksir wielosokowy… mamy tajemną skrytkę w piwniczce na wino — odparłem wciąż nieco wstrząśnięty, wskazując na podłogę.
— Ach, nie, mój drogi Barty, ciebie będę potrzebował do innego zadania — odpowiedział z pokrętnym uśmieszkiem; nadal z trudem utrzymywałem świadomość, że ta nieludzka, znękana twarzyczka należała do największego, najpotężniejszego czarnoksiężnika świata, jak i to, że on sam gościł w moim domu. — Ale to zabawne, że wspominasz akurat o eliksirze wielosokowym. Mogłeś nie słyszeć, że w tym roku w Hogwarcie odbędzie się wyjątkowe wydarzenie i z dwóch powodów potrzebuję na miejscu zaufanego człowieka, aby pokierował nim wedle mojego życzenia.
— Jakie to powody, mój panie? — zapytałem, czując wzrastające podekscytowanie.
— Pierwszy, zupełnie prywatny… dowiesz się niebawem. Drugi — uśmiechnął się złowieszczo — niewiele mniej prozaiczny. Związany tylko ze śmiercią Harry’ego Pottera.
— Miałbym zabić…?
— Nie, Barty. Masz mi go tylko przyprowadzić, a Turniej Trójmagiczny to doskonała okazja, żeby porwać chłopaka. W tym roku udział w turnieju mogą wziąć jedynie pełnoletni uczniowie, dlatego czeka cię nie lada wyzwanie.
Nie Turniej Trójmagiczny, nie uprowadzenie, nawet nie Harry Potter wywołały zamęt w mojej głowie, a fakt, jakim cudem miałbym zakraść się do szkoły i wpłynąć na wydarzenia tak, abym pozostał niezauważony. Barty Crouch junior oficjalnie pozostawał martwy, zakopany na terenie Azkabanu. Pan równie dobrze mógł wysłać na tę misję Glizdogona, który w opinii społeczeństwa pozostawał jednakowo martwy, co ja!
— Jak miałbym…?
— Och, bardzo prosto — odparł, nim sformułowałem pytanie. — Będziesz nauczał obrony przed ciemnymi mocami, Dumbledore już mianował cię na to stanowisko… oczywiście nadal jest przekonany, że umowę podpisał z Alastorem Moodym. Jego też będziesz musiał porwać. Poszłoby znacznie prościej, gdyby Dumbledore wybrał na to stanowisko kogoś innego, ale najwyraźniej ucieczka Glizdogona okazała się nie tak trywialna.
Mój entuzjazm osłabł znacznie wcześniej, niż podejrzewałem, choć Lord Voldemort nie podzielał tych obaw; ciężko było cokolwiek odczytać z tej nierzeczywistej twarzy, kiedy wargi bez przerwy wykrzywiały się w podkowę, a płaskie nozdrza pozostawały nieruchome. Jedynie oczy — jak dwa podświetlone rubiny — ożywiały tę groteskową maskę, teraz przyglądając mi się uważnie, jakby w oczekiwaniu.
— No więc… — zacząłem koślawo. — Mistrz życzy sobie, bym zrobił to teraz czy… ośmieliłbym się zaproponować… Gdybyśmy odroczyli porwanie Moody’ego możliwie jak najbardziej, skoro chodzi tylko o zastąpienie go w Hogwarcie. Nie byłoby ze mnie żadnego pożytku, mógłbym pomóc Glizdogonowi w…  
— Życzyłbym sobie — przerwał mi podniesionym głosem — żebyś zostawił pielęgnowanie mnie Glizdogonowi i uświadomił sobie rozmiar swoich zdolności, bo powodzenie naszej misji zależy właśnie od nich. Szalonookiego zostawimy sobie na koniec. Po śniadaniu chciałbym sporządzić list. Wybór odpowiedniej sowy zostawiam tobie. Zależy mi — dodał z naciskiem — aby wiadomość dotarła jak najprędzej.

Choć Pettigrew (wciąż blady i spocony) zajął się karmieniem naszego pana, rzucając tęskne spojrzenia na kuchenne drzwi, ja opuściłem śniadanie; udałem się na strych, gdzie ojciec urządził swoim ptakom wygodną, przestronną sowiarnię. Ze względu na charakter swojej pracy zgromadził całkiem pokaźne stado sów — począwszy od maleńkich, szybkich syczków, na ogromnych, majestatycznych puchaczach skończywszy. Zwabiłem sprawdzoną, łaciatą uszatkę za pomocą plasterka kiełbasy; sfrunęła z najwyższej żerdzi i od razu chapnęła smakołyk, to prostując, to składając skrzydła, gotowa do podróży. Schodząc z powrotem na parter, próbowałem zgadnąć, kim był tajemniczy adresat, z którym Voldemort zamierzał się skontaktować. Czyżbym miał dzielić zadania i uwagę mojego pana z jakimś drugim sługą? Skrzywiłem się na palące w żołądku uczucie zazdrości, ale gdy wkroczyłem do pokoju z sową na ramieniu i przyborami potrzebnymi do pisania, pozostałem spokojny jak wcześniej.

— Opowiedz o kobiecie z tego zdjęcia — przemówił szeptem Czarny Pan.
Sowa odleciała dobry kwadrans wcześniej, a mój mistrz nie poruszył się od tego momentu ani o milimetr. Wiadomość została naszkicowana i zapakowana w kopertę opatrzoną odpowiednim zaklęciem, którego specyfikę przemilczał. Kiedy się odezwał, podniosłem wzrok i spojrzałem, że wskazywał różdżką na kompleks drewnianych, pomalowanych na biało ramek; w jednej z nich brakowało fotografii. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że pomiędzy ruchomymi, czarno-białymi zdjęciami dziadków, małej siostry ojca, samego Croucha to podczas odbierania dyplomu ukończenia studiów, to z matką na tle Sfinksa albo Wieży Eiffla, niemal dokładnie po środku ziała niepozorna, biała plama.
— Była ze mną w ciąży na tym zdjęciu, pewnie dlatego je usunął — wyrwało mi się. Już nie pamiętałem, czy ojciec schował fotografię przed procesem czy dopiero po odprawieniu Mrużki, choć przechodziłem obok nich tyle razy. Czy skrzatka pozwoliłaby bez gadania usunąć jedną z niewielu pamiątek, która pozostała po pani? Jej wspomnienie nadal pozostawało żywe i bolesne, zwłaszcza teraz, kiedy zdałem sobie sprawę, że pierwszy raz ubiorę myśli o niej w słowa. — Matka wyciągnęła mnie z Azkabanu. Wypiła eliksir wielosokowy z moim włosem, ja wypiłem z jej… Zamieniliśmy się, ojciec tylko statystował. Niedługo potem umarła. Naprawdę mnie… kochała.
— Moja matka także umarła, ale nie kierowały nią tak heroiczne pobudki. — Zaśmiał się, a ja doznałem prawdziwego wstrząsu. Nigdy dotąd nie dopuszczałem do siebie myśli o ludzkiej naturze Czarnego Pana; zawsze był dla mnie jak mara, nieosiągalny cel, Archanioł stworzony, a nie zrodzony, choć w głębi duszy wiedziałem, że przecież musiała być inna, bardziej realna strona mistrza, która nie pokrywała się z moimi fantazjami. Słuchałem w napięciu, nie wierząc we własne szczęście. — Nie, umarła śmiercią haniebną, wśród mugoli, zaraz po tym, jak się urodziłem. I zostawiła mnie na ich łaskę. Za to oboje możemy pochwalić się równie parszywymi ojcami, nie uważasz? Miernota, mugolska miernota, po której odziedziczyłem wyłącznie imię i nazwisko… i ono nie zdało się na zbyt długo… Cóż, tatuś nie był zbyt rodzinny, nie. Pewnego dnia wybrałem się w podróż, ciekaw, jaki jest, jak wygląda… ale po drodze stwierdziłem, że znacznie lepiej będzie go zabić. I w pewnym sensie dlatego mamy teraz okazję się poznać, drogi Barty. Właśnie dzięki tamtej nienawiści. To nienawiść jest drogą do działania, a mnie zaprowadziła najdalej na drodze do nieśmiertelności.
Pomyślałem o matce — z powodu jej miłości wydostałem się z więzienia. I tyle. A zaraz potem pomyślałem o ojcu i potwornej nienawiści, która podtrzymywała mnie przy życiu przez te lata, kiedy marzyłem o jego śmierci, wyobrażałem sobie powrót pana i wyraz twarzy Croucha na wieść, że to ja pomogłem odrodzić się Lordowi Voldemortowi. Teraz przy odrobinie Bożego błogosławieństwa będę miał okazję naprawdę to oglądać. 
— Tak — odparłem sucho. — Dzięki Bogu za nienawiść.

Moje przypuszczenia co do służby u Czarnego Pana znów okazały się niezgodne z rzeczywistością. Glizdogon nadskakiwał naszemu mistrzowi wedle jego poleceń, tańcząc dookoła fotela i kłaniając się w pas. Nie śmiałem skomentować prozaiczności niektórych z nich; przyniosłem do salonu radio i w milczeniu razem z Pettigrew przez ponad kwadrans szukaliśmy odpowiedniej stacji, a kiedy punktualnie o dwudziestej czwartej wrócił ojciec, Voldemort nakazał posadzić go do kolacji tak, aby mógł na niego patrzeć.  
— Twój ojciec zamknął w Azkabanie wielu moich wiernych śmierciożerców, którzy tak, jak ty, nie wyparli się swojego pana. Spotka go za to kara — mówił, podczas gdy Crouch kroił elegancko ugotowane przez Glizdogona mięso z kurczaka; jadłem je dwie godziny wcześniej i obiecałem sobie, że nigdy nie tknę niczego, co wyszło spod jego ręki. Choć cień przeszkolenia przed wcieleniem się w rolę Moody’ego, który podobno jadał wyłącznie to, co sam sporządził. — Ale sprytu nie można mu odmówić. I to właśnie dzięki niemu tu jestem, choć może to raczej przez jego głupią litość? Berta Jorkins… znasz Bertę Jorkins, prawda? Niesamowite szczęście uśmiechnęło się do mnie, bo zupełnie niespodziewanie trafiła prosto pod mą różdżkę. Wydobyłem z Berty wiele interesujących informacji, wyśpiewała mi wszystko, co wiedziała o Turnieju Trójmagicznym, a także zdradziła miejsce pobytu wiernego sługi. A wszystko to dzięki twojemu ojcu. Panie Crouch — skinął lekko głową, wpatrując się w niego bez cienia litości w pałających oczach — najwyższe ukłony. Nie byłoby nas tutaj, gdyby nie pan.
Spoglądałem na ojca z zacienionego kąta salonu i widziałem, że Crouch był świadomy. Sztućce w jego dłoniach pobrzękiwały delikatnie, a kawałki mięsa raz po raz znikały w ustach, posłusznie popijane herbatą, ale twarz miał niezmiennie wykrzywioną w grymasie bólu, jakby połykał pokruszone szkło. Czy Czarny Pan pozwolił ojcu na odrobinę więcej świadomości, czy tamten okazał się silniejszy, mogłem tylko zgadywać, ale wiedziałem, że w tym momencie przeżywał największe katusze, o których przez dwanaście lat zdążył zapomnieć. Z przyjemnością chłonąłem ten widok, rozluźniony i szczęśliwy jak nigdy wcześniej. Perspektywa piekielnie trudnego zadania — wciąż oddalona i mgliście majacząca w bliżej nieokreślonej przyszłości — nie zaprzątała w tej chwili ani moich myśli, ani, zdawałoby się, mojego mistrza.  
Radio grało nieustannie przez całą dobę, dzięki czemu wysłuchałem niezliczonej ilości audycji, dzienników, informacji sportowych i prognozy pogody na każdą porę dnia. Nadrobiłem trzy lata zupełnego odcięcia od świata, choć odzyskana wolność pozostawiała pewien niedosyt — moje życie wciąż cyrkulowało dookoła tego, co działo się wewnątrz domu. Trzy piętra, strych oraz piwnica. Dotrzymywałem towarzystwa Czarnemu Panu, kiedy miał dość siły, aby siedzieć prosto. Znacznie lepiej znosił moją obecność, zapewne dlatego, że nie wzdrygałem się na jego widok jak Glizdogon, który zresztą z chęcią korzystał z obecności nowego sługi. Mistrz nie mówił wiele, za to okazał się chętnym słuchaczem. Opowiedziałem mu o Bellatriks i Longbottomach, o swoich podejrzeniach co do Malfoyów, o katuszach Azkabanu. W zamian otrzymałem zapewnienie, że kiedy już to się skończy, zostanę wywyższony ponad wszystkich i otrzymam Mroczny Znak — symbol przynależności do rodziny. W tamtej chwili chciało mi się płakać.

Jednak nie było czasu na wzruszenia. Dwa dni później na parapecie w kuchni zastałem uszatkę z rulonikiem przymocowanym do nóżki, którego nie chciała oddać, dopóki nie została odpowiednio wynagrodzona — smażonym bekonem prosto z patelni i łykiem herbaty z mojej filiżanki. Gdy niosłem liścik do salonu, nie śmiałem na niego zerknąć, lecz ciekawość paliła jeszcze długo po tym, jak zostawiłem Czarnego Pana samego z tajemniczą wiadomością i nie zbliżałem się do pokoju, dopóki nie zostałem wezwany. Nie wykluczone, że to przez moją podejrzliwość, ale odniosłem wrażenie, że mina Glizdogona, kiedy po mnie przyszedł, była nieco poważniejsza.
Za to twarz mistrza nie wyrażała zupełnie nic nowego.
— Zanim wybierzesz się w odwiedziny do Moody’ego, wyruszysz w jeszcze jedną podróż. Potraktuj to jako próbę przed premierowym występem — rzekł, wpatrując się w ogień buzujący w kominku. Płonęły w nim resztki pergaminowej kartki zapisanej ciasnym, niedbałym pismem. — Zależy mi, żebyś tu kogoś przyprowadził. Moją siostrzenicę. Wierzę, że pod twoją eskortą bezpiecznie się tu zjawi i wróci do domu. To podróż za granicę, więc lepiej potraktuj to poważnie. Potrafisz stworzyć świstoklik?
— Eee… — bąknąłem. — Znam zaklęcie, ale nigdy tego nie robiłem.
— Zatem nadeszła pora na pierwszy raz, drogi Barty. — Czarny Pan wydawał się nieco bardziej ożywiony, a już z pewnością w dużo lepszym humorze, co jednak nie kolidowało z rzuceniem na Pettigrew bolesnego Cruciatusa zaraz po śniadaniu. Ot tak, dla zabawy. — Dziewczyna przyleci na miotle do Lublina, zabierzesz ją z dworca.
Ułożył się wygodnie z głową opartą o podłokietnik i przymknął oczy, co oznaczało koniec rozmowy. Mimo że już nie patrzył, ukłoniłem się i wycofałem, zafrasowany pierwszą realną próbą, której perspektywa nie była już tak odległa. W żołądku poczułem znajomy skurcz, zwykle towarzyszący egzaminom, a myśl o wyżaleniu się Glizdogonowi tylko go spotęgowała. Choć tamten nieustannie zdawał się szukać okazji, by znaleźć się jak najdalej od naszego mistrza, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że mimo wszystko wciągnął mnie w jakąś milczącą rywalizację na spojrzenia i miny, a ja mogłem się tylko domyślać, o co w tym chodziło. Stracił przywilej bycia tym jedynym sługą i w wyścigu o sympatię Czarnego Pana pozostał daleko w tyle.
Rozmyślając o tych przyjemnych przypuszczeniach, zupełnie zapomniałem o najważniejszym. Zbiegłem z półpiętra z powrotem do salonu, najciszej, jak to możliwe, ale musiałem zapytać.
— Pan mój wybaczy… Skoro to wyprawa za granicę, jak mam…?
— Użyjesz różdżki swojego ojca, jako szef Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów mieszkający w Anglii — uprzedził pytanie — powinien mieć zgodę na wybór środka transportu, jaki mu się podoba. Do tego konkretnego miejsca.
Tym razem wracałem do siebie z lżejszym sercem, choć nadal targany niepokojem — jednak to miał być mój pierwszy nielegalny świstoklik. Pierwszy świstoklik w ogóle! Cierpiałem, wyobrażając sobie zawód i wściekłość na twarzy mistrza, gdyby po dotknięciu nic się nie stało, i nie szło nawet o karę. Widok żałosnej formy, w której przyszło mu egzystować, uświadomił mi, że zrobiłbym wszystko bez słowa skargi, byle przynieść panu ukojenie. Nawet jeśli wiązałoby się to z podróżą na koniec świata po jakąś kobietę. Nie śmiałem wyznać swoich obiekcji, miałem tylko nadzieję, że czarownica zdawała sobie sprawę, z czym wiązała się ta decyzja. Sama koncepcja rodziców Lorda Voldemorta wydawała mi się zupełnie fantastyczna, ale myśl o jakimś żyjącym członku rodziny mistrza, o którego dbał, z którym zamierzał korespondować — czysty nonsens. Skoro żył na świecie ktoś, kto — jak ja, ale z możliwością uczynienia czegokolwiek — wierzył w odnalezienie Czarnego Pana, dlaczego nie uczynił tego wcześniej? Przypomniałem sobie Lucjusza Malfoya, jego wypełniony obrzydliwym bogactwem dwór i odcięcie się od sprawy Lestrange’ów, i ogarnęła mnie wściekłość. Za kilka godzin miałem narażać nas wszystkich dla zdrajczyni, która kryła się za maską ofiary Imperiusa, aby po latach powrócić i zająć moje miejsce. Z trudem opanowałem wybuch zazdrości.
Kilka oddechów. Jeden, dwa, trzy… Tak dobrze.
Pan każe, Barty się nie sprzeciwia. Nigdy.

Ojciec wrócił — jak na zawołanie — wcześniej niż zwykle. Całe dziesięć minut przed dwudziestą czwartą. Odebrałem mu różdżkę już w drzwiach, ściskając w ręce miniaturową figurkę Wenus z Milo, którą zgarnąłem po drodze przez skąpany w mroku hol. W tym czasie Glizdogon kończył karmić naszego pana, skomląc z obrzydzenia — na perskim dywanie przed kominkiem Nagini pochłaniała martwego kota.
Różdżka Croucha lekko drżała mi w ręce, kiedy przymierzałem się do wypowiedzenia zaklęcia.
— Portus — wyszeptałem przez zaciśnięte gardło, skupiwszy się mocno na dokładnym adresie, a posążek uniósł się w powietrze, zawirował i na moment rozjarzył się intensywnym, niebieskawym światłem. Gdy wylądował na podłodze, oblał mnie zimny pot. — Mistrzu… chyba powinienem zrobić to z dala od domu. Jeśli ktoś wykryje…
— To nie ma znaczenia — odparł pobłażliwie zza oparcia fotela. Na wysokości podłokietników widziałem tylko skuloną postać Glizdogona, gapiącego się na mnie pałającymi oczami; prawie wyłaził ze skóry, żeby ukryć zazdrość. Od momentu, kiedy przybył tu z naszym panem, nie wyściubił nosa za drzwi. — Nie bez przyczyny niezarejestrowany świstoklik jest nielegalny. Ruszaj, nie chcę, żeby czekała.
Nie miało znaczenia, ale nie pomyślałem o tym. Nie wziąłem pod uwagę. To nigdy nie powinno było się wydarzyć. Różdżką ojca stuknąłem się mocno w czubek głowy, a po całym ciele rozlało się nieprzyjemne uczucie oblania się lodowatą wodą. Wściekły na swoje roztargnienie, sięgnąłem po figurkę; kiedy tylko dłoń zetknęła się z chłodnym marmurem, poczułem znajome szarpnięcie w okolicy pępka, które towarzyszyło także teleportacji, a zaraz potem leciałem jak przez ogromną dziurę — ni to w dół, ni w górę — w otoczeniu barw nocy i migających świateł, zakrzywionych i rozmazanych. Trwało to znacznie dłużej, niż pamiętałem, a od energicznego wirowania zaczynało mi się robić niedobrze, ale po wielu, naprawdę wielu sekundach wszystko ustało, a ja mocno uderzyłem stopami o twardy grunt. Wylądowałem na szczycie schodów przed dużym, jasnym gmachem z orłem w koronie na szczycie. Rozejrzałem się dookoła, choć domyśliłem się, że będę musiał się ujawnić, bo Czarny Pan nie wspomniał ani słowem, jak mielibyśmy się rozpoznać. Jednego byłem pewien: nie spodziewałem się ujrzeć ani miotły, ani niczego podejrzanego w miejscu, gdzie wciąż wałęsało się mnóstwo mugoli. 
A zobaczyłem właśnie to.
— Nie wiedziałam, że kamalenowanie plus kamalenowanie daje odkamalenowanie. To jak minus i minus równa się plus.  
Na najniższym stopniu, na gołych płytkach, siedziała dziewczynka z szerokim uśmiechem przylepionym do twarzy, wyraźnie się we mnie wpatrując. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to błyszczący, czarny warkocz, sięgający pasa, choć reszta nastolatki prezentowała się równie osobliwie — począwszy od wystającej z kieszeni szortów różdżki, na miotle porzuconej nieopodal skończywszy. Dziewczyna wstała, ale nie wydawała się dzięki temu ani trochę wyższa. W tamtej chwili otrzymałem odpowiedź na pytanie: dlaczego go nie szukała. Zwyczajnie była na to zbyt smarkata, nie mogła mieć więcej niż trzynaście lat. Podniosła Kometę (nawet w żółtym, niewyraźnym świetle pobliskiej latarni widziałem, że domagała się gruntownego czyszczenia, a witki wręcz błagały o wyprostowanie), nadal się uśmiechając. Ten nieprawdopodobny widok sprawił, że na moment kompletnie zaniemówiłem.
— Co? — palnąłem w końcu.
— Minus i minus — odpowiedziała i zaczęła wspinać się po schodach. Miała przyjemny głos, ale niektóre słowa przeciągała i wypowiadała tak, jakby nie do końca była pewna ich brzmienia. — Dają plus. Zakamalonowałam to miejsce, żeby nikt nie zobaczył, jak jakiś koleś w idiotycznej fryzurze pojawia się kompletnie z dupy. Jestem Sophie.
Wyciągnęła rękę, ale uścisnąłem ją dopiero po dłuższej chwili.
— Barty. Chyba zakameleonowałaś. O ile pamiętam, dzieciom nie wolno czarować poza Hogwartem. Chcesz mieć kłopoty? — Rozejrzałem się dookoła, ale nie zauważyłem żadnego ustronnego miejsca, więc pozostała ostateczność, z której nie chciałem korzystać: toaleta. — Chodź.
Pchnąłem jedne z dwuskrzydłowych, oszklonych drzwi, czując na sobie wzrok palących nieopodal taksówkarzy. W panice zacząłem błądzić spojrzeniem po ścianach w poszukiwaniu charakterystycznego znaczka. 
— No taak, zawsze mi się myli — paplała. — Nie będę mieć kłopotów, bo nie jestem stąd, Namiar mnie nie namierzy. Myślisz, że dlaczego wybrałam Lublin? Chciałam sobie poczarować. I nie jestem dzieckiem.
— Jesteś. — Jeszcze raz się obejrzałem, czy w pobliżu nie kręcił się żaden mugol, i wciągnąłem ją do damskiej toalety. Pochyliłem się, żeby zrównać się twarzą z Sophie i wtedy zauważyłem, jak bursztynowy odcień miały jej oczy. W sztucznym, pomarańczowym świetle niemal żółty. — I jesteś niedyskretna. Zdajesz sobie sprawę, że według opinii publicznej pozostaję — jeszcze raz się rozejrzałem i zniżyłem głos do szeptu — zmarłym bandytą? Gdyby w pobliżu kręcił się jakiś czarodziej, mógłby mnie rozpoznać i zdziwić się, dlaczego nie spoczywam zakopany na terenie Azkabanu. Nie możesz robić takich rzeczy bez porozumienia z nami. Rozumiesz?
Patrzyła z wysoko uniesionymi brwiami, a uśmiech powoli znikał z jej ust, ale kiedy się odezwała, znów wyglądała na rozbawioną.
— Dobrze, dobrze, Panie Praworządny, je suis très désolé, już będę grzeczna. Lećmy już, bo w kabinie na sto procent siedzi jakiś auror. Czekał tu na ciebie dwadzieścia lat i nareszcie nastał jego wielki dzień…
— Nie mieści mi się w głowie, dlaczego Czarny Pan zadał sobie tyle trudu, żeby ryzykować ściągnięcie akurat ciebie — wyrwało mi się; na jedno stuknięcie różdżki figurka znów rozbłysła, unosząc się w powietrzu.
— Pewnie dlatego, że jesteśmy rodziną, ale jak chcesz, to go zapytam.
— Może lepiej nie — odparłem spokojniej, choć znów wściekły na siebie, że nie zapanowałem nad emocjami.
Nie powinienem nawet tak pomyśleć, a co dopiero wypowiedzieć na głos. I to przy tak lekkomyślnej dziewczynie. Na wszelki wypadek chwyciłem ją za ramię, mimo że nie wyglądała na nieobytą ze świstoklikami. Śmiało wyciągnęła rękę i na umówione trzy oboje dotknęliśmy posążka. Po długiej minucie między wirującymi światłami hol, w którym wylądowaliśmy, okazał się dziesięć razy ciemniejszy; jedynym źródłem światła był widoczny z pokoju buzujący w kominku ogień. Salon — utrzymany w chłodnych, oliwkowo-białych kolorach, bez zbędnego przepychu — wyglądał dużo przytulniej w ciepłym, pomarańczowym półmroku, choć nie dało się ukryć, że nikt od dawna gruntownie tam nie posprzątał. Poczułem ukłucie wyrzutów sumienia, że wcześniej o tym nie pomyślałem, choć przybrudzone szorty, poobijane kolana i liczne włoski, które dawno powymykały się z warkocza, nie świadczyły o tym, by Sophie przykładała dużą wagę do porządku. Spojrzałem na nią z góry, jak obracała w dłoniach miniaturową Wenus, i pomyślałem o trzynastoletnim sobie — wtedy poczułem do niej ogromne współczucie.
— Nie bój się, nikt nie zrobi ci krzywdy — wyszeptałem, aby dodać jej otuchy, ale dziewczyna wydawała się ani trochę nieporuszona tym, że za chwilę miała ujrzeć Czarnego Pana.
— Gdybyście byli porywaczami, powiedziałbyś to samo, żeby mnie uspokoić — odparła z błyskiem w oczach i uśmiechnęła się zadziornie. — Potrafię głośno krzyczeć, jesteście na to przygotowani?
Odwróciła się i pomaszerowała prosto do salonu — sprężystym krokiem, bez wahania. Kiedy płomienie oświetliły jej twarz, faktycznie nie wyglądała na wystraszoną, raczej na uprzejmie zainteresowaną. Nie spostrzegła Glizdogona czającego się za winklem, z pękatą butlą w dłoni, ale ogromnego węża już tak i zatrzymała się gwałtownie. Nagini wypełzła z cienia prosto na kominek, sunąc po dywanie jak po lodzie, a język — jak czarna wstążka — raz po raz strzelał z paszczy. Z fotela dobiegło nas stłumione charczenie.
— Nie musi — odezwała się, i choć nadal się uśmiechała, szczęka trochę jej drżała. Przelotnie spojrzała w moją stronę, ale nie śmiałem przekroczyć progu. — Ja naprawdę się nie boję.
— A więc… a więc mówisz tym. — W głosie mistrza prawie można było dosłyszeć ulgę. — Podejdź tu, dziewczyno. Chociaż to, co zobaczysz, raczej ci się nie spodoba.
Zbliżyła się z rosnącym zaciekawieniem i faktycznie nie zachwyciła się tym, co ujrzała, lecz była daleka od obrzydzenia, które tak często widywałem na twarzy Glizdogona. Otworzyła usta, ale zaraz prędko je zamknęła i ukłoniła się niezgrabnie, choć przecież musiała mieć w tym doświadczenie — patrzyłem na tę samą dziewczynę, co kilka lat temu w angielskim klubie dla snobów, tak samo charyzmatyczną i ujmującą, słodką w swojej nieporadności. Przypomniałem sobie wcale niedelikatny cios wiankiem z róż i ledwo powstrzymałem uśmiech. Widziałem, że przysiadła na piętach przy podłokietniku i pochyliła się tak, że jej twarz zniknęła za wysokim oparciem, znów sprawiając wrażenie rozluźnionej. Szepty zlały się z szelestem łusek Nagini i trzaskaniem ognia, lecz umyślnie starałem się skupić na czymś innym; podsłuchiwanie pana wydawało się tak bardzo nie na miejscu, jak to tylko możliwe. Zagotowało się we mnie, kiedy spostrzegłem, że Pettigrew nie podzielał takiego zdania.
— …on nie żyje — wybiło się wyraźnie na tle tych wszystkich szmerów. — Je suis seul.
Odwróciłem się i bardziej zagłębiłem w pogrążonym w ciemnościach okrągłym holu; główne schody nie zostały podświetlone, jak to było za czasów Mrużki, podobnie korytarze na piętrze, ale wiedziałem, że gdzieś na górze siedział ojciec. Poczułem się nieswojo, kiedy przypomniałem sobie Pana Praworządnego i zaczepny głos Sophie. Na samą myśl, że mógłbym dzielić z Crouchem patologiczną żądzę przestrzegania reguł, coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. Przejechałem palcem po zakurzonej komodzie, w której ojciec przechowywał brandy; najprawdopodobniej nikt tu nie sprzątał od zwolnienia skrzatki. Z ulgą zauważyłem, że milimetr kurzu i odciski palców na ogromnym zwierciadle ani trochę nie robiły na mnie wrażenia, lecz absmak pozostał. Mogła powiedzieć cokolwiek! Ze zgrozą usłyszałem, jak nuciła; osobliwość sytuacji sprawiła, że prawie podskoczyłem z wrażenia. Tym bardziej, kiedy w salonie rozbrzmiało wyraźnie moje imię.
— Barty… chciałabym… — Wskazała nieśmiało na nakryte płachtą pudło. — Twój pan chciał, żebym zagrała…
Wystrzeliłem jak z procy, choć obawiałem się, że to jedno życzenie pozostanie niespełnione; owszem, mieliśmy fortepian. Bardzo dobry i bardzo drogi, lecz matka grała na nim coraz rzadziej i rzadziej, aż nareszcie zaczął służyć za ozdobę pokoju. Wątpiłem, aby po tylu latach wydał z siebie jakiś czysty dźwięk. Niemniej jednak podszedłem i zdjąłem z instrumentu kawał bladozielonej tkaniny, wzniecając kurz w powietrze; wciąż pozostawał biały i lśniący, jak przywieziony prosto ze sklepu. Sophie mruknęła ciche Putain!, kiedy usiadła na stołku i odsłoniła klawiaturę. Kazała podnieść klapę, a kiedy się odsunąłem, z fortepianu popłynęło kilka próbnych dźwięków — przejrzystych, mocnych, bez nuty fałszu. Jego mechanizm zatrzymał się w czasie — jakbym znowu słyszał matkę w niedzielne popołudnie. Sophie uśmiechnęła się, a klawisze zatańczyły pod jej palcami.
— Obudzimy się wtuleni w południe lata
Na końcu świata,
Na wielkiej łące
Cieplej i drżącej.
Wszystko będzie takie nowe i takie pierwsze,
Krew taka gęsta
Tobie tak wdzięczna…

O ile wcześniej mogłem podejrzewać, że udawała, teraz była w zupełności autentyczna. Muzyka przepływała przez nią, kiedy poruszała się wraz z odpowiednim dźwiękiem, promieniejąc szczęściem, tak że i ja poczułem, że na tamten moment nic więcej się nie liczyło. Na tę chwilę nie było nic przyjemniejszego, jak na nią patrzeć — to uśmiechniętą, to marszczącą czoło, grającą całą twarzą, naprawdę piękną. Kilka raz nie trafiła w odpowiedni ton, ale duchem fruwała zbyt wysoko, by to usłyszeć; wydała mi się trochę dojrzalsza, kiedy nie robiła min i nie próbowała się przekomarzać, a jej głos… miała naprawdę anielski głos, który ani trochę nie pasował do niesfornej, potarganej oprawy. Śpiewała długo, kilkakrotnie powtórzywszy refren, ale to tylko jeden utwór, a gdy umilkł, w pokoju zrobiło się nagle bardzo cicho.
— To… przepiękne. Naprawdę piękne — powiedziałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język, a mój głos zabrzmiał na tle nienaturalnej ciszy jak dzwon.
— Och… to nie ja, to Urszula — zachichotała, nadal rozpromieniona. — Ale dziękuję.
Nie miałem pojęcia, o czym mówiła, lecz ten błysk w oczach był wart każdego komplementu. Spojrzałem na Czarnego Pana; nie moje uznanie, nie moje słowa powinny teraz paść, ale on milczał. Płaska, ciemna twarz nie wyrażała niczego prócz skupienia, kiedy cicho oświadczył, że życzył sobie zostać sam na sam z siostrzenicą. Glizdogonowi nie trzeba było drugi raz powtarzać; odwrócił się i zniknął w korytarzu prowadzącym w głąb domu, najwyraźniej również targany mieszanymi uczuciami. Ja również w końcu udałem się do siebie, rozbity i zdenerwowany. Nogi same powiodły mnie na górę, a później obok balustrady do sypialni; blask księżyca wpadał przez okno i tworzył na podłodze srebrne plamy, igrał z satynową pościelą na łóżku i odbijał się od lakierowanych powierzchni. Zebrałem i odgarnąłem fałdy półprzezroczystego tiulu, opadłem na materac i przymknąłem powieki. Pierwszy raz od momentu, kiedy Lord Voldemort mnie ocalił, poczułem się tak realnie zaniepokojony. Czy właśnie po to miałem polecieć i przyprowadzić mu tę czarownicę? Przypomniałem sobie, jak opowiadał o morderstwie ojca… Właśnie to miało się teraz odbyć? Egzekucja ostatniego członka rodziny, który teoretycznie mógłby zagrozić mu samym istnieniem? Nie miałem rozterek moralnych. Jedynie słowo pana było prawem i zakopałbym w ogrodzie ciało tej małej, gdyby rozkazał, jednak nic nie mogłem na to poradzić — wbrew oczekiwaniom zaczynałem ją lubić i chciałem wierzyć, że wyłącznie z powodu złudzenia sympatii w jej oczach. W każdej chwili oczekiwałem Glizdogona w drzwiach, jego ochrypłego mruczenia z korytarza, ale nic się nie działo, cały dom na nowo pogrążył się w martwej ciszy. Minuty wlokły się niemiłosiernie, już za kwadrans pierwsza. Za pięć. Dziesięć po. Może mistrz wypatrzył we mnie słabość i wysłał Pettigrew? Niepotrzebnie się odzywałem. Już dwukrotnie zrywałem się i siadałem z powrotem na krawędzi łóżka, walcząc z nerwami. Zacząłem się zastanawiać, czy Czarny Pan dobrze wybrał, powierzając plan swojego odrodzenia komuś tak nieokrzesanemu. W tej potwornej gonitwie myśli nie dosłyszałem jęczących zawiasów, kiedy intruz wślizgiwał się do pokoju.  
— Sama trafiłam — uprzedziła moje pytanie i zbliżyła się z niegasnącym uśmiechem na ustach. — Chyba musiałeś mocno o mnie myśleć. No dobra, żartowałam, Glizdogon powiedział, gdzie mieszkasz. 
Spoczęła obok i znów przypominała nikogo więcej niż potarganą nastolatkę.
— Znałaś go wcześniej?
— Nie do końca. — Choć siedziała plecami do okna, od razu zauważyłem cień, który przemknął przez jej twarz. — Miałam przez Glizdogona takie jedno małe… małe spięcie, nic ważnego…
Odetchnęła ciężej i wyraźnie się zmieszała, ale dzielnie wytrwała przy dawnym zapale. Tym razem ja się uśmiechnąłem i poczułem, jak wciąż nienaturalnie to wychodziło.
— Ach… miałem na myśli Czarnego Pana.
— Znałam jego przyjaciół, więc jakbym znała jego. Jeden został zabity, a drugi zniknął, ale wiem, że jeśli… Czarny Pan, tak mam mówić? Że jeśli Czarny Pan powróci, odnajdzie go. Obiecał mi. Chociaż jestem trochę… no wiesz, skołowana, bo ktoś zginie. Ale chyba już mi wszystko jedno.
— Rozumiem — odparłem zgodnie z prawdą. Przed minutą przeżywałem dokładnie to samo, a teraz wydawało mi się to śmiesznie niedorzeczne. — Naprawdę jest ci wszystko jedno, że ktoś poniesie śmierć?
Roześmiała się dźwięcznie i tak niespodziewanie, że przez moment wyglądała, jakby postradała zmysły.
— I kto to mówi, to nie ja zrobiłam z aurorów warzywa — powiedziała to lekko, zbyt lekko, bym uwierzył, że mogła się zgrywać. — D-dwa miesiące temu znów ktoś umarł i chcę kogoś na jego miejsce. Jeśli jedna śmierć ma sprawić, że mój ojciec wróci, to trudno.
— Przykro mi — mruknąłem, nie do końca wiedząc, co zrobić. Sięgnąłem po jej spoczywającej na pościeli rękę i uścisnąłem ostrożnie. — Ale rozumiesz, że jeśli Czarny Pan odzyska moc, będzie więcej takich śmierci?
— Trudno. Byle nie w mojej rodzinie. Nic by się nie stało, gdyby dla odmiany umarł ktoś obcy.
Zamilkła, wpatrując się we mnie niewinne, wciąż z uśmiechem, ale nie z tym nachalnym, prezentującym wszystkie dwadzieścia osiem zębów. I mimo to wydawała się wypełniona jakimś starym, głęboko zakopanym smutkiem, tak że znów poczułem do niej sympatię. Nawet pomimo strasznych, okrutnych słów, które wypowiedziała, widocznie nieświadoma ich ogromnej mocy. 
— Eee… to, co śpiewałaś… nie teraz, wcześniej — zacząłem. Zmiana tematu była chyba najlepszym rozwiązaniem; choć Sophie wyglądała i brzmiała autentycznie w rozumieniu przyszłej Sprawy, z niewiadomych przyczyn nie mogłem dłużej tego słuchać. — Leciało w radiu.
— Ach. — Zaśmiała się luźniej, znacznie naturalniej i nie było już śladu po zaciętości, z którą mówiła o śmierci. Znów zanuciła, jak wtedy w salonie. — This was just meant to be, you are coming back to me, ‘cause this is pure love, ‘cause this is pure love. I know you are more afraid, then I’ll say I will wait, ‘cause this is pure love, ‘cause this is pure love… Takie „błędy młodości”. Był w szkole taki wredny Puchon, mówił do mnie przez to po arabsku za każdym razem, jak widział mnie na korytarzu. I oczywiście nic nie rozumiałam, ja nawet nie śpiewałam tych zwrotek… ale w sumie nikt się nie śmiał, chociaż to brzmiało très atrocement… znaczy się… potwornie i chamsko, ale pewnie oni też nie rozumieli… i nie mam pojęcia, dlaczego ci to mówię.
— Zaraz. I dlatego przestałaś śpiewać? Przez jakiegoś Puchona…?
— Nie. — Wcześniej na jej twarzy wykwitły czerwone plamy, które teraz gwałtownie zjaśniały, a Sophie zrobiła minę, jakby z całej siły próbowała powstrzymać łzy, ale nie odwróciła wzroku. — Dalej śpiewam. W szkolnym chórze. Nie, z innego powodu. Możemy o tym teraz nie gadać? Wolałabym nie… Obraziłbyś się, gdybym… — Teraz jej dłoń odwzajemniła uścisk i zorientowałem się, że moja ręka wciąż spoczywała na tej małej, długopalczastej jak u Czarnego Pana. — Gdybym chciała czegoś spróbować… koniecznie z tobą. Gdybyśmy się mieli już nie zobaczyć.
W uśmiechu, którym mnie obdarzyła, znów pojawiło się coś figlarnego. I choć nie powiedziała wprost, poczułem uderzenie gorąca, kiedy się przysunęła. Głosik w głowie wrzasnął absurd!, ale natychmiast przypomniałem sobie Paulinę i jej jesteś frajerem, a zaraz potem Regulus i nasze ostatnie spotkanie, kiedy go pocałowałem, podświadomie wiedząc, że jeśli bym tego nie zrobił, żałowałbym do końca życia. I znów miałem przed oczami Sophie, pochyloną w moją stronę, z przekrzywioną w oczekiwaniu głową i ognikami w oczach, jakby była rozbawiona tą sytuacją. Czy nie właśnie to sobie obiecałem? Że służenie Lordowi Voldemortowi będzie najwspanialszym okresem w moim życiu? Czy z Regulusem, czy bez. Ująłem jej twarz, jak jego wtedy; miała ciepłe, miękkie usta, bardzo żywe, całkowicie świadome tego, co robić i jak. Znajome napięcie urosło do niesłychanych rozmiarów, kiedy wspięła mi się na kolana i objęła za szyję. Dreszcze przechodziły po plecach wraz z jej palcami wczepiającymi się równo obcięte, znienawidzone włosy, ale w tamtej chwili liczyło się tylko to gorąco między nami i narastające mrowienie w miejscu, które obudziło się zdecydowanie zbyt wcześnie. Nie spodziewałem się, że ta prosta bliskość, kiedy przyciskałem do siebie Sophie i pieściłem dłonią rozgrzany policzek, wywoła we mnie taką rozkoszną, niemal bolesną błogość. A przecież nie tęskniłem za czułością. W ogóle tego nie potrzebowałem, pragnąłem tylko łaski Czarnego Pana, niczego więcej.
Zakończyła ten pocałunek bardzo łagodnie i powoli, ale nie odsunęła się, tak że nadal czułem ciepło jej oddechu na twarzy, dotyk małego noska, ciepło czoła na swoim, dłonie nadal wplecione we włosy. Widok tej nadal dziecięcej buzi z tak bliska runął na mnie jak grom z jasnego nieba — wciąż była gładka i delikatna, a wesołość i zaufanie w oczach, choć nie wiem jak wielkie, nie mogły do końca zakryć naiwności. Eksplozja wyrzutów sumienia nastąpiła w jednej chwili, kiedy sobie uświadomiłem, że naprawdę jej pragnąłem. Poczułem mdłości, gdy cichy głosik w głowie zamruczał: zboczeniec. Sophie zsunęła się z powrotem na łóżko, ani trochę nieskrępowana tym, co się stało, w odróżnieniu ode mnie, ale wytrwałem wyprostowany i pewny. Ktoś tu musiał być dorosły.
— Barty, Barty… Tylko nie mogę się w tobie zakochać — zachichotała, a policzki mocno jej pociemniały. — Wszyscy, których kocham, albo umierają, albo znikają, a bardzo bym nie chciała, żebyś ty zniknął. Jeśli jeszcze raz się zobaczymy, myślę, że mogłabym się z robą ożenić.  
— Raczej wyjść za mnie. Ale to i tak niemożliwe — odpowiedziałem, zawstydzony jej niegasnącym entuzjazmem. Ciężar kotłujących się we mnie emocji (wraz z tymi najbardziej pierwotnymi na czele) sprawił, że wykrzesanie z siebie czegoś bardziej przekonującego okazało się nie lada wyzwaniem. — Głównie dlatego, że jestem uznawany za zmarłego, a ty masz trzynaście lat…
— Już dawno skończyłam czternaście! — oburzyła się ze śmiechem. — Jestem już prawie dorosła…
— Nieważne — przerwałem jej, chwytając Sophie za ramiona. Modliłem się, aby wyszła. — Coś jeszcze by się znalazło, ale nie ma czasu. Masz już wracać? Tak? To idziemy. Poczekaj tu chwilę, pójdę po miotłę…
Tym razem obruszyła się na poważnie.
— Wrócę sama, odstaw mnie tylko na dworzec. Latałam już w nocy, a to tylko kilka kilometrów… no dobra, kilkaset — dodała, widząc mój wzrok. — Zresztą nieważne, dam sobie radę, i tak od dawna nie mogę spać. Myślisz, że mama podwiozła mnie do Lublina na spotkanie ze śmierciożercą, który nawiał z Azkabanu?
Stała sztywno wyprostowana, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wydymając usta, ale przy wzroście siedzącego psa wyglądała komicznie, jeszcze bardziej szturchając moje wyrzuty sumienia. Uległem. Odesłałem ją na dół po Kometę, a sam zaczarowałem lampkę nocną, mając nadzieję, że roztargnienie mimo wszystko pozwoli jej przenieść nas na plac Dworcowy. Sophie wróciła z miotłą w garści i nadal z nastroszoną miną, ale pozwoliła się chwycić za rękę, zanim oboje dotknęliśmy metalowego kaganka. Porządnie zakameleonowani wylądowaliśmy już bez żadnych niespodzianek w miejscu, gdzie ja ponad godzinę temu; na parkingu wciąż stała jedna taksówka, ale poza kilkoma kloszardami po drugiej stronie ulicy w okolicy budynku nie kręcił się już żaden człowiek. Nie widzieliśmy się nawzajem, ale Sophie wciąż ściskała moją dłoń, kiedy zapytała szeptem:
— Może jednak jeszcze się zobaczymy?
— Raczej nie — odparłem, zły na siebie za to kłamstwo. Skoro pytała, Czarny Pan nie wtajemniczył jej w swój plan, chociaż… mimo wszystko pozostawała tylko dzieckiem, więc dlaczego miałby to zrobić? Byłem rad, że nie mogła zobaczyć teraz mojej miny. — Może… może w bardzo dalekiej przyszłości.
— Szkoda — mruknęła smutno, a jej palce wysunęły się delikatnie. Usłyszałem szelest powykrzywianych witek, kiedy przy wsiadaniu zamiotła ogonem najwyższy stopień. — Je suis enchanté i tak dalej… Fajnie było dla odmiany pocałować chłopaka, merci. Bonne nuit, Barty.
Świst powietrza oświadczył, że odleciała, a ja nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że miała do mnie żal. Mogłem tam stać jeszcze przez jakiś czas, gniotąc się z poczuciem winy, ale to do niczego nie prowadziło. Głupie emocje, głupia litość. Wróciłem do domu, gotów do służby u mojego pana i mistrza. Jeszcze kilkanaście dni i nadejdzie sprawdzian dla mych zdolności i sprytu, test wewnętrznego Ślizgona, którego po latach niewoli musiałem w sobie odnaleźć. Po ciemku zszedłem na dół, aby powiadomić Voldemorta, że Sophie bezpiecznie wróciła do kraju, ale nie otrzymałem na to żadnej odpowiedzi.
— Jesteś nią zawiedziony, mój panie? — spytałem ostrożnie.
— Nie — odparł spokojnie, niezmiennie wpatrzony w wysokie płomienie. — Myślę. Myślę i jestem zadowolony z rodziny, w której… nie bezpośrednio… ją umieściłem. Ale to czas, kiedy jej młody umysł zaczyna się zmagać z różnymi przekonaniami, dziewczyna dużo eksperymentuje… Chciałbym, żebyś wziął ją, ach, pod swoja skrzydła, kiedy przybędziesz do Hogwartu. Zależy mi, żeby nauczyła się myśleć tak, aby, kiedy już nadejdzie odpowiedni moment, wybrała właściwą stronę. Czy to jasne?
— Tak, mój panie. Ale… wybacz mi. Czy możemy być jej pewni?
— Jestem jej pewien jak siebie samego — rzekł tonem kończącym rozmowę. — Stęsknionym, zranionym sercem łatwo jest manipulować. Dopilnuj, żeby takie pozostało.

~*~

No to mamy sześć lat bloga. Naprawdę nie mam pojęcia, jak w podstawówce mogłam myśleć, że przeniesienie Hogwartu do Polski, ale zostawienie większości bohaterów w Wielkiej Brytanii miało mi ułatwić sprawę. Chciałabym zmieniacz czasu, żeby zdzielić się w łeb atlasem i mapą Google, ale nie, ja chciałam iść na „łatwiznę”, no bo przecież budowę polskich miast znam lepiej niż angielskich. I teraz kombinowanie jak koń pod górę, bo trzeba z tego jakoś wybrnąć. Całe szczęście niedługo kończę ten spektakl żenady, bo na Kochanka zostało siedem, może dziewięć rozdziałów. Gorzej z Siostrzenicą, chociaż tam sytuacja wygląda teraz odrobinę lepiej, bo niedługo nie będzie już żadnych Hogwartów ani zabawy w kursowanie między krajami.
Człowiek patrzy na to, co jest przed oczyma, ale Pan patrzy na serce. 1 Sam 16,7

* Urszula Dmuchawce, latawce, wiatr, fragment piosenki Arash & Helena Pure Love

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz