17 sierpnia 2012

Rozdział 6

Na każdym targowisku jest dwóch głupców: jeden żąda za mało, drugi za dużo.
Rosyjskie przysłowie

Nadszedł czas kolejnego etapu konkursu, a stres osiągnął apogeum. Snape wezwał mnie wieczorem zaledwie kilkanaście godzin przed odlotem, aby przedstawić wszystkie procedury.
— O szóstej rano widzę cię w gabinecie, spędzimy w Zauberkunst tylko jeden dzień, śniadanie zjemy na miejscu — rzekł. Był spokojny i całkowicie opanowany, ale czułem, że on również się denerwował. — Nie rozmawiaj zbyt dużo z innymi uczestnikami. Nigdy nie wiadomo, co może im strzelić do głowy. Ten etap jest wyjątkowy, ponieważ odpadają szkoły, niektórzy mogą być zdesperowani. Od lat wiadome jest, że Hogwart wystawia zawsze najlepszych uczniów i reszta ma ambicje wyeliminować osoby przysłane przez Dumbledore'a.
Słuchałem tych słów z najwyższą uwagą, choć nie dowiedziałem się niczego nowego. Snape nie był tak stary, by można go było nazwać doświadczonym, ale znał się na rzeczy. Nie tylko stał się Mistrzem Eliksirów i godnie zastępował profesora Slughorna, ale i znał się na czarnej magii, do tego przyjaźnił się z Dumbledore'em. Może sprawiał wrażenie surowego i niesprawiedliwego, ale uważałem go za najlepszego nauczyciela w Hogwarcie. Poprzez prywatne lekcje, których mi udzielał od prawie roku, poznałem go lepiej niż reszta uczniów, choć nadal ziało od niego skrytością i chłodem.
— Tak jest. A kiedy dowiemy się, które szkoły przeszły do finału? — zapytałem.
— Zaraz następnego dnia po konkursie zostaną sprawdzone wasze prace oraz eliksiry, a także odczytane wyniki — odparł Snape i złożył swój neseser, w którym dostrzegłem ostatnie nieocenione sprawdziany jakiejś niższej klasy. — Nie ucz się już dzisiaj, jesteś gotowy.
Uznałem to za zakończenie rozmowy, więc pożegnałem się i opuściłem gabinet w lochach. Tutaj raczej nie można było spotkać uczniów, od czasu do czasu grasował tam Irytek lub Krwawy Baron, z czego ten pierwszy znacznie rzadziej, bo nieczęsto mógł tu znaleźć kogoś, z kogo można było pożartować. Tym razem ściany odbijały echem tylko moje kroki. Zatrzymałem się przed wilgotną, zimną ścianą i wypowiedziałem hasło (zgniłe gumochłony), a ta natychmiast ukazała przejście do pokoju wspólnego Slytherinu. Salon był całkowicie zapchany — jak zawsze o tej porze. Wyłowiłem spośród tłumu Regulusa, który siedział w czarnym, skórzanym fotelu w kącie, spleciony z jakąś piętnastoletnią, jasnowłosą dziewczyną. Postanowiłem mu nie przeszkadzać, więc szybko minąłem jego fotel i ruszyłem w stronę dormitorium chłopców; nauczyłem się z chłodem znosić jego krótkie romanse, choć nie mogłem pozbyć się tego nieprzyjemnego wrażenia w żołądku, kiedy widziałem go z kolejną dziewczyną. Zanim jednak dotarłem do sypialni, usłyszałem, jak Regulus wołał, bym na niego zaczekał.
— Barty, usiądź z nami, dlaczego tak wcześnie uciekasz?
— Jutro mam coś ważnego do załatwienia, muszę się wyspać — odparłem cierpko i nawet na niego nie spojrzałem.
Weszliśmy na chłodny, mroczny korytarz oświetlony plątaniną zielonych lampek skupionych pod sufitem. Black biegł tuż obok mnie. Poczułem delikatny zapach alkoholu, na co westchnąłem ciężko. A już zaczynałem się łudzić, że z nastaniem letniego semestru coś zacznie się zmieniać.  
— No tak. Ale poczekaj no, gdzie tak biegniesz… Musisz… musisz mi coś obiecać, dobrze? Wpadłem na to, kiedy Snape cię zgarnął. — Był zdyszany, ale także bardzo z siebie zadowolony. Zatrzymałem się więc i skrzyżowałem ręce na piersiach, a on kontynuował: — Tak sobie pomyślałem… Jak przejdziesz dalej, to przekłujemy sobie dowolną część ciała, żeby to uczcić albo na pamiątkę, jak wolisz! Co, dobry pomysł?
Jego szeroki, nieco pijacki uśmiech całkowicie mnie rozbroił, a głupi pomysł sprawił, że przestałem się na niego gniewać. Stałem jeszcze przez chwilę nienaturalnie usztywniony, ale w pewnym momencie nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.
— Jakie części ciała masz na myśli?
— Takie, jakie wskaże przeciwnik. Ale zgadzasz się?
— Dobrze, jeżeli przejdę do następnego etapu, pozwolę ci przekłuć moją dowolną część ciała… Ale bez przesady, więc się tak nie ciesz — odparłem bez zastanowienia, wiedząc, że i tak nie uda mi się zdobyć wystarczającej ilości punktów potrzebnej do następnego etapu. No i zawsze mogłem odwołać obietnicę. — A teraz idę spać.
Regulus jednak nie zrozumiał, co oznacza słowo teraz i spać, bo wciąż ciągnął mnie w stronę dormitorium.
— Ale poczekaj… Barty, daj spokój, właśnie wyhaczyłem ci panienkę, tam czeka, rozmawialiśmy, mówiła…  
Mówił szybko i niewyraźnie, dwa razy przypadkowo napluł mi w twarz, a ja stałem (sztywny jak wcześniej) i cierpliwie czekałem, aż skończy bełkotać.
— Ta, z którą „rozmawiałeś” przed chwilą na fotelu? Cudownie. Nie zamierzam tracić czasu na takie, które szukają chłopaka na jedną noc. Teraz potrzebuję prysznica i swojego PUSTEGO łóżka, bo muszę się wyspać. Aha, nie obudź mnie, jak przyjdziesz, co?
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę sypialni siódmoklasistów. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, omiotłem wzrokiem sześć porządnie zaścielonych łóżek z czterema kolumnami, rozebrałem się i poszedłem wziąć krótki prysznic, cały czas mając przed oczami obraz Regulusa i tej piętnastoletniej Marty, który towarzyszył mi jeszcze długo po tym, kiedy wśliznąłem się do przyjemnie chłodnego łóżka. Świece natychmiast pogasły, a ja przewróciłem się na drugi bok i zamknąłem oczy. Nie chciałem już myśleć, pragnąłem tylko spokojnie pogrążyć się we śnie, który zstąpił na mnie niespodziewanie prędko.

*

Budzik zadzwonił o godzinie piątej trzydzieści. Zaspany zwlokłem się z materaca, trąc piekące powieki. Regulus spał w swoim posłaniu samotnie, z lekko rozczochranymi, ciemnymi włosami rozsypanymi na poduszce; znów jako jedyny nie zaciągnął wkoło swojego łóżka zasłon. No i wyglądało na to, że zrezygnował z piątoklasistki, z którą wczoraj tak ostentacyjnie się obściskiwał. A może to ona zrezygnowała z niego? Bezgłośnie zabrałem z kufra szaty i udałem się do łazienki, aby dokonać porannej toalety, która zajęła mi trochę ponad kwadrans (goliłem się tak dokładnie, że uniknąłem zacięcia się). Zanim opuściłem dormitorium, pochyliłem się nad pogrążonym we śnie Ślizgonem i nakryłem go kołdrą, która odsłaniała trochę zbyt dużo.  

Wpadłem do gabinetu Snape'a wciąż lekko przerażony, mimo że zostało jeszcze trochę czasu. Mistrz Eliksirów już na mnie czekał, stukając długimi, kościstymi palcami o blat biurka. Kiedy wszedłem do środka, podniósł się z krzesła i podszedł do wygaszonego kominka, w którym jednym machnięciem różdżki rozpalił ogień.
— Polecisz przede mną. Kiedy dotrzesz na miejsce, nigdzie nie chodź, czekaj tam, gdzie cię wyrzuci — rzekł, wręczając mi gładki, miedziany wazon z połyskującym proszkiem Fiuu.
— Tak jest.
Wrzuciłem do kominka garść błyszczącego, magicznego proszku, a płomienie trzasnęły i zabarwiły się na zielono. Wkroczyłem do kominka, mówiąc powoli i wyraźnie:
— Zauberkunst.
Poczułem, że zakręciłem się dookoła własnej osi, coraz bardziej się rozpędzając, a różne barwy i kształty migały mi przed oczami. Musiałem zacisnąć powieki, żeby powstrzymać mdłości, choć tak naprawdę nie miałem czego zwracać, gdyż żołądek skręcał mi się z głodu. Zaledwie dwie minuty później wszystko ustało, a ja z całej siły trzasnąłem stopami o twardą, kamienną podłogę, aż ugiąłem się pod ciężarem uderzenia. Otworzyłem oczy i ujrzałem ładny, lecz niezwykle surowy, zimny pokój, który chyba musiał być gabinetem dyrektora albo innego nauczyciela. Prosty, ale duży pokój z kamiennymi ścianami oraz podłogą, sufit pokrywała alabastrowo biała farba. Wszystko tutaj było nieskazitelnie, wręcz chorobliwie czyste i idealnie poukładane. Nad biurkiem na ciemnej ścianie wisiała oprawiona w drewnianą, lakierowaną ramkę oraz szkło lista dyrektorów szkoły zaczynająca się od roku 1243. Biurko, krzesło, jak i inne meble wykonano w prosty, surowy sposób, bez zbędnych ozdób. Ani trochę nie przypominały tych bogato zdobionych, wytwornych mebli z Hogwartu. Podłoga była naga, a na ścianach nie wisiał żaden obraz czy gobelin, który mógł ożywić to wnętrze. Nie musiałem zbyt długo czekać na towarzystwo; zanim zdążyłem przestudiować listę dyrektorów, z kominka wyskoczył nagle Severus Snape, a za nim… sam Albus Dumbledore. Wytrzeszczyłem oczy na jego widok, choć chwilę później zdałem sobie sprawę, że to niegrzeczne, więc szybko odwróciłem wzrok. W gabinecie było dwoje drzwi, te znajdujące się naprzeciwko biurka, uchylone, prowadziły na korytarz, zaś za tymi drugimi musiał znajdować się prywatny pokój dyrektora. Rozległy się przytłumione kroki i drugie drzwi otworzyły się z hukiem, a naszym oczom ukazał się surowo wyglądający, około sześćdziesięcioletni czarodziej ubrany w granatową, perfekcyjnie wyprasowaną szatę (mój ojciec byłby zachwycony). Miał ciemne, przyprószone siwizną wąsy oraz krótką bródkę, krzaczaste brwi marszczył tak, jakby wciąż i nieustannie był zdenerwowany, a długi, haczykowaty nos bardzo przypominał nos Snape'a. Gdy mój wzrok powędrował nieco niżej, dostrzegłem, iż brakowało mu lewej nogi, a na jej miejscu tkwiła żelazna, prosta, obuta proteza. Wzrok jego stalowych, surowych tęczówek spoczął kolejno na mnie, Mistrzu Eliksirów oraz na dyrektorze Hogwartu. Ku mojemu zdumieniu jego wąskie, zaciśnięte usta wykrzywił w zadziwiająco przyjaznym uśmiechu. Był jak męski odpowiednik profesor McGonagall — powściągliwy i przerażający, aczkolwiek zdawał się być także sprawiedliwy.
— Albusie, witam was w mojej szkole — przemówił płynną angielszczyzną i uścisnął mu dłoń, aczkolwiek słychać było całkiem wyraźnie brzmiącą surowość niemieckiego akcentu. — Rozgośćcie się. Beauxbatons, Durmstrang i Magia Escola już są. W mojej szkole odbywa się tyle konkursów, że mamy odpowiednie komnaty dla gości. Jesteśmy otwarci na wizyty, nie to, co ten idiota Karkarow.
— Ależ oczywiście, Dieter — odparł Dumbledore z uprzejmym uśmiechem i skinął głową. Angielski w jego ustach brzmiał bardzo naturalnie. — Na kogo jeszcze czekamy?
— Och, wszystko w swoim czasie, zaprowadzę was do odpowiedniego skrzydła, później porozmawiamy — rzekł i otworzył szerzej drzwi wejściowe, po czym odsunął się, aby nas przepuścić.
Korytarz, na którym się znaleźliśmy, przypominał korytarze Hogwartu, jedyną różnicą okazały się nagie, kamienne ściany. Było zbyt wcześnie, abym mógł tu spotkać uczniów, przynajmniej tak mi się z początku wydawało, bo tutaj co chwilę widywaliśmy grupki osób czekające na… lekcje? Kiedy dyrektor ich mijał, podrywali się z ławek lub podłogi i stali wyprostowani, dopóki się nie oddalił. Dyscyplina panująca w tej szkole była wręcz namacalna, co trochę mnie skołowało. Nigdy nie widziałem tak sztywnych nastolatków, a ich wzrok nie budził miłych odczuć.
Profesor Zellstoff zaprowadził nas do osobnej wieży. Zadziwiło mnie, że drewniane drzwi nie miały żadnego zabezpieczenia ani hasła, a po drodze do tego miejsca nie spotkaliśmy się ani z fałszywym stopniem, ani z duchem, ani z jakimkolwiek magiczno-żartobliwym utrudnieniem. Wspięliśmy się po schodach, a profesor Zellstoff wskazał nam sypialnie.
— Bartemiuszu, ty dzielisz pokój z uczniem z Beauxbatons, a panów zapraszam tutaj — rzekł, wskazując na dwoje drzwi.
Przyjąłem z zaskoczeniem, że znał moje imię. Snape skinął głową, więc nacisnąłem miedzianą, prostą klamkę i wszedłem do środka; miałem nadzieję, że kiedy nauczyciele zajmą się sobą, a ja zostanę sam, stres minie, ale myliłem się. Pokój okazał się nie za duży, lecz czystość i jasność, która tu panowała, sprawiała, że wydał mi się całkiem przestronny. Ściany pokrywała kremowa tapeta, duże okno skryte za prostą, białą firanką, a w obu kątach stały drewniane, lakierowane łóżka nakryte błękitnymi kocami, a przy jednym z nich ktoś się krzątał. Chłopiec z Beauxbatons już prawie się rozpakował. Musiał być ode mnie trochę młodszy, choć wyglądał na niezwykle pewnego siebie, tak mi się przynajmniej wydawało. Miał błyszczące, kruczoczarne włosy ułożone w idealny sposób, przez co trochę przypominał mi Regulusa sprzed przemiany. Szata szkolna koloru bladoniebieskiego leżała na nim idealnie, a choć był niższy i szczuplejszy, obrzucił mnie zaciekawionym, choć pogardliwym spojrzeniem całkiem dorosłego czarodzieja. Musiał się chyba trochę skrzywić na widok mojej skórzanej, przyozdobionej ćwiekami kurtki, glanów i rozczochranych, długich włosów. W porównaniu do niego byłem naprawdę nieporządny, wręcz niechlujny. Nigdy tak o sobie nie myślałem, dopóki nie zobaczyłem swojego przeciwieństwa w osobie ucznia z francuskiej szkoły magii; w Hogwarcie na prywatny strój i sposób wyrażania siebie nie zwracano aż takiej uwagi.
— To ty masz ze mną mieszkać? — zapytał po angielsku i powrócił do rozpakowywania swojej walizki. Mówił z mocnym akcentem, choć płynnie i wyraźnie.
— Tak, przyjechałem z…
— Wiem, skąd przyjechałeś — przerwał mi, a w jego głosie usłyszałem nieukrywaną kpinę. — Tylko w Hogwarcie są takie dziwaki. Ale nie winię cię, gdyby w Beauxbatons dyrektorem był Dumbledore, również byłbym nienormalny.
Osłupiałem. Nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć. Ja także uważałem Albusa Dumbledore'a za co najmniej… niekonwencjonalnego człowieka, lecz musiałem przyznać, iż był również wielkim i godnym podziwu czarodziejem, więc komentarz ucznia z Beauxbatons wydał mi się cholernie niestosowny, choć mówił o Dumbledorze, człowieku, którego niedługo powinienem znienawidzić. Chłopiec szydził ze mnie tylko dlatego, że uczyłem się w Hogwarcie. Dyskryminował uczniów mojej szkoły, choć o Beauxbatons i uczniach płci męskiej krążyły o wiele ciekawsze plotki niż o naszych studentach.
— Nie wiem, co masz na myśli, ale jeżeli zamierzasz się kłócić, to ja nie będę z tobą rozmawiał — odparłem. — Wiem, co robisz, cwaniaczku.  
Chłopak mruknął coś pod nosem. Coś, co brzmiało jak C'est tres facile, il n'est pas une concurrence pour moi. Kiedy na mnie spojrzał, w jego orzechowych oczach zalśnił triumf. Zapewne myślał, że nic z tego nie zrozumiem. Oczywiście, nie byłem poliglotą, ale mówiłem trochę po francusku. Francuz zatrzasnął wieko kufra, na którym widniała srebrna plakietka z wytłoczonymi nań literami układającymi się w słowa: Edouard Porter, Beauxbatons. Pod spodem wymalowano herb szkoły — dwie skrzyżowane złote różdżki tryskające trzema gwiazdami.
Do drzwi naszej sypialni ktoś zapukał. Była to tak wysoka kobieta, że musiała zgiąć się wpół i skulić ramiona, aby nie uderzyć głową o framugę drzwi i w ogóle przecisnąć się do środka. Wzrostem dorównałby jej chyba tylko Hagrid, choć wydawało mi się, że i jego mogła przewyższać; mimo topornych dłoni i męskich ramion, wyglądała na niesamowicie zadbaną, a kiedy już weszła do pokoju, poruszała się z gracją, o której mogły tylko pomarzyć niektóre dziewczyny normalnych rozmiarów. Nie była piękna, choć bardzo elegancka. Miała gładką, oliwkową skórę, ciemne włosy zaczesane w wytworny kok, a wielkie dłonie połyskiwały różnokolorowymi opalami. Czerń błyszczącej, aksamitnej szaty dodawał jej szyku.
— Edouard. Tu fais la connaissance de monsieur Crouch — zwróciła się do swojego ucznia; zabrzmiała bardzo pretensjonalnie i nawet na mnie nie spojrzała. — Je ai besain de te.
Skinęła na niego, a on posłusznie ruszył w jej stronę. Drzwi zamknęły się za nimi, a ja zostałem sam, o czym marzyłem od momentu wkroczenia do gabinetu Snape’a. Teraz mogłem się spokojnie rozpakować. Trzeba mi było tutaj zostać do jutrzejszego poranka, kiedy ogłoszą, które szkoły przejdą do finału, to tylko kilkadziesiąt godzin. Byle to przetrwać. Przeszedłem przez pokój (porzuciwszy swoją małą walizkę przy wolnym łóżku) i spojrzałem na kartkę przypiętą do drzwi. Dzisiaj o dziesiątej mieliśmy zasiąść do części teoretycznej.

Tak, jak było to ustalone, zszedłem razem ze Snape'em na dół do wielkiej komnaty. Była okrągła, z białymi ścianami i sufitem (już zauważyłem, że ten kolor dominował w szkole), podłogę zaś pokrywało lakierowane drewno. Nie była to jadalnia, raczej aula, a uczniowie spożywali posiłki w innej przeznaczonej do tego komnacie. Dziewczęta jadały przy osobnym stole, chłopcy przy osobnym, jakby wspólne stołowanie się miało ich przywieść do grzechu. Natomiast komnata, w której zebraliśmy się razem ze swoimi nauczycielami, pełniła funkcję reprezentacyjną, w której miały odbywać się wszystkie konkursy i spotkania, tak jak u nas Wielka Sala. Stoliki czekały na nas przygotowane, a na prostych blatach leżały karty z pytaniami. Zanim zaczęliśmy, profesor Zellstoff przemówił:
— Witam was serdecznie w Zauberkunst. Nie traćmy więcej czasu. Macie godzinę i trzydzieści minut na rozwiązanie testu. Aby nie było jakichś nieporozumień, za pomocą czarów przetłumaczyliśmy pytania na wasz ojczysty język. Zajmijcie miejsca.
Usiadłem przy pierwszym z brzegu stoliku. Kiedy sięgnąłem po test, z zaskoczeniem spostrzegłem, że karty pergaminu były całkowicie puste, dopiero po zetknięciu z ręką litery same zaczęły się pojawiać i układać w całe zdania napisane po polsku. Zaintrygowało mnie to, choć nie mogłem wciąż przyglądać się karcie. Czas uciekał. W wielkiej klepsydrze ustawionej na okrągłym stoliku już przesypywał się złoty piasek. Z trudem przełknąłem ślinę i przeżegałem się w myślach, wiedząc, że na modlitwy już za późno. Złożyłem swój podpis w przeznaczonym do tego miejscu i zająłem się częścią teoretyczną konkursu.

Po półtoragodzinnej pracy profesor Zellstoff kazał nam odłożyć pióra, które oczywiście uprzednio zaczarował, aby uniemożliwić nam ściąganie lub jakiekolwiek inne oszustwo, po czym machnął różdżką, a wszystkie zwoje pergaminów pomknęły w jego stronę i spoczęły zgrabnie na odpowiednim stole.
— Wyniki poznacie jutro po śniadaniu — przemówił dyrektor. — Teraz możecie już odejść, o godzinie trzeciej po południu odbędzie się część praktyczna.
Wysokie, orzechowe drzwi otworzyły się automatycznie, a reprezentanci swoich szkół zaczęli opuszczać aulę. Snape od razu do mnie podszedł. Jego twarz była jak zwykle nieprzenikniona, choć brwi miał zmarszczone. Wsunąłem spocone dłonie do kieszeni, aby zamaskować ich drżenie.  
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Test nie był tak trudny, jak myślałem — odparłem i uśmiechnąłem się do niego, ale nauczyciel dalej srogo mi się przypatrywał. — Została jeszcze część praktyczna. Trudniejsza.
— Dasz sobie radę. Teraz idź odpocząć. Nie daj się sprowokować, a wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanowaliśmy — rzekł Mistrz Eliksirów, poklepał mnie lekko po ramieniu i odszedł.

Postanowiłem przejść się po błoniach, jednak kiedy tylko wyszedłem z zamku, moim oczom ukazał się park. Urocze, brukowane alejki wiły się pomiędzy zielonymi wysepkami, na których rosły idealnie przycięte, zadbane brzózki jednakowej wielkości. Stały tam też drewniane, lakierowane ławeczki, na których siedzieli niektórzy z gości profesora Zellstoffa i uczniowie, którzy nie mieli w tej chwili zajęć. Zobaczyłem tam owego Francuza, z którym przyszło mi dzielić pokój; rozmawiał powoli z jakąś wysoką dziewczyną o kobiecych kształtach. Przypominała trochę madame Rosmertę, tę właścicielkę Trzech Mioteł, ale była od niej sporo młodsza i miała długie do ramion, farbowane blond włosy z dużym, czarnym odrostem. Kiedy Edouard szepnął jej coś na ucho, ta błyskawicznie odwróciła się w moją stronę. Miała maleńki, zadarty nosek, wręcz nienaturalnie drobny w porównaniu do mocno widocznych kości policzkowych i dużych, różowych ust. Bladymi, lekko wyłupiastymi oczami patrzyła prosto na mnie. Mógłbym nawet przyznać, że była ładna, lecz przeraziła mnie szpachla, którą miała na twarzy. Ubrała się (jak wszyscy uczestnicy) w szkolną szatę, w jej wypadku prostą, czarną, z herbem swojej szkoły wyszytym na piersiach. Kiedy podbiegła do mnie, poznałem, że musiała być uczennicą Mokyklos Raganyste, litewskiej szkoły magii.
— Wita, ju nazywa się Hela Nikolajewna — wyciągnęła w moją stronę dłoń. Widok jej długich, czerwonych paznokci trochę mnie onieśmielił, ale uścisnąłem ją krótko. — Tobie się pewno dziwi, że ju tak wygluda, ali to tilkło pozor, ju się zna na ilikrisy, a u nas kaźdi dziewczyni takie ładne.
— Dobrze mówisz po polsku — zauważyłem. — Ale możemy porozmawiać po angielsku, jeśli cię to męczy.  
— Ju po angielski ni mowiu, mam tłumasza — odparła Hela, machając beztrosko ręką. — Powie ty mi. Dużo ty uczył na ten test? To temat dobri, da, na pieszo rozmowe.
— Dużo — przyznałem.
W jej wielkich, czarujących oczach pojawił się miły błysk. Nie spodobało mi się to głównie dlatego, że jej grube, mocne palce zacisnęły się już na moim ramieniu, a ona sama przysunęła się bliżej. Zapach jej kwiatowych, uroczo woniejących perfum nieco mnie zmulił.
— A co powie, kiedy ju zaproponiu ci miejsce tuż oboku mni na waźenie eliksira? My będziem sobie oba pomagaci, nie jesteśmy taki same jak oni — powiedziała już nieco ciszej, jakby wyjawiała mi jakiś krępujący sekret. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że właśnie działo się to, przed czym ostrzegał mnie profesor Snape.
— Jeśli będzie można, to z miłą chęcią.  
Wyswobodziłem się z jej silnego uścisku i szybko odszedłem z powrotem w stronę zamku, starając się nie patrzeć na Helę Nikolajewną. I na tym zakończył się mój spacer. Poczułem się naprawdę samotny, kiedy zdałem sobie sprawę, że oni wszyscy nienawidzą nie tylko mnie, ale i siebie nawzajem tylko dlatego, że zmusza ich do tego rywalizacja w jakimś głupim konkursie. Regulus miał rację, to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Nie zwracając uwagi na mijających mnie uczniów, ruszyłem po schodach na piętro, aby znaleźć toaletę dla chłopców. Teraz czekał mnie nie tylko stres przed drugą częścią konkursu, ale i obawy przed zabłądzeniem w setkach korytarzyków.

O godzinie piętnastej, czyli tuż po obiedzie, na który otrzymaliśmy najwspanialsze potrawy, jakie zazwyczaj Mrużka podawała w naszym domu, kiedy ktoś bardzo ważny odwiedzał ojca, profesor Zellstoff oraz dyrektorowie innych szkół ustawili nas przy specjalnie zakupionych na tę okazję kociołkach. Otrzymaliśmy komplet ingrediencji, z których musieliśmy wybrać odpowiednie do sporządzenia antidotum według trzeciego prawa Golpalotta. Mówiło ono, że antidotum na złożoną truciznę to więcej niż suma antidotów na każdy z jej składników. Doskonale rozumiałem tę zasadę, jednak zabroniono używania jakichkolwiek innych składników podobnych do bezoaru, a kolejną trudnością było rozpoznanie trucizny, którą otrzymaliśmy. Po prostu zastosowanie trzeciego prawa Golpalotta. Ten temat analizowaliśmy w Hogwarcie w szóstej klasie, więc poczułem się trochę pewniej niż dziś rano przed egzaminem pisemnym. Wypełniła mnie duma, gdyż w Hogwarcie musiał być o wiele wyższy poziom nauczania niż w pozostałych szkołach — to dodało mi skrzydeł, aż różdżka i chochla paliły mi się w rękach.
Dostaliśmy na sporządzenie odpowiedniego antidota trzy godziny. Profesorowie spacerowali pomiędzy naszymi kociołkami i pilnowali nas, abyśmy nie oszukiwali i nie próbowali się ze sobą konsultować. Kiedy zaczynałem pracę, czułem, że pójdzie mi całkiem nieźle, ale kiedy oddawałem zakorkowaną buteleczkę do rąk Snape’a, wiedziałem, że miałem szansę na finał.  

~*~


Oto pierwsza rocznica Kochanka. Co prawda, przegapiłam ją o kilka dni, ale to się da naprawić. Kończą się wakacje, dlatego staram się, żeby jak najwięcej napisać. Mam nadzieję, że przez przeniesieniem uda mi się coś jeszcze opublikować. Do zobaczenia. xD 

10 komentarzy:

  1. Jestem pierwsza! Nie zmieniłas daty o.O’ ale i tak jest bdb.Barty sobie poradził, jestem tego pewna, ze świetnie. Ale.. test po polsku?! o.o okej, wnioskuje ze to zamysł autorki.Nieco irytuje mnie postać chłopca z błyszczykiem i panny Litwinki, jednak.. jej nazwisko ma rosyjski wydzwiek. Jedyne co podpada pod litewski to nazwa szkoły.zdecydowanie za mało tu Regulusa ;cCzekam na kolejny z gory wielkie ‚ačiu’ <3
    ~pianistka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Test jest po polsku dlatego, że to jest dokładnie to samo opowiadanie, co na scp, ta sama fabuła i ten sam czas, to samo miejsce… tylko za czasów Barty’ego, stworzyłam km tylko dlatego, żeby wyjaśnić niektóre wątki. A scp dzieje się w Polsce, tak. Przeniosłam fabułę do naszej zacnej Ojczyzny z określonych powodów, ale później się to wyjaśni. Tak, z początku Hela miała należeć do szkoły ukraińskiej, ale stwierdziłam, że Ukraina jest tak blisko Polski, że mieszkańcy owego kraju będą studiować w Hogwarcie. Wiesz, nie w każdym kraju musi być szkoła, np. tak sobie pomyślałam, że do szkoły w Niemczech chodzą także dzieci z Austrii oraz Szwajcarii. A daty nie zmieniłam, bo byłam w bibliotece, jak to publikowałam. No i musiałam już iść, a kiedy wchodziłam na opublikowane posty, to nie istniał ten rozdział na liście, więc co miałam poprawiać? Ale za chwilę to zrobię xD

      Usuń
    2. Największy przekręt w mieście! xD Ale przynajmniej rozumiem niezrozumiale ;)
      ~pianistka

      Usuń
    3. No ba, że największy. Bo mój xD

      Usuń
  2. Barty na pewno sobie poradzi.
    ~olka

    OdpowiedzUsuń
  3. Szczerze mówiąc, chwilę podumałam nad datą nieadekwatną do publikacji, bo mój mózg jeszcze jest na wakacjach i pracuje na zwolnionych obrotach xDZdziwiłabym się, gdyby Barty nie wygrał tego konkursu albo przynajmniej nie zajął któregoś z pierwszych miejsc. A ten Francuz działał mi na nerwy i coś tak czuję, że to jeszcze nie koniec jego „działalności”.Pozdrawiam.
    ~Sheirana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Edouard jest tylko postacią jednego bądź dwóch rozdziałów, nie będzie go więcej w opowiadaniu, ani tutaj, ani na scp xD A tak myślałam nad rocznicą na KM xD Widać myślałam zbyt intensywnie, bo aż ją przegapiłam xD

      Usuń
  4. Rzadko dodajesz notki ale każda jest dopracowany. Ta była ciekawa, szczególnie z powOdu zmiany otocżenia, wydaje sie, ze walka w konkursie bedzie wyjątkowo Krwioaercza. Uczniowie nie maja chyba Żadnych zahamowan… Ale było troche nudnej niż zwykle, chyba dlatego, ze zbyt lubię regulusa.. A teraz niestety trzeba żyć bez niego :(
    ~Cond

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to będzie trwało chwilę, nuda jest, bo w Hogwarcie nie można zbyt wiele zrobić, ale już niedługo kończę pisać o szkole i skupię się na Śmierciożercach xD

      Usuń