16 października 2017

Rozdział 19

Spałem i śniłem, że życie jest radością. Obudziłem się i zobaczyłem, że życie jest służbą. Zacząłem służyć i zobaczyłem, że służba jest szczęściem.
— Rabindranath Tagore

Mętlik, który spowodowała w mojej głowie, sprawił, że kompletnie nie potrafiłem skupić się na nadchodzącym porwaniu. Zaraz po powrocie wysłałem uszatkę z krótkim listem, nie licząc na odpowiedź i czując do siebie jeszcze większe obrzydzenie, choć nie do końca byłem pewien, kto komu robił nadzieję. Z perspektywy czasu Sophie wydawała się jeszcze młodsza, niższa, jeszcze mniej dojrzała, a jej czternaście lat huczało mi w uszach jak cztery. Nie miałem pojęcia, jak się nazywała i gdzie mieszkała, ale wysłałem tę pieprzoną sowę, wściekły i z nadzieją, że to tylko dla świętego spokoju. Że kiedy odleci, ta sprawa nareszcie zostanie zamknięta i będę mógł poświęcić się temu, o którym jeszcze kilka dni temu nie śmiałem marzyć. Tej nocy nie położyłem się do łóżka, bojąc się osądzających głosików w głowie, grzmiących pedofil, w zamian siedziałem w ojcowskiej bibliotece, przeglądając pozycje, które mogły przydać się podczas rocznej maskarady, wspominałem nad książkami złote czasy, kiedy moim jedynym zmartwieniem było niedwuznaczne uczucie do Regulusa. Po stokroć bardziej wolałem rozbierać wzrokiem Glizdogona, niż z krępującym uczuciem w spodniach wspominać pocałunek z Sophie.
Jednak Czarny Pan zdawał się niczego nie zauważać, mimo że następnego dnia nie śmiałem na niego spojrzeć. Jakby dwie godziny podczas wczorajszego wieczora nigdy się nie wydarzyły. Omówiliśmy plan Turnieju Trójmagicznego, który bez trudu wyciągnął przy śniadaniu od Croucha. Trzy piekielnie trudne zadania, zbyt ciężkie dla utalentowanego dorosłego czarodzieja, nie do przejścia dla przeciętnego nastoletniego chłopca, dla mnie — ponoć — banalnie proste. Naprawdę chciałem pokładać w sobie taką wiarę, taką ufność, z jaką mistrz opowiadał o moich umiejętnościach, o niebotycznym sprycie i zdolnościach. Wcześniej mogłem co najwyżej śnić o takich słowach z jego ust, teraz brzmiały jak jeden wielki wyrzut sumienia.
— Ostatnie zadanie to labirynt z przeszkodami — mówił ojciec. Jego głos był wyraźny i monotonny, oczy nieprzytomne i zamglone, tak że nie potrafiłem sobie wyobrazić, jakim cudem funkcjonował w pracy, nie zwracając uwagi podwładnych. — Wyłonienie zwycięzcy jest proste: pierwszy, kto dotknie pucharu, wygrywa.
W salonie zrobiło się cicho, nie licząc trzaskającego w kominku ognia. Westchnąłem, wstałem od stołu i zacząłem krążyć po pokoju, trzymając się za głowę, ale niewiele to pomogło. Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek tak wytężał umysł.
— Dobra — mruknąłem do siebie, mając nadzieję, że mówienie sprawdzi się lepiej. — Smoki, godzina pod wodą, labirynt… Z labiryntem nie powinno być problemu, na oddychanie pod wodą znajdzie się mnóstwo zaklęć, ale smoki… smoki… Nic mi nie przychodzi do głowy, nic, co byłby w stanie zrobić czternastolatek…
— Musisz lepiej poznać Pottera — rozbrzmiało z fotela. Pobłażliwość w głosie Czarnego Pana zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. — Skupić się na jego mocnych stronach… pewnie ciężko ci w to uwierzyć, ale nawet on jakieś ma. Pamiętaj, aby pielęgnować w sobie nienawiść, która nie doprowadzi do litości, ale bez przesady, żeby cię nie zaślepiła. Wtedy widzi się wyłącznie słabości. Dopilnujesz, żeby Potter przeszedł bezpiecznie przez trzy zadania i wygrał.
— Tylko… wybacz mi… jak Potter ma dostać się do turnieju, skoro nie jest pełnoletni — wycedziłem z marnie ukrywaną rozpaczą. — I co nam da ci, panie, jego wygrana…?
— Masz miesiąc, żeby coś wymyślić, jesteś przecież taki mądry, Barty — przerwał mi, ale poprzedzający to syk tylko pogorszył złe przeczucia. — Co mi da jego wygrana? To proste. Zaczarujesz puchar tak, by przeniósł Pottera w miejsce, w którym odbędzie się mój powrót. A po wszystkim — zarechotał ponuro — ja dotknę pucharu i przeniosę się na teren szkoły, gdzie dokona się początek mojego panowania. Jednak nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość, najpierw musimy upolować Moody’ego.

Zatem Turniej Trójmagiczny znów został na moment zamrożony w czasie, a na tapecie pojawił się Szalonooki. Z niechęcią musiałem przyznać, że ojciec okazał się znacznie bardziej przydatny, niż z początku przypuszczaliśmy. Na dwa dni przed pierwszym września zatrzymaliśmy go w domu, abym mógł dowiedzieć się o byłym aurorze tyle, ile wiedział sam Crouch, zrobiłem kopię akt i analizowałem podczas posiłków, starając się wyuczyć na pamięć życiorysu. Jednak czułem niedosyt, suche fakty dotyczące ilości SUM-ów i zawody rodziców to za mało, chciałem ciekawostek, z pozoru nieważnych drobnostek, które sprawią, że wejdę w skórę Moody’ego i naprawdę się nim stanę. Spisałem wszystko, co ojciec powiedział o warunkach zatrudnienia Szalonookiego, choć typowy kontrakt dla nauczyciela, zakres obowiązków i wynagrodzenie na niewiele się zdały. Jednak okazało się, że Czarny Pan znów miał rację — umowa wygasająca dokładnie trzydziestego czerwca następnego roku oznaczała, że Dumbledore ściągnął eks-aurora z emerytury, powodowany bardziej własnym niepokojem niż niespodziewanym objawieniem pedagogicznego daru Moody’ego.
W noc poprzedzającą planowaną napaść znów niewiele spałem. Zdenerwowany przerzucałem notatki, mając nadzieję znaleźć w nich coś, co jakimś cudem przeoczyłem, choć znałem je na pamięć. Sławne szalone oko czarodzieja, peleryna-niewidka, drewniana noga, zaczarowana skrzynia — to wszystko już wiedziałem, ale powtarzałem jak mantrę na wypadek niespodziewanej amnezji. Jak za dawnych czasów przed każdym egzaminem. Prawie słyszałem znudzony głos Regulusa, drwiący z mojego zaangażowania.
Tak jest, Regulus. Tyle że ja jestem dokładnie tu, gdzie oboje chcieliśmy być, a ty leżysz martwy i nie masz o niczym pojęcia.  
Glizdogon, którego dostałem do pomocy, wyglądał na równie zestresowanego, ale rozluźniał się we własny sposób, z gazetą i butelką czerwonego wina w kuchni, nie życząc sobie mojego towarzystwa. Ze wzajemnością. Choć nigdy nie zachował się wobec Czarnego Pana inaczej, jak zachowałby się normalny człowiek, od mistrza nauczyłem się pogardy do niego. Nawet nie wiedziałem dlaczego. Tymczasowa powłoka Voldemorta budziła lęk i obrzydzenie, wałęsająca się po domu Nagini przerażała, a ja byłbym szalony, gdybym tego nie dostrzegał, lecz za wszelką cenę starałem się udowodnić samemu sobie, że jako jedyny czułem inaczej. Nie rzekłem słowa skargi, kiedy drugiego dnia natknąłem się na ogromnego węża we własnej toalecie, choć tak naprawdę prawie narobiłem ze strachu w gacie. Pod wpływem pana i w sobie powoli przestawałem dostrzegać ludzką naturę.

— Kiedy się znów zobaczymy, będę potęgą.
Klęczałem przed fotelem, z Glizdogonem u boku i torbą wypełnioną wszystkimi potrzebnymi rzeczami, zaczarowany grzebień czekał na stoliczku obok, gotowy, by przenieść nas na miejsce. Czarny Pan musiał wzmocnić Imperiusa, żeby ojciec podał mu adres Szalonookiego, ale poza tym obyło się bez problemów, a plan został dla pewności jeszcze raz omówiony.
— Niczego więcej nie pragnę, mistrzu — odparłem, walcząc ze wzruszeniem.
Wiedziałem, że pozostaniemy w kontakcie listownym, jednak świadomość rozłąki okazała się znacznie straszniejsza, niż podejrzewałem. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że nasze codzienne rozmowy zostaną zawieszone. Że jedynym powiernikiem pana znowu stanie się Pettigrew, który nawet nie próbował go zrozumieć. Cierpiałem na myśl, że komfort Czarnego Pana znów ulegnie pogorszeniu, choć powinienem skupić się na pierwszym zadaniu.
— Nie obawiam się o powodzenie misji — kontynuował, lecz wyglądał na dużo bardziej znękanego niż wcześniej. — Ale musisz być gotowy wejść w rolę natychmiast, zaraz po obezwładnieniu aurora. Pamiętajcie, że od tego zależy mój powrót i wasze bezpieczeństwo. Zaraz… Barty, weźmiesz to. — Wyciągnął spomiędzy fałd czarnej chusty grubą kopertę i wręczył mi. Ostatni raz wymieniliśmy te mocne, znaczące spojrzenia. — I dasz jej, kiedy uznasz, że jest gotowa. Teraz możecie odejść.
Zanim wstaliśmy, ukłoniliśmy się nisko, tak, aby dotknąć czołem podłogi; w tym czasie wyobraziłem sobie, że równo za dziesięć miesięcy powitam go w tej samej pozycji, na kolanach, pochylony u jego stóp, a on nie pozwoli mi dalej klęczeć i uściska jak syna. Podbudowany tym gorącym pragnieniem, skierowałem się prosto do świstoklika, pierwszy raz wierząc, że wszystko pójdzie zgodnie z planem mistrza — przecież jego geniusz pozwoliłby przewidzieć porażkę. Razem z Pettigrew dotknęliśmy grzebienia, a świstoklik posłusznie pociągnął nas za sobą do małej, uśpionej wioski pod Szczecinem. Leciałem opanowany i skoncentrowany, z różdżką w dłoni, gotów do walki w chwili zetknięcia stóp z ziemią.
Jednak nic takiego się nie stało.
Wylądowaliśmy na świeżo wystrzyżonym trawniku przed klockowatym, dwupiętrowym domem z czerwonej cegły. Nie przywitał nas wyjący alarm, wyskakujące z żywopłotu fałszoskopy, nic. Mrok nocy rozpraszała jedyna działająca latarnia, ale jej żółte światło nas nie sięgało, tak że razem z Glizdogonem byliśmy niczym więcej niż czarnymi kształtami na tle równie ciemnego osiedla domków jednorodzinnych. Podpełzliśmy bliżej, a Pettigrew wskazał na tabliczkę połyskującą w słabym świetle jego różdżki: A. Moody, ul. Śnieżna 14. To tu. Żołądek boleśnie skurczył mi się w podnieceniu, ale spokojnie podpełzłem do okna na parterze i bezgłośnie je otworzyłem. Bezgłośnie, ponieważ całą ulicę wypełniło przeraźliwe wycie kilku przenikliwych głosów, jakby kogoś obdzierano ze skóry; od ojca dowiedziałem się trochę o rozmieszczeniu pokoi w domu Moody’ego, ale okazało się to zupełnie niepotrzebne — Glizdogon ledwo przecisnął się za mną do maleńkiej kuchni, a na schodach widocznych przez otwarte drzwi pojawiła się duża, toporna postać w koszuli nocnej. Stanęliśmy twarzą w twarz z potworem, przy którym Czarny Pan wyglądał jak nowo narodzony. Skoczyłem do przodu, pędząc na spotkanie czerwonej strzale oszałamiacza, którą moje Protego odesłało w głąb przedpokoju; gdzieś za plecami czułem zaklęcia Pettigrew — zaskakująco — wcale nie ustępujące mocy zaklęć Szalonookiego. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego pojedynku, powietrze wibrowało i nagrzało się momentalnie, gdy kuchnię wypełniły różnokolorowe promienie, roztrzaskując meble i wypalając dziury w ścianach; kilka razy gorący pióropusz iskier niemal musnął mój policzek albo czubek głowy, podczas gdy próbowałem rzucić na Moody’ego Imperiusa. Spocony, robiąc uniki, od czasu do czasu odbijając co silniejsze klątwy, nareszcie trafiłem. Poczułem to, zanim gryzący dym opadł i zobaczyłem olbrzymie cielsko zwalone na podłogę pod wpływem Drętwoty Glizdogona — jakby cieniutką nitkę łączącą mnie z Szalonookim, za którą mogłem pociągać.
Alarm wył w niebogłosy, ale wyłączyłem go jednym machnięciem różdżki, wciąż potwornie dysząc, jakbym przebiegł maraton. Mimo to podszedłem do nieprzytomnego aurora i wyczarowałem niewidzialne nosze, żeby zabrać go na górę, gdzie znajdowały się sypialnie; tymczasem Pettigrew zajął się usuwaniem śladów walki. Wspinając się po schodach, z Moodym u boku i różdżką w pogotowiu, nie mogłem wyjść z podziwu. Spodziewałem się, że mistrz wysłał Glizdogona bardziej dla ozdoby niż do pomocy, ale tamten okazał się doskonale wiedzieć, do czego służyły klątwy. Osłaniał mnie, jakby to nie był jego pierwszy tak niebezpieczny pojedynek. Absurdalnie poczułem się przy nim jak uczniak.
Na górze znajdowały się tylko dwa pomieszczenia — jedno zamknięte na cztery spusty i sypialnia, do której zresztą drzwi pozostawały uchylone. Rozgrzebane łóżko, koc porzucony na podłodze, u stóp szafki nocnej kałuża wody i resztki roztrzaskanej szklanki. Bez wahania uczyniłem zgodnie z punktami naszego planu: zanim wyrwałem Moody’emu włosy i wrzuciłem do fiolki z eliksirem wielosokowym, wyjrzałem przez okno i rzuciłem zaklęcie na stojące przy wejściu kubły na śmieci, żeby zmusić je do podskakiwania. Doskonały moment — mugole z pobliskich domów dopiero pozapalali światła w swoich mieszkaniach i zaczęli wyglądać przez okna. A to oznaczało, że miałem zaledwie kilkanaście minut do przyjazdu policjantów. Przeskoczyłem nad unoszącym się kilka centymetrów nad ziemią ciałem Moody’ego (wyciągnąwszy różdżkę z jego ręki i unieruchomiwszy go grubym powrozem) i dopadłem do drugiego zamkniętego pokoju. Zamek kliknął i drzwi otworzyły się, ukazując ogromny kufer umieszczony w centralnej części mniejszej sypialni. Naparłem na wieko — ani drgnęło. Użyłem zaklęcia. Nic. Przekląłem siarczyście, ale tylko bardziej się zdenerwowałem.
— Hej, młody, tego szukasz?
Odwróciłem się i zobaczyłem lecący przez korytarz pęk kluczy na dużym, metalowym kole. Złapałem je i drżącymi rękami zacząłem wciskać kolejne klucze w poszukiwaniu czarodziejskiego lochu; w tym samym czasie Glizdogon ciągnął Moody’ego po podłodze, posapując i stękając.
— Odczep mu nogę… i to oko — rzuciłem krótko, kręcąc w zamku ostatnim kluczem. — I włosy… trzeba mu obciąć włosy.
Gdy siódmy raz zajrzałem do kufra, moim oczom ukazała się piwnica wyłożona kamieniem, ciemna i głęboka na ponad trzy metry. Sprawnie wskoczyłem do środka i ponagliłem Pettigrew, ale trochę to zajęło, zanim noga i kikut Szalonookiego pojawiły się nad krawędzią. W środku było zimno i wilgotno, a pomieszczenie mogło pomieścić kilku dorosłych mężczyzn leżących jeden obok drugiego; sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, kiedy próbowaliśmy lewitować do środka nieprzytomnego aurora, by jeszcze bardziej go nie uszkodzić — pomimo topornego, wielkiego ciała, z ogromną dziurą po szalonym oku i bez drewnianej nogi wyglądał na całkowicie nieporadnego. Dźwięk syreny policyjnej w momencie nas otrzeźwił. Bez pomocy Glizdogona wydostałem się ze skrzyni i zatrzasnąłem wieko, z trudem panując nad drżeniem rąk.
— Pij. Wrzuciłem włosy.
— Dzięki. — Odłożyłem buteleczkę i w pośpiechu zacząłem się rozbierać. — Wszystko zgodnie z planem. Wracaj do Czarnego Pana… uspokój go… powiedz, że wszystko jest tak, jak zaplanował.
Ubrałem na grzbiet porzucony przed sypialnią obszerny szlafrok i dwoma wielkimi łykami wypiłem połowę szlamowatej zawartości fiolki. Glizdogon zniknął i jedyne, co dostrzegłem, to długi, szczurzy ogon, który mignął gdzieś przy schodach. W tej samej sekundzie ogarnęły mnie tak potworne mdłości, jakich już dawno nie czułem, rozdzierający wnętrzności ból, tak że pochyliłem się, oczekując na krwawe wymioty. Obraz przysłoniła mi ciemność, prawe oko wrzasnęło z bólu jak przekłute rozgrzanym do białości szpikulcem. Straciłem równowagę i upadłem, rozbijając sobie łokcie, kiedy noga zapadła się w ciele, dłonie zapiekły i zaczęły się poszerzać, tak samo twarz; poczułem długie, gęste włosy opadające na ramiona. I nagle wszystko ustało. Wciąż spocony i roztrzęsiony, przyciągnąłem sobie drewnianą protezę zakończoną długimi pazurami i z niemałym trudem wcisnąłem w nią kikut. Zamontowanie magicznego oka okazało się łatwiejsze i dziwnie satysfakcjonujące, kiedy wypełniło pusty oczodół, ale towarzyszące temu chlupnięcie wywołało ciarki na plecach. Nie było czasu na myślenie.
Do drzwi ktoś załomotał.
— Idę! — odezwałem się, a z mojego gardła wyrwało się basowe warknięcie.
I wtedy sobie uświadomiłem, że naprawdę stałem się Alastorem Moodym. Barty znowu odszedł w zapomnienie, teraz był tylko Moody, jego poglądy i wszystko to, czego uczyłem się przez ostatnie dni. Otuliłem się szczelniej grubym szlafrokiem i zszedłem otworzyć policjantom. Nadal lekko się chwiałem, drewniana noga okazała się ciężka i toporna, a sztuczne oko przenikało przez ściany, podłogę, nawet przez meble, co potwornie rozpraszało, ale opanowałem się, kładąc węźlastą dłoń na klamce. Na zewnątrz już dniało, kiedy dwaj niewyspani funkcjonariusze w granatowych mundurach niecierpliwili się przed wycieraczką. Obaj mieli podkrążone oczy, podbródki sine od zarostu i wyglądali na niezbyt poruszonych sprawą, choć grupka zaniepokojonych mugoli w piżamach na chodniku za ich plecami przestępowała z nogi na nogę, wyraźnie się niepokojąc. Od razu zauważyłem, że cała ulica zasłana była śmieciami i resztkami czarnych worków.
— Słucham — warknąłem możliwie jak najmniej przyjaźnie, choć głos Szalonookiego zdawał się posiadać tylko tę jedną nieprzyjemną, chrapliwą barwę i bez moich wysiłków.
— Piętnaście minut temu dostaliśmy zgłoszenie od kilku zaniepokojonych mieszkańców osiedla. — Posterunkowy Kwiatek wskazał długopisem na mugoli za nimi. — Podobno z podwórka dochodziły hałasy i odgłosy walki. Może wejdziemy do środka i spiszemy zeznania…
— Nie widzę takiej potrzeby — warknąłem i z niemałym trudem wystąpiłem krok naprzód, żeby zamknąć za sobą drzwi. — Po co wtykają nos w nieswoje sprawy? Zresztą wszystko załatwione, rozprawiłem się z nimi po swojemu.
Policjanci wymienili szybkie spojrzenia, a posterunkowy Kwiatek wyciągnął dzienniczek i zaczął notować. Sam od razu wymyśliłbym jakąś bajeczkę, byle jak najszybciej ich spławić, ale byłem Moodym i musiałem myśleć jak Moody.
— Co to znaczy „po swojemu”?
— Po swojemu znaczy po swojemu. Ważne, że wykurzyłem tych wandali — odparłem bardziej agresywnie i machnąłem potężną łapą w stronę ulicy. — Panie, popatrz pan, co narobili! Idźcie ich szukać, a nie nachodzicie spokojnych ludzi o szóstej nad ranem! Przegoniłem chuliganów, chociaż to wasza robota!
Zrobiła się bardzo nieprzyjemna atmosfera, serce biło mi w piersi jak oszalałe, ale na zewnątrz trzymałem się groźny i wzburzony. Gapiący się na nas tłumek mugoli wcale nie pomagał. Drugi policjant oddalił się na kilka kroków i przyłożył do ust małe, trzeszczące urządzenie, podczas gdy pierwszy nadal szybko notował. 
— Proszę zachować spokój i spokojnie z nami porozmawiać… w innej sytuacji będziemy zmuszeni pana skuć — powiedział cicho, patrząc prosto w szalone oko. Był młody i niedoświadczony, ale jego opanowanie na moment zbiło mnie z tropu. — Jeśli będzie pan współpracował, nie dojdzie więcej do żadnego przykrego incydentu. Pańska godność…
— Alastor Moody! Przykry incydent… Panie, uważaj pan! — Uniosłem wieki paluch i wycelowałem w młodzika. Wiedziałem, że igrałem z ogniem, ale zrobienie jak największego hałasu leżało w moim własnym interesie. Alarm z domu Szalonookiego z pewnością zaniepokoił kogoś z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów i lada chwila ktoś się tu zjawi. — Incydent jest wtedy, kiedy ktoś zarysuje ci auto! To była próba włamania i napaści na emerytowanego funkcjonariusza… Jacyś chuligani… nie wiem, ilu ich było. Spałem! Skradali się przez podwórko. Idioci wpadli na kubły ze śmieciami, no to zerwałem się i wyleciałem na zewnątrz.
— Mieszkańcy zgłaszali, że słyszeli krzyki i odgłosy walki… — dodał policjant, przyglądając mi się badawczo, ale zaśmiałem się rechoczącym głosem Moody’ego.
— Pan też by krzyczał, gdyby zobaczył pan to — wskazałem na twarz i dziwaczną protezę — w ciemnej uliczce. Pewnie wiali, gdzie pieprz rośnie, kiedy tylko wyściubiłem nosa za drzwi.
Mugol mruknął „no dobrze” i oddalił się do swojego kompana, żeby omówić sytuację. Ten drugi nadal mówił coś cicho do trzeszczącego urządzenia z antenką. Niektórzy mugole rozeszli się do domów, ale trzy starsze panie w szlafrokach i z psami dla niepoznaki nadal stały po drugiej stronie ulicy, gapiąc się z niepokojem na drewnianą nogę Szalonookiego i szepcząc jedna do drugiej; prawdopodobnie nie zwracałaby takiej uwagi, gdyby nie te krogulcze pazury. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie schować się w mieszkaniu, nawet krzyknąłem pospieszająco do mundurowych, ale nim któryś z nich zdążył odpowiedzieć, gdzieś w oddali rozległ się głośny trzask, a zaraz potem zza zaniedbanego żywopłotu przy sąsiednim segmencie wyłonił się jakiś ekscentrycznie ubrany mężczyzna. Natychmiast poznałem w nim czarodzieja — miał na sobie wypłowiałą, ciemnozieloną szatę, a z kieszeni wystawało mu coś przypominającego pogniecione rondo tiary. Zdawał się nie zauważać wytrzeszczonych w zdumieniu oczu posterunkowego Kwiatka i wyraźnie kierował się w naszą stronę.
— Dzień dobry, Artur Weasley — przywitał się dziarsko, wyciągając rękę w stronę dwóch policjantów; tylko ten drugi ją uścisnął, Kwiatek nadal stał jak wryty, z długopisem zawieszonym kilka centymetrów nad notatnikiem.
— Pan jest sąsiadem…?
— Ach, nie! Alastor — poklepał mnie mocno po ramieniu — zatelefonował do mnie po incydencie ze śmieciami, więc przyjechałem, że tak powiem, z odsieczą, he, he. Co udało się panom ustalić?
Młodszy z funkcjonariuszy popatrzył na Weasleya spode łba, a kiedy się odezwał, natychmiast przypomniałem sobie ojca — ważniaka i formalistę.
— Nie jesteśmy upoważnieni do rozmowy na ten temat z ludźmi, których nie dotyczy sprawa — rzekł oschle. — Sądzę, że będzie lepiej, jeśli pojedzie pan z nami na komendę. Spiszemy zeznania, a później zobaczymy. Proszę się ubrać.
W sekundzie zrobiło mi się gorąco. Dokonałem szybkiej dedukcji. W kieszeni szlafroka dzierżyłem różdżkę, ale w obecności tylu mugoli i urzędnika nie śmiałem jej wyciągnąć. Musiałbym skonfundować całą ulicę i usunąć mnóstwo wspomnieć, co nie miało najmniejszego sensu — skoro pojawił się ktoś z Ministerstwa Magii, sprawa musiała pójść dalej. Jednak nie zdążyłem się nawet zastanowić nad zagraniem, czarodziej od razu wkroczył do akcji.
— Zaraz, panowie… — zaczął przymilnie, ignorując ostrzegawcze spojrzenie starczego policjanta. — Może się jakoś dogadamy. Alastor zaczyna za kilka godzin nową pracę, musi przejechać połowę kraju, przecież możemy spisać zeznania tutaj…
— Przepraszam bardzo, ale czy pan jest jego adwokatem?
— Jakiego jego? Jakiego jego?! — zagrzmiałem, widząc, że nie obejdzie się bez czarodziejskiej interwencji; urzędnik najwyraźniej pomyślał tak samo, bo jego ręka drgnęła w kierunku kieszeni, w której — widziałem wyraźnie przez materiał — trzymał różdżkę. Postanowiłem wycisnąć z tej sytuacji, ile się dało. Nie musiałem się wysilać, żeby utrzymać wściekłość w głosie, bo w ustach Szalonookiego wszystko brzmiało jak groźne warczenie. — Chłystku, kiedy ty robiłeś w pieluchy, ja walczyłem z takim plugastwem, że osiwiałbyś na sam widok, więc trochę szacunku! Nigdzie się nie wybieram!
— O nie, to już podchodzi pod obrazę funkcjonariusza… Henry, zabieramy pana do radiowozu…
Rozległo się ciche pyknięcie, a wzrok posterunkowego Kwiatka nagle się rozmarzył i stał się błędny. Mężczyzna zamrugał, a Artur Weasley porzucił swój służalczy ton. 
— Może jednak się dogadamy — powiedział z naciskiem, kręcąc w kieszeni różdżką. — W nocy zrobiło się zamieszanie, ale nie było żadnych świadków, Alastor spał… Mogło mu się coś przyśnić, prawda, Alastorze? To mógł być kot albo jakiś pijak… Alastor przeprosi, że się uniósł… i będzie po sprawie, tak?
Jego słowa nie do końca dotarły do mugola, bo tamten nadal głupio się uśmiechał. Odmłodniał nagle o jakieś dziesięć lat i wyglądał na oseska, który dopiero skończył szkołę średnią.
— Będzie po… po sprawie?
— Przeproś, Alastorze.
Zacisnąłem pięści i pierwszy raz poczułem, że coś w tej sytuacji krzyknęło we mnie w sprzeciwie. Przepraszanie mugola — nawet jako Szalonooki Moody — godziło w honor każdego czarodzieja, a już na pewno w honor sługi Czarnego Pana. Sapnąłem ze złości, świadom, że rozmyślnie dopuściłem do tej sceny. Od ojca słyszałem, że zwariowany auror już nie raz wdawał się w pyskówki z funkcjonariuszami — tak jak z magicznymi, tak i z mugolskimi, ale do głowy mi nie przyszło, że — bądź co bądź — szycha wśród aurorów zostanie potraktowany jak uczniak przez podrzędnego urzędasa.
— Przepraszam, że się uniosłem — wycedziłem, zaciskając szczęki. Wtedy wyraźnie poczułem, że Szalonookiemu brakowało kilku zębów.
— No. — Weasley klasnął w dłonie, wyraźnie ucieszony, po czym szepnął do mnie: — Zamienię słówko z Goldsteinem i zaraz wracam.
Mruknąłem na zgodę i wszedłem do środka, ale obserwowałem ich przez wizjer, dopóki czarodziej nie uścisnął ręki ze starszym policjantem i skierował się ku drzwiom. Cofnąłem się, by wpuścić go do środka; wiedziałem, że mężczyzna nie postanowi wspiąć się na piętro w celu zwiedzania sypialni, lecz nie mogłem pozbyć się wrażenia, że o czymś zapomniałem. Że coś było niedopracowane, a tamten to dostrzeże. Z podwórka doszedł do nas dźwięk odjeżdżającego samochodu.
— Z pałecjantami wszystko załatwione — oświadczył, gładząc się po zakolach. — Jeden z nich to mój kolega ze szkoły, poprawialiśmy razem historię magii… Ale to nie rozejdzie się po kościach, Wydział Niewłaściwego Użycia Czarów już wie. Amos spotkał kilku, jak się do ciebie wybierali. Całe szczęście, że dał znać, udało mu się ich przekonać, że ktoś dla żartu zaczarował pojemniki na śmieci, żeby eksplodowały na…
— Kiedy to nie żadne eksplodujące śmietniki…! — postanowiłem iść w zaparte.
— Dobrze! Alastorze, ja ci wierzę — przyznał dla świętego spokoju i chwycił mnie za ramiona. Ojciec nie wspominał, by Moody był w tak koleżeńskich stosunkach z jakimś Weasleyem, ale najwyraźniej dobrze grałem swoją rolę, skoro tamten się nie zorientował. Albo udawał, że nic nie zauważył. — Ale o mało nie doprowadziłeś do ujawnienia… co mieli sobie pomyśleć ci wszyscy mugole? Musiałem zmodyfikować im wszystkim pamięć, całe szczęście, że Goldstein dał się uprosić… Być może skończy się na upomnieniu, a tak… miałbyś poważne kłopoty. Nie muszę ci mówić, że to mogło się skończyć przed Wizengamotem? Dzisiaj zaczynasz pracę.
Milczałem. Chyba wystarczyło. W oczach Artura Weasleya nie czaiła się żadna podejrzliwość, choć czułem, że stąpałem po cienkim lodzie. O Szalonookim wiedziałem zdecydowanie zbyt mało, żeby kontynuować tę rozmowę, ale nic straconego — i tak miałem zamiar go przesłuchać. Wystarczyło tylko pozbyć się tego urzędnika. Westchnąłem ciężko i spróbowałem się rozluźnić, ale kołowate ciało eks-aurora wydawało się nieustannie sztywne i napięte.
— Fakt, trochę mnie poniosło — mruknąłem znacznie ciszej i spokojniej. Choć sztuczne oko nadal od czasu do czasu wymykało się spod mojej kontroli, coraz lepiej modulowałem ten tubalny głos. — Dzięki za pomoc… wolałbym nie zawieść Dumbledore’a.
Czarodziej wyraźnie się rozweselił. Jeszcze raz klepnął mnie w ramię i uścisnął dłoń; Moody miał tak gruzłowatą, szorstką skórę, że nawet spracowana ręka Weasleya wydała mi się delikatna. Nie musiałem odprowadzać go do drzwi; zanim się pożegnał, rzucił krótko, bym oczekiwał jego sowy, po czym deportował się w progu. Zanim pokuśtykałem na górę, wyjrzałem przez okno na podwórze — grupka staruszek nadal stała na chodniku po drugiej stronie.
Wejście na piętro okazało się dziesięć razy trudniejsze niż zejście. Proteza była toporna i ciężka, tak że kulałem nawet na prostej powierzchni, a uczucie towarzyszące brakowi jednej nogi zupełnie inne, niż się spodziewałem. Wciąż miałem wrażenie, że mogłem poruszać palcami u stopy, kiedy wystarczająco się skupiłem. Jednak to nie mogło się równać z magicznymi właściwościami sztucznego oka. Zanim znalazłem w szafie coś nadającego się do włożenia, długo testowałem jego zdolności, przenikając wzrokiem meble, ściany, nawet podłogę na parterze. Zajrzałem do słoików z kiszonymi ogórkami, poukładanymi na półkach w piwnicy, przyjrzałem się kilku stosom drewna, siedząc na łóżku w sypialni! Oko zdawało się reagować zarówno zgodnie z normalnym, jak i oddzielnie, tak że jednocześnie widziałem drzwi naprzeciwko i niedoczyszczoną toaletę piętro niżej, a obraz ani trochę się nie nakładał. Zupełnie jakbym posiadał dwa ekrany w głowie i mógł patrzeć na oba jednocześnie. Z trudem podniosłem się na nogi (drewniana zatrzeszczała pod nieumiejętnie rozłożonym ciężarem ciała) i zszedłem na dół do łazienki. Choć działanie eliksiru wielosokowego nie było mi obce i już raz widziałem w lustrze inne odbicie twarzy, nadal nie mogłem uwierzyć, że pocięte, straszliwe zdeformowane oblicze przez ten rok miało należeć do mnie. Musiałem przyznać — Szalonooki Moody był osobliwością. Ogromne, jaskrawoniebieskie oko wirujące jak bąk, drugie małe, czarne i paciorkowate, mieszanina zmarszczek i blizn, no i ten ogromny ubytek w nosie, a wszystko otoczone burzą gęstych, stalowoszarych włosów. Nie do końca to miałem na myśli, kiedy marzyłem o powrocie do dawnej fryzury.
Wciąż badałem swoją nową twarz, kiedy z obskurnego, małego pokoiku za schodami rozległo się pyknięcie towarzyszące teleportacji; w panice rzuciłem się do drzwi, już z łazienki przenikając przez ściany szalonym okiem, ale nie ujrzałem niczego niepokojącego; dopiero po sekundzie zorientowałem się, że z brudnego paleniska wystawała czyjaś głowa. Znajoma i ruda, z prostokątnymi okularami na nosie.
— I co, udało się coś załatwić? — zapytałem z progu, kuśtykając w stronę kominka.
Moody albo miewał podobne problemy lawirowaniem, albo wyznawał zasadę im mniej, tym lepiej: po środku pomieszczenia znajdowała się jedynie fotel i stolik do kawy. Ściany pokrywała meblościanka, tak że z trudem można było dojrzeć fragmenty boazerii, ale żadnych kwiatków, ław, puf i innych wolnostojących dekoracji. Całe mieszkanie przypominało raczej miejsce, w którym ktoś co najwyżej od czasu do czasu pomieszkiwał.
— Udało się, udało — odparł z uśmiechem Weasley. — Niestety będziesz musiał się stawić na przesłuchanie, sowa z wezwaniem już do ciebie leci… Przykro mi, Alastorze, takie są procedury. Spróbuję załatwić ci jakiś transport, bo na ekspres do Hogwartu możesz nie zdążyć, chociaż…
— Obejdzie się — mruknąłem, drapiąc się po szorstkim policzku. Zarost Moody’ego okazał się twardy, ostry i nieprzyjemny, przy którym mój wydawał się jeszcze bardziej lichy i delikatny. Mogłem co najwyżej marzyć o zapuszczeniu brody. — No nic, dzięki, Arturze. Zaraz u ciebie będę i podpiszemy, co trzeba.
Jeszcze jedno pyknięcie i głowa zniknęła. Wróciłem na górę z bolesnym skurczem w żołądku; udawanie Szalonookiego w Hogwarcie to jedno, ale pojawienie się w Ministerstwie Magii… Znów miałem znaleźć się w miejscu, które wiązało się z tyloma wspomnieniami. Korytarze nadal były przesiąknięte młodzieńczymi marzeniami o Czarnym Panu, którego obraz tak odbiegał od tego, który sobie z Regulusem wyśniliśmy. No i… tak, oczywiście. Przesłuchanie tuż przed zesłaniem do Azkabanu, najtragiczniejsza noc w moim życiu, rozpaczliwa próba udowodnienia, że byłem niewinny. Wciąż miałem przed oczami, jak zakasywałem rękawy — pierwszy raz tak naprawdę cieszyłem się z braku Mrocznego Znaku na przedramieniu. A teraz znów miałem się tam pojawić.
Teleportacja z jedną nieruchomą, martwą nogą okazała się problematyczna, ale prawdziwie jęknąłem w duchu, kiedy sobie wyobraziłem, jak będę to robił z gigantycznym kufrem pod pachą, mimo wszystko licząc, że zaklęcie zmniejszające zadziała na ten przedmiot. Kiedy towarzyszyłem ojcu, zwykle używaliśmy proszku Fiuu, ale wolałem nie ryzykować utknięcia w maleńkim kominku Moody’ego i wybrałem bezpieczniejsze wejście dla interesantów. Nie musiałem oddawać różdżki do kontroli; siedzący przy rozklekotanym biurku nieogolony, zaspany mężczyzna pomachał energicznie, kiedy tylko mnie zobaczył.
— Jak tam, Szalonooki? — zawołał, wyraźnie ironizując. — Kubły przed wejściem spokojne?
Kuśtykając, przeszedłem obok niego tak szybko, jak pozwalała mi na to drewniana noga z pazurami. Od mojego ostatniego w pełni świadomego pobytu tutaj zupełnie nic się nie zmieniło — wysokie, złote wrota, ta sama ciemna podłoga z wypolerowanego drewna, przestronny, długi korytarz z kominkami po obu stronach i wspaniała fontanna z posągiem czarodzieja, czarownicy, centaura, goblina i skrzata domowego. Dokładnie tak, jak to zapamiętałem przed kilkoma laty. W sali wciąż pojawiali się czarodzieje, pędzili w różnych kierunkach, każdy wyraźnie zapracowany i spóźniony, niektórzy mieli na sobie różnokolorowe mugolskie ubrania i wyróżniali się na tle stonowanych szat, choć z jednego paleniska wyskoczyła kobieta w jadowicie różowym kompleciku, ściągając uwagę każdego, kogo mijała. Szalonooki był dobrze znany w urzędowym świecie, zdążyłem się o tym przekonać, kiedy w drodze do windy ukłoniło mi się ponad dwadzieścia osób, a niektóre zatrzymywały się, żeby przyjrzeć się protezie — widziałem to, przenikając okiem przez tył głowy. Nawet sobie pomyślałem, że gdybym stracił jedno z własnych oczu, sprawiłbym sobie dokładnie takie samo.
Do wyboru miałem dwadzieścia trzy windy — wszystkie jednakowo rozklekotane i obdarte, ale z pięknie kutymi, złotymi kratami. Stanąłem w ogonku do jednej z nich, odpowiedziawszy skinieniem głowy na kolejne wybąkane dzień dobry. Im bliżej biura ojca, tym bardziej nieswojo się czułem. A co, jeśli spotkam go na korytarzu? Mistrz nie krępował się opowiadać o swoich planach przy Crouchu, ale czy tamten o nich pamiętał? Czy kiedy przypadkowo ujrzy Alastora Moody’ego, przypomni sobie, że spotkał własnego syna? Co, jeśli wstrząśnie to nim na tyle, że Imperius przestnie działać? Winda nadjechała i wszyscy — z niemałym trudem — wcisnęliśmy się do środka; ludzie w moim sąsiedztwie wystrzegali się szponiastej stopy, ale i tak powpadaliśmy na siebie, kiedy łańcuchy szarpnęły.
Kiedy winda zatrzymała się po raz piąty, a kobiecy głos oznajmił drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, z Urzędem Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami Administracyjnymi Wizengamotu, doceniłem swoje sprawne nogi. Nie bez problemu przekroczyłem niski próg, cały spocony i zdyszany, już rozmyślając nad drogą powrotną. Cielsko Moody’ego okazało się potwornie trudne do opanowania, bez przerwy miałem wrażenie, że włożyłem skórę za dużą o przynajmniej cztery rozmiary, do tego nienaturalnie ciężką, choć Szalonooki był raczej szczupły. Kuśtykając, przeszedłem przez niewielki hol i dwuskrzydłowe, dębowe drzwi do Kwatery Głównej Aurorów. Panowała tam zdecydowanie luźniejsza atmosfera, zewsząd dochodziły chichoty albo pokrzykiwania, raz na jakiś czas ktoś rzucił jakąś uwagę, a pomiędzy boksami kursowały papierowe samolociki z pocztą. Ciężko było mi sobie wyobrazić, że kilka lat wcześniej w jednym z nich siedział i dowcipkował Moody — ten zgorzkniały, przewrażliwiony wariat, jak przedstawił go ojciec. Zresztą zanim jeszcze nasza rodzina posypała się w pył, nasłuchałem się, ile to ministerstwo nie straciło, tolerując wybryki tego starego pomyleńca. Crouch nigdy go nie szanował. Nie mógł zdzierżyć sukcesów innych, choć działali po jednej stronie.
Tak naprawdę nie miałem pojęcia, gdzie szukać Weasleya. Wiedziałem, że był pracownikiem w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli gdzieś na drugim piętrze, ale mogłem się tylko błądzić po korytarzach w poszukiwaniu odpowiednich drzwi. Albo nie budzić niczyich podejrzeń i zapytać. Wciąż brnąłem do przodu, rozglądając się za kimś, kto mógłby znać Moody’ego. Ktoś starszy i na tyle zabiegany, żeby odpowiedzieć i nie zadawać niewygodnych pytań. Przenikałem okiem przez ściany boksów, ale w najbliższych siedzieli wyłącznie sami młodzi, mniej więcej w wieku studenckim. Dotarłem prawie pod kolejne ciężkie drzwi, czując narastające zdenerwowanie, kiedy za moimi plecami rozległ się głęboki, melodyjny bas:
— Szalonooki! Ty tutaj? Nie miałeś dzisiaj jechać do Hogwartu?
Sztuczne oko wystrzeliło w tamtą stronę, zanim sam się obejrzałem. Zatrzymałem się, sapiąc lekko, podczas gdy barczysty, czarnoskóry mężczyzna w ciemnofioletowej szacie zbliżał się ku mnie szybkim krokiem. Już kilka razy go spotkałem, miałem nawet okazję przedstawić mu się jako Barty Crouch. Kingsley Shacklebolt musiał doskonale znać Moody’ego, ojciec wspominał, że razem ścigali śmierciożerców, kiedy zniknął mistrz, a teraz auror zajmował się sprawą zbiegłego z Azkabanu Syriusza Blacka. Zwalczyłem uśmiech, który pojawił się na myśl o tym, jaką minę miałby Shacklebolt, gdyby się dowiedział, że właśnie rozmawiał z drugim uciekinierem.
— Mhm… taak, powoli się zbieram — mruknąłem beztrosko. — Właściwie to trochę się spieszę. Szukam Artura, nie kręcił się w pobliżu?
— Nie. Chyba nie — dodał szybko. — Prawdę mówiąc, dopiero przyszedłem… wracam z palarni, nie widziałem go tam. Ale pewnie jest u siebie.
Uśmiechnął się, prezentując olśniewająco białe zęby i patrząc oczekująco, więc tylko mu podziękowałem i ruszyłem dalej, wściekły i zniecierpliwiony. Doskonale. Wprost świetnie. Jedyne, co mogłem zrobić, to zejść Kingsleyowi z oczu, udając, że wiedziałem, dokąd się udać. Spodziewałem się, że duchy przeszłości całkowicie mną zawładną; okazało się, że nie miałem czasu, aby chociaż o nich pomyśleć. Bardzo żałowałem, że nie spróbowałem przekonać Weasleya do załatwienia sprawy przez kominek. Po pokonaniu kolejnej sali i szeregu toalet zacząłem przenikać okiem wszystkie ściany, licząc, że znalazłem się wystarczająco blisko Urzędu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli. Jeszcze jedno przejście, zakręt w prawo albo w lewo… Spojrzałem najpierw w jedną, potem w drugą stronę i na końcu ciemnego, wąskiego korytarza dostrzegłem wyliniałą czuprynę rudych włosów wystającą spod pogniecionego ronda. Natychmiast łyknąłem zdrowo z buteleczki i przyspieszyłem kroku. Na myśl, że mógłbym przemienić się w samym sercu ministerstwa zrobiło mi się gorąco.
Okazało się, że gabinet był maleńki i obskurny. Mieściły się tam tylko dwa biurka, zawalone — jak zresztą i obklejona plakatami biblioteczka — stosami papierów, że trudno było się dopatrzyć reszty wyposażenia. Kiedy zapukałem w otwarte drzwi, w pomieszczeniu zastałem jedynie Weasleya, choć niedopita, parująca jeszcze kawa na drugim stole świadczyła, że ktoś jeszcze tu urzędował.
— Alastorze…! Wybacz, że przyjmuję cię w takich warunkach… — wydukał zmieszany, usuwając z wolnego krzesła kilka teczek i jakąś prostokątną rzecz z antenką — podobną do tej, której dziś rano używał posterunkowy Goldstein, ale znacznie mniejszą. — Właśnie dostaliśmy cały karton zaczarowanych telefonów i musimy to rozpracować… próbują odgryźć mugolom uszy, kiedy rozmawiają dłużej niż kwadrans. Już czterech trafiło na pogotowie z ponadgryzanymi małżowinami… jednego uchapał w nos, Perkins robi, co może, żeby zatuszować sprawę… Siadaj, siadaj, załatwimy to jak najszybciej. Mówię ci, trochę się nagimnastykowałem, ale na szczęście przekonałem Albrechta, że zbadałem te śmietniki i znalazłem ślad zmodyfikowanej Bombardy z opóźnionym zapłonem. Proszę, zeznania… musisz tu podpisać. A to z Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów. Udało się załatwić ostrzeżenie… Umbridge nie była zachwycona, ale nie robiła problemów.
— Jestem obowiązany, Arturze — mruknąłem, sięgając lekko spoconą ręką po dwa pliki, pióro i kałamarz. — Cholera, uratowałeś mi tyłek.
— Daj spokój, trzeba pomagać starym znajomym.
Zanurzyłem stalówkę w atramencie i powoli przysunąłem do dokumentu; tyle razy ćwiczyłem ten podpis, jeszcze wczoraj o tej porze byłem go pewny jak niczego innego, ale w chwili próby nie mogłem się pozbyć ogromnej guli w gardle. Z trudem przełknąłem ślinę i prawie automatycznie odtworzyłem zapamiętany wzór, a na pergaminie zalśniło czerwienią A. Moody. Nie do odróżnienia. Duże, ostre, eleganckie. Zupełnie niepasujące do grubiańskiego Szalonookiego i jego topornych, krótkich palców. Z lżejszym sercem powtórzyłem to samo na upomnieniu, które za moment miało powędrować do kartoteki prawdziwego eks-aurora.
— No to co, to chyba wszystko — powiedział Weasley, gdy oddałem podpisane arkusze.
— Chyba tak — odparłem, wstając, aby uścisnąć mu dłoń. — Dzięki jeszcze raz.

Wracałem z dziwnym uczuciem w żołądku. Nie, to z pewnością nie były wyrzuty sumienia, raczej pustka, jakieś dziwne przeświadczenie, że gdyby prawdziwy Barty Crouch junior znalazł się w niebezpiecznej sytuacji, zostałbym na lodzie. Glizdogon nie wyglądał na takiego, który chętnie nadstawiałby karku w obronie kompana. A lata temu? Lucjusz Malfoy całkowicie odciął się od sprawy, mimo że mógł nam pomóc. Powieka mu nie drgnęła, kiedy wlekli jego szwagierkę do Azkabanu, choć tyle razy się zarzekał, że rodzina była jego oczkiem w głowie. A ci wszyscy śmierciożercy? Dobili mojego mistrza, wypierając się go w chwili, kiedy najbardziej ich potrzebował. To, z jakim zaangażowaniem Artur Weasley walczył w obronie Moody’ego, to, jak ryzykował, fałszując zeznania — to wszystko uświadomiło mi, jak bardzo niedoborową — wybacz, o panie — grupą byli śmierciożercy. Zachłanni, wypatrujący własnego zysku obłudnicy. Teraz widziałem wyraźnie — tylko ja byłem godzien trwania u jego boku. Tylko ja miałem czyste serce. Pomimo wszystkich wad i wątpliwości, wielu potknięć i bezczelności, gdy śmiałem podważać niektóre decyzje pana — tylko ja byłem mu oddany, bo robiłem to dla jego dobra, nie dla swego zysku.
Dotarłem do domu Szalonookiego z jeszcze większym zapałem do wykonania powierzonego zadania. Czułem, że działanie eliksiru wielosokowego za chwilę minie, ale resztkę mikstury zachowałem na później. Przelałem ją do piersiówki, z którą eks-auror nigdy się nie rozstawał, po czym usiadłem w fotelu w salonie, zdjąłem protezę, wyciągnąłem oko i czekałem. Pięć minut, dziesięć, kwadrans. Po siedemnastu coś się zaczęło dziać — najpierw mrowienie w kikucie i pustym oczodole, później dołączyło do tego pieczenie, aż przenikliwy ból spłynął mi przez trzewia, jakbym połknął żywy ogień, lecz to trwało zaledwie chwilkę, zaledwie kilkanaście sekund, po których ocknąłem się, wciśnięty w oparcie i zlany potem, ale z własną nogą i zdrowymi oczami. Wstałem, kilka razy zgiąłem palce. Dotknąłem nimi wnętrza dłoni, później twarzy — od wczoraj pojawił się zarost, ale w porównaniu do twardej szczeciny Moody’ego był przyjemnie miękki. Nie zważając na zbyt obszerną szatę, ślizgając się w zniszczonych trepach, wbiegłem po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz; choć nie jadłem od wczoraj, nie czułem głodu. Wpadłem jak strzała do pokoju ze skrzynią, już w progu szukając odpowiedniego klucza. Z sercem walącym z podniecenia uniosłem wieko i zajrzałem do środka; na dnie leżał prawdziwy Szalonooki, w koszuli nocnej, niezmiennie ze zobojętnieniem widocznym na pokiereszowanej twarzy. Taki sam jak ponad dwie godziny temu, kiedy go zamknąłem. Mój więzień. Mój największy skarb.
— Pewnie to pana zainteresuje, Moody — odezwałem się cicho, kiedy wylądowałem miękko na kamiennej podłodze — że właśnie wróciłem z ministerstwa. Wszyscy uwierzyli w eksplodujące kosze na śmieci. Nie musi się pan martwić, pańska kartoteka niewiele ucierpiała, ot, skończyło się na ostrzeżeniu. Pomógł mi Artur Weasley, wszystko wskazuje na to, że dobrze się znacie… Ta wizyta w ministerstwie trochę mnie kosztowała, dlatego będzie pan musiał opowiedzieć mi o sobie coś więcej. Kilka informacji od ojca nie wystarczy, żeby wyprowadzić w pole Dumbledore’a, pewnie pan się ze mną zgodzi. Dlatego teraz trochę sobie porozmawiamy, a jak będzie pan współpracował, przyniosę coś do jedzenia. Mam nadzieję, że to prosty układ. To co, zaczynamy?
Uniosłem różdżkę i wypowiedziałem Imperio, a uczucie nitki łączącej nasze umysły ponownie się nasiliło.
Powiedz, że się zgadzasz. Powiedz, że się zgadzasz.
— Zgadzam się — odparł chrapliwie. Wzrok wciąż miał błędny, twarz półprzytomną.
— Już trochę o panu wiem, Moody — dodałem cicho. Czułem się jak pan, widząc go tak pokornego, w zupełności podporządkowanego. Teraz to ja przesłuchiwałem, a auror był moim więźniem. Role sprzed lat odwróciły się. — Chociażby to, że jest pan Szkotem. Dobrze, że nie mówi pan z akcentem, to byłoby trudne do podrobienia… I jeszcze kilka szczegółów, ale to chyba nie wystarczy. Dumbledore jest pańskim przyjacielem, prawda? Co powinienem wiedzieć, żeby wypaść przekonująco? Żeby mi uwierzył.
Mimo że był aurorem i brzydził się sługami Czarnego Pana, ceniłem go. Być może dlatego, że zostaliśmy ze sobą złączeni na cały rok, jednak doświadczyłem zupełnie innego rodzaju szacunku, którego nigdy nie miałem do ojca. W pewnym sensie widziałem w Szalonookim siebie samego — szczerze oddanego Sprawie, gotowego poświęcić dla niej oko, nogę, a nawet życie. Staliśmy po dwóch stronach barykady, ale czułem z nim większą więź niż z każdym innym śmierciożercą.
Tym razem to głównie Moody mówił. Monotonny, ochrypły głos, jakby nie używał go od dawna, brzmiał do złudzenia jak Croucha, gdy pan zmusił go do opowiedzenia o Turnieju Trójmagicznym. Nie musiałem wypytywać, żeby dowiedzieć się sporo o przyjaźni Szalonookiego i Dumbledore’a, o warunkach, na jakich dyrektor go zatrudnił. Eks-auror obiecał wymierzać sprawiedliwość wyłącznie szlabanami i miał zapomnieć o karach stosowanych za profesora Dippeta. Skrzaty domowe dostały zakaz sprzątania gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią, a wszystkie zapasowe klucze do niego czekały a odbiór po uroczystej uczcie, choć Dumbledore liczył jeszcze, że porozmawiają dłużej przy szklaneczce czegoś mocniejszego. Z każdym kolejnym zdaniem skrupulatnie notowanym na pergaminie czułem narastającą ekscytację; nie mogłem się doczekać, aż wypróbuję wszystkie rady w praktyce. Wyobraziłem sobie to jak grę w szachy: tak naprawdę pionki nie były ważne, jeśli pokonało się króla. Wiedziałem, że wystarczyło zdobyć zaufanie dyrektora, a nikt nie podważy mojej autentyczności, ale dla mnie to za mało. Musiałem oszukać ich wszystkich, nie mogłem sobie pozwolić na przeciętność. Czarny Pan oczekiwał od swoich sług doskonałości.
Stuk, stuk, stuk.
Wyraźnie dobiegało z dołu i na ułamek sekundy ogarnęło mnie przerażenie; zerwałem się na równe nogi, z różdżką w pogotowiu, nasłuchując. Powtórzyło się, tym razem bardziej natarczywie. Wyrwany z opowieści byłego aurora, dopiero po chwili przypomniałem sobie o sowie z wezwaniem, którą wysłał Artur Weasley. Znacznie spokojniejszy, ale nadal z mokrymi od potu rękami i łomoczącym sercem wydostałem się ze skrzyni, zamknąłem wieko na klucz i zszedłem na dół; ogromny, biały ptak siedział na parapecie w kuchni i niecierpliwie dobijał się do okna. Z progu opuściłem żaluzje, gdyby drogą przechodził jakiś mugol, dopiero wtedy wpuściłem sowę do środka. Kiedy tylko odwiązałem list, zamachała potężnymi skrzydłami i wyleciała. W tym samym czasie rozległo się mechaniczne kukanie kukułki; zegar wiszący nad drzwiami właśnie wybił siedemnastą, choć po pogodzie za oknem ciężko było to stwierdzić — po pięknym, porannym niebie nie został ślad, a słońce skryło się za grubą warstwą stalowoszarych chmur. Zanosiło się na deszcz.
Cisnąłem zaklejoną kopertę na barek obok zlewu i podszedłem do wysokiej szafy z białego, lśniącego tworzywa. Lodziarka czy jakoś tak. Kiedy byłem dzieckiem i chodziłem z rodzicami na przyjęcia kółka wzajemnej adoracji ojca, niektórzy używali światła na pstryczek i mieli w domach mugolskie sprzęty, między innymi coś takiego. Trzymali tam jedzenie, a lodziarki mroziły je za pomocą prądu z kabli, jednak to, co zastałem w chłodziarce Moody’ego, mocno odbiegało od tego, co pamiętałem sprzed kilkunastu lat. Na plastikowych półkach leżał chleb, kilka owoców, jakieś napoczęte słoiki z przetworami, ale pomiędzy nimi unosiły się lodowe, jarzące się na turkusowo kryształki. Kiedy przysunąłem dłoń, poczułem zimno. Urządzenie nie wydawało buczących dźwięków jak wszystkie wynalazki mugoli, nie zapaliła się także lampka przy drzwiczkach — najwyraźniej Szalonooki kupił dom już urządzony, ale nie miał głowy, aby pozbyć się mugolskich bibelotów. Zanotowałem w pamięci, bo go o to zapytać, i zabrałem się za obiad. Przez ostatnie dni bardzo się wprawiłem w przygotowywaniu posiłków z resztek, dlatego pół godziny później wracałem na górę ze stosem zgrabnie pokrojonych kromek chleba, resztką ogórków kiszonych i mdłą zupą z papryki. Przewróciłem kuchnię Szalonookiego do góry nogami, ale zamiast przypraw znalazłem tylko paczuszkę bułki tartej z molami w środku.
— To chyba nie jest pański rodzinny dom, Moody? — zapytałem.
Rozwiązałem go na czas obiadu i teraz siedzieliśmy naprzeciw siebie na gołej, kamiennej podłodze, pochłaniając bladoczerwony krem. Wraz z pierwszym kęsem chleba poczułem, jak żołądek skręcił mi się z głodu.
— Dom rodziców został spalony podczas wojny. Z nimi w środku. Zresztą mój też. Mieszkanie dostałem w zamian za to — odparł obojętnie i wskazał palcem na pusty oczodół.
— Ministerstwo dba o swoich aurorów — mruknąłem. — Widziałem wykaz z pańskiej rocznej emerytury, całkiem spora sumka. Dlaczego pan nie sprzeda tego domu w Pcimiu Dolnym i nie przeniesie się pan do większego miasta? Przecież pana stać.
Przez moment wydawało mi się, że jego pocięta twarz drgnęła w próbie ironicznego uśmiechu.
— Lubię ciszę i spokój. Co, nie spodziewałeś się tego? — zarechotał. — Patrz, a jednak. Możesz ze mnie wyciągnąć wszystko do samego sralucha, ale Dumbledore’a nie wykiwasz. Nie chciał Crouch do dementora, przyjdzie dementor do Croucha, jeszcze się przekonasz.  
— Tak, słyszałem, że jesteś entuzjastą współpracy z dementorami. W odróżnieniu od Dumbledore’a — odparłem, nieporuszony jego zaczepką, choć zabrzmiał mocno i mściwie. Na wszelki wypadek wzmocniłem klątwę. — Ale obawiam się, że kiedy Dumbledore dowie się, kto kryje się w pańskiej skórze, dementorzy będą już na usługach mojego mistrza. Pozwoli pan… mamy jeszcze kilka godzin, a ja chciałbym poćwiczyć.
Wstałem, zabrałem od niego pustą miskę, tacę i położyłem to wszystko daleko w kącie, żeby nie przeszkadzało nam podczas pojedynku. Zmusiłem go, żeby wstał — na ten moment musiałem przywołać z salonu drewnianą nogę — i wcisnąłem mu do ręki jego własną różdżkę. Wiedziałem, że byłem gotów, a w Hogwarcie nikt nie wymagał od Moody’ego popisywania się umiejętnościami, ale musiałem mieć pewność. Zwłaszcza jeśli chodziło o oklumencję. Z Regulusem od czasu do czasu rzucaliśmy na siebie Legilimens, lecz odparcie zaklęcia dorosłego czarodzieja wymagało znacznie większej siły i skupienia. A były auror mimo wszystko okazał się doskonałą osobą, dzięki której moje ciało przypomniało sobie dawny refleks, a umysł — prężność. Obaj byliśmy praworęczni, ale szybko spostrzegłem, że jego różdżka poruszała się inaczej, dużo bardziej niedbale i leniwie, ja zawsze starałem się czarować z podręcznikową poprawnością. Patrzyłem i próbowałem to zmienić, dopytywałem, co robiłem nie tak. Czułem się jak z dobrym nauczycielem.
— Proszę… proszę powiedzieć… — zacząłem zdyszany, podpierając się obiema rękami o kolana. — Tak szczerze, jak pan myśli, Moody… Jestem gotowy, żeby stanąć przed Dumbledore’em? Proszę odpowiedzieć. Imperio.
Powiedz mi, co myślisz. Powiedz, co myślisz.
Jego twarz pociemniała w zimnym półmroku, ale nie pisnął słowa.
Powiedz, co myślisz.
Cisza zabarwiona stłumionymi odgłosami z zewnątrz. Szczęka mu zadrgała. Nic nie szkodzi, byłem cierpliwy. Jeszcze raz uniosłem różdżkę. Mogłem powtarzać to w nieskończoność.
Powiesz, co myślisz. Mamy umowę, ty odpowiadasz, ja cię karmię.
Nadal nic.
Człowiek może przeżyć dwa tygodnie bez jedzenia, założę się, że taki potężny czarodziej znacznie dłużej. Proszę mnie nie zmuszać, Moody, żebym postanowił to sprawdzić. Proszę mi powiedzieć, co pan myśli.
Ktoś zatrąbił głośno i aż podskoczyłem razem z gulą, która znalazła się w przełyku.
— Proszę się ze mną tak nie bawić — powiedziałem cicho. Choć nogi wciąż mi się trzęsły, głos miałem zupełnie spokojny. — Jeśli będę musiał poprosić raz jeszcze, zanim zacznie się ceremonia przydziału, zginie jedno dziecko. Mam taki pomysł. Za każde nieposłuszeństwo zabiję jednego ucznia. Tylko od pana zależy, ilu dożyje, żeby wrócić do Hogwartu na kolejny rok. Może zacznę od dzieciaka Longbottomów? Mnie nigdzie się nie spieszy, Moody, mogę poczekać z tym do czerwca. To co, odpowie mi pan? Czy mam zacząć zapisywać?
W jednym czarnym, podobnym do paciorka oku skupiła się tak przeogromna nienawiść i odraza, że wprost nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Z satysfakcją patrzyłem, jak otwierał koślawe usta, żeby wycedzić:
— Tak.
— Co „tak”? — Wychyliłem się i stuliłem rękę przy uchu. — Przepraszam, nie dosłyszałem.
— Tak. Jesteś gotowy.
Podziękowałem uprzejmie, nie zapominając o uśmiechu.

Zająłem się pakowaniem, zanim na nowo stałem się Moodym. Z domu ojca zabrałem tylko torbę z buteleczkami z eliksirem wielosokowym; mikstury miało wystarczyć mi na półtora miesiąca, ewentualnie dwa, ale Szalonooki dysponował wieloma ingrediencjami i pokaźnym kociołkiem, więc sporządzenie kolejnej porcji nie będzie problemem.
Dopiero gdy znów przywdziałem drewnianą nogę i zamontowałem sztuczne oko, ostatni raz upewniwszy się, że wszystko zostało załadowane do kufra, uświadomiłem sobie, co mnie czeka. Założono, że miałem już nigdy nie ujrzeć świata zewnętrznego, a właśnie zmierzałem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Hogwart stał przede mną otworem, znowu postawię stopę na szerokich schodach, zobaczę czarowne wieżyczki na tle czarnego nieba, zaczarowany sufit w Wielkiej Sali — bladoróżowy podczas śniadania, upstrzony gwiazdami przy kolacji. Boisko do quidditcha z siedmioma plamkami w powietrzu — to w zielonych, to w niebieskich szatach. Żołądek ścisnął mi się na myśl o tym. Wiedziałem, że zapanowanie nad emocjami w takiej sytuacji będzie znacznie trudniejsze, przywołanie obrazu Czarnego Pana także. Za godzinę wkroczę tam, gdzie wszystko przypominało Regulusa.
Teleportowałem się do Hogsmeade. Już na podwórzu przed domem aurora lało jak z cebra, lecz kiedy pojawiłem się na błyszczącym deptaku w wiosce, poczułem, jakby wylano mi na głowę kubeł lodowatej wody. Zanim rzuciłem na siebie zaklęcie Imperwiusa, wyglądałem, jakbym dopiero co wyszedł z basenu. Mokre, siwe kosmyki przyklejały się do twarzy, ciężki płaszcz ze smoczej skóry ciążył dwukrotnie bardziej, a silny wiatr wcale nie pomagał w utrzymaniu równowagi. Nim się deportowałem, pomniejszyłem ciężki kufer do rozmiarów pudełka zapałek i mogłem go swobodnie schować w kieszeni, lecz poruszanie się po ciemku z tylko jedną zdrową nogą okazało się dużo trudniejsze, niż się zakładałem. Zwłaszcza gdy wszedłem na błotnistą, rozjeżdżoną przez powozy ścieżkę. Dysząc i rzężąc, posuwałem się naprzód, coraz bardziej wściekły i sfrustrowany. Zaciskałem zęby, przeklinając w duchu, choć niewiele to pomogło — proteza zaczęła boleśnie wbijać się w kikut. W tym momencie marzyłem, by zamienić się z Glizdogonem na ciała, dotrzymywać mistrzowi towarzystwa i siedzieć w przytulnym, ciepłym, suchym salonie. Przede wszystkim suchym. Do chwili, kiedy na horyzoncie pojawiła się wysoka, żelazna brama, a za nią on. Hogwart. Fantazjował o nim każdy absolwent, ale to mnie miał spełnić się ten sen. Więźniowi i uciekinierowi. Obmierzłemu potworowi. Okrutnikowi. Nie mogłem się doczekać.

~*~


Rozdział miał być wczoraj, ale byłam we Wrocławiu. Przedstawienie „Czary Ognia” nie będzie takie proste, oczywiście z góry mówię, że pojawią się niektóre sceny stricte kanoniczne (lekcja, rozmowa z Harrym, buszowanie po zamku z jajem), bez tego się nie obejdzie. I chciałabym to pisać jako tako łącznie z Siostrzenicą, bo to jednak opko, pod które „podlega” Kochanek Muz. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz