Spałem i śniłem, że życie jest radością.
Obudziłem się i zobaczyłem, że życie jest służbą. Zacząłem służyć i zobaczyłem,
że służba jest szczęściem.
— Rabindranath Tagore
Mętlik, który
spowodowała w mojej głowie, sprawił, że kompletnie nie potrafiłem skupić się na
nadchodzącym porwaniu. Zaraz po powrocie wysłałem uszatkę z krótkim listem, nie
licząc na odpowiedź i czując do siebie jeszcze większe obrzydzenie, choć nie do
końca byłem pewien, kto komu robił nadzieję. Z perspektywy czasu Sophie
wydawała się jeszcze młodsza, niższa, jeszcze mniej dojrzała, a jej czternaście lat huczało mi w uszach jak cztery. Nie miałem pojęcia, jak się
nazywała i gdzie mieszkała, ale wysłałem tę pieprzoną sowę, wściekły i z
nadzieją, że to tylko dla świętego spokoju. Że kiedy odleci, ta sprawa
nareszcie zostanie zamknięta i będę mógł poświęcić się temu, o którym jeszcze
kilka dni temu nie śmiałem marzyć. Tej nocy nie położyłem się do łóżka, bojąc
się osądzających głosików w głowie, grzmiących pedofil, w zamian siedziałem w ojcowskiej bibliotece, przeglądając
pozycje, które mogły przydać się podczas rocznej maskarady, wspominałem nad
książkami złote czasy, kiedy moim jedynym zmartwieniem było niedwuznaczne
uczucie do Regulusa. Po stokroć bardziej wolałem rozbierać wzrokiem Glizdogona,
niż z krępującym uczuciem w spodniach wspominać pocałunek z Sophie.
Jednak Czarny
Pan zdawał się niczego nie zauważać, mimo że następnego dnia nie śmiałem na
niego spojrzeć. Jakby dwie godziny podczas wczorajszego wieczora nigdy się nie
wydarzyły. Omówiliśmy plan Turnieju Trójmagicznego, który bez trudu wyciągnął
przy śniadaniu od Croucha. Trzy piekielnie trudne zadania, zbyt ciężkie dla utalentowanego
dorosłego czarodzieja, nie do przejścia dla przeciętnego nastoletniego chłopca,
dla mnie — ponoć — banalnie proste. Naprawdę chciałem
pokładać w sobie taką wiarę, taką ufność, z jaką mistrz opowiadał o moich
umiejętnościach, o niebotycznym sprycie i zdolnościach. Wcześniej mogłem co
najwyżej śnić o takich słowach z jego ust, teraz brzmiały jak jeden wielki wyrzut
sumienia.
— Ostatnie
zadanie to labirynt z przeszkodami — mówił ojciec. Jego głos był
wyraźny i monotonny, oczy nieprzytomne i zamglone, tak że nie potrafiłem sobie
wyobrazić, jakim cudem funkcjonował w pracy, nie zwracając uwagi
podwładnych. — Wyłonienie zwycięzcy jest proste: pierwszy, kto
dotknie pucharu, wygrywa.
W salonie
zrobiło się cicho, nie licząc trzaskającego w kominku ognia. Westchnąłem,
wstałem od stołu i zacząłem krążyć po pokoju, trzymając się za głowę, ale
niewiele to pomogło. Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek tak wytężał umysł.
— Dobra — mruknąłem
do siebie, mając nadzieję, że mówienie sprawdzi się lepiej. — Smoki,
godzina pod wodą, labirynt… Z labiryntem nie powinno być problemu, na
oddychanie pod wodą znajdzie się mnóstwo zaklęć, ale smoki… smoki… Nic mi nie
przychodzi do głowy, nic, co byłby w stanie zrobić czternastolatek…
— Musisz
lepiej poznać Pottera — rozbrzmiało z fotela. Pobłażliwość w głosie
Czarnego Pana zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. — Skupić się na
jego mocnych stronach… pewnie ciężko ci w to uwierzyć, ale nawet on jakieś ma.
Pamiętaj, aby pielęgnować w sobie nienawiść, która nie doprowadzi do litości,
ale bez przesady, żeby cię nie zaślepiła. Wtedy widzi się wyłącznie słabości. Dopilnujesz,
żeby Potter przeszedł bezpiecznie przez trzy zadania i wygrał.
— Tylko…
wybacz mi… jak Potter ma dostać się do turnieju, skoro nie jest
pełnoletni — wycedziłem z marnie ukrywaną rozpaczą. — I co
nam da ci, panie, jego wygrana…?
— Masz
miesiąc, żeby coś wymyślić, jesteś przecież taki mądry,
Barty — przerwał mi, ale poprzedzający to syk tylko
pogorszył złe przeczucia. — Co mi da jego wygrana? To proste.
Zaczarujesz puchar tak, by przeniósł Pottera w miejsce, w którym odbędzie się
mój powrót. A po wszystkim — zarechotał ponuro — ja dotknę
pucharu i przeniosę się na teren szkoły, gdzie dokona się początek mojego
panowania. Jednak nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość, najpierw musimy
upolować Moody’ego.
Zatem Turniej
Trójmagiczny znów został na moment zamrożony w czasie, a na tapecie pojawił się
Szalonooki. Z niechęcią musiałem przyznać, że ojciec okazał się znacznie
bardziej przydatny, niż z początku przypuszczaliśmy. Na dwa dni przed pierwszym
września zatrzymaliśmy go w domu, abym mógł dowiedzieć się o byłym aurorze
tyle, ile wiedział sam Crouch, zrobiłem kopię akt i analizowałem podczas
posiłków, starając się wyuczyć na pamięć życiorysu. Jednak czułem niedosyt,
suche fakty dotyczące ilości SUM-ów i zawody rodziców to za mało, chciałem
ciekawostek, z pozoru nieważnych drobnostek, które sprawią, że wejdę w skórę
Moody’ego i naprawdę się nim stanę. Spisałem wszystko, co ojciec powiedział o
warunkach zatrudnienia Szalonookiego, choć typowy kontrakt dla nauczyciela,
zakres obowiązków i wynagrodzenie na niewiele się zdały. Jednak okazało się, że
Czarny Pan znów miał rację — umowa wygasająca dokładnie trzydziestego
czerwca następnego roku oznaczała, że Dumbledore ściągnął eks-aurora z
emerytury, powodowany bardziej własnym niepokojem niż niespodziewanym
objawieniem pedagogicznego daru Moody’ego.
W noc
poprzedzającą planowaną napaść znów niewiele spałem. Zdenerwowany przerzucałem
notatki, mając nadzieję znaleźć w nich coś, co jakimś cudem przeoczyłem, choć
znałem je na pamięć. Sławne szalone oko czarodzieja, peleryna-niewidka,
drewniana noga, zaczarowana skrzynia — to wszystko już wiedziałem,
ale powtarzałem jak mantrę na wypadek niespodziewanej amnezji. Jak za dawnych
czasów przed każdym egzaminem. Prawie słyszałem znudzony głos Regulusa, drwiący
z mojego zaangażowania.
Tak jest, Regulus. Tyle że ja jestem dokładnie
tu, gdzie oboje chcieliśmy być, a ty leżysz martwy i nie masz o niczym pojęcia.
Glizdogon,
którego dostałem do pomocy, wyglądał na równie zestresowanego, ale rozluźniał
się we własny sposób, z gazetą i butelką czerwonego wina w kuchni, nie życząc
sobie mojego towarzystwa. Ze wzajemnością. Choć nigdy nie zachował się wobec
Czarnego Pana inaczej, jak zachowałby się normalny człowiek, od mistrza
nauczyłem się pogardy do niego. Nawet nie wiedziałem dlaczego. Tymczasowa powłoka
Voldemorta budziła lęk i obrzydzenie, wałęsająca się po domu Nagini przerażała,
a ja byłbym szalony, gdybym tego nie dostrzegał, lecz za wszelką cenę starałem
się udowodnić samemu sobie, że jako jedyny czułem inaczej. Nie rzekłem słowa
skargi, kiedy drugiego dnia natknąłem się na ogromnego węża we własnej
toalecie, choć tak naprawdę prawie narobiłem ze strachu w gacie. Pod wpływem
pana i w sobie powoli przestawałem dostrzegać ludzką naturę.
— Kiedy
się znów zobaczymy, będę potęgą.
Klęczałem
przed fotelem, z Glizdogonem u boku i torbą wypełnioną wszystkimi potrzebnymi
rzeczami, zaczarowany grzebień czekał na stoliczku obok, gotowy, by przenieść
nas na miejsce. Czarny Pan musiał wzmocnić Imperiusa, żeby ojciec podał mu
adres Szalonookiego, ale poza tym obyło się bez problemów, a plan został dla
pewności jeszcze raz omówiony.
— Niczego
więcej nie pragnę, mistrzu — odparłem, walcząc ze wzruszeniem.
Wiedziałem, że
pozostaniemy w kontakcie listownym, jednak świadomość rozłąki okazała się
znacznie straszniejsza, niż podejrzewałem. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że
nasze codzienne rozmowy zostaną zawieszone. Że jedynym powiernikiem pana znowu
stanie się Pettigrew, który nawet nie próbował go zrozumieć. Cierpiałem na
myśl, że komfort Czarnego Pana znów ulegnie pogorszeniu, choć powinienem skupić
się na pierwszym zadaniu.
— Nie
obawiam się o powodzenie misji — kontynuował, lecz wyglądał na dużo
bardziej znękanego niż wcześniej. — Ale musisz być gotowy wejść w
rolę natychmiast, zaraz po obezwładnieniu aurora. Pamiętajcie, że od tego
zależy mój powrót i wasze bezpieczeństwo. Zaraz… Barty, weźmiesz
to. — Wyciągnął spomiędzy fałd czarnej chusty grubą kopertę i wręczył
mi. Ostatni raz wymieniliśmy te mocne, znaczące spojrzenia. — I dasz
jej, kiedy uznasz, że jest gotowa. Teraz możecie odejść.
Zanim
wstaliśmy, ukłoniliśmy się nisko, tak, aby dotknąć czołem podłogi; w tym czasie
wyobraziłem sobie, że równo za dziesięć miesięcy powitam go w tej samej
pozycji, na kolanach, pochylony u jego stóp, a on nie pozwoli mi dalej klęczeć
i uściska jak syna. Podbudowany tym gorącym pragnieniem, skierowałem się prosto
do świstoklika, pierwszy raz wierząc, że wszystko pójdzie zgodnie z planem
mistrza — przecież jego geniusz pozwoliłby przewidzieć porażkę. Razem
z Pettigrew dotknęliśmy grzebienia, a świstoklik posłusznie pociągnął nas za
sobą do małej, uśpionej wioski pod Szczecinem. Leciałem opanowany i
skoncentrowany, z różdżką w dłoni, gotów do walki w chwili zetknięcia stóp z
ziemią.
Jednak nic
takiego się nie stało.
Wylądowaliśmy
na świeżo wystrzyżonym trawniku przed klockowatym, dwupiętrowym domem z
czerwonej cegły. Nie przywitał nas wyjący alarm, wyskakujące z żywopłotu
fałszoskopy, nic. Mrok nocy rozpraszała jedyna działająca latarnia, ale jej
żółte światło nas nie sięgało, tak że razem z Glizdogonem byliśmy niczym więcej
niż czarnymi kształtami na tle równie ciemnego osiedla domków jednorodzinnych. Podpełzliśmy
bliżej, a Pettigrew wskazał na tabliczkę połyskującą w słabym świetle jego
różdżki: A. Moody, ul. Śnieżna 14. To
tu. Żołądek boleśnie skurczył mi się w podnieceniu, ale spokojnie podpełzłem do
okna na parterze i bezgłośnie je otworzyłem. Bezgłośnie, ponieważ całą ulicę
wypełniło przeraźliwe wycie kilku przenikliwych głosów, jakby kogoś obdzierano
ze skóry; od ojca dowiedziałem się trochę o rozmieszczeniu pokoi w domu
Moody’ego, ale okazało się to zupełnie niepotrzebne — Glizdogon ledwo
przecisnął się za mną do maleńkiej kuchni, a na schodach widocznych przez
otwarte drzwi pojawiła się duża, toporna postać w koszuli nocnej. Stanęliśmy
twarzą w twarz z potworem, przy którym Czarny Pan wyglądał jak nowo narodzony.
Skoczyłem do przodu, pędząc na spotkanie czerwonej strzale oszałamiacza, którą
moje Protego odesłało w głąb
przedpokoju; gdzieś za plecami czułem zaklęcia Pettigrew — zaskakująco — wcale
nie ustępujące mocy zaklęć Szalonookiego. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego
pojedynku, powietrze wibrowało i nagrzało się momentalnie, gdy kuchnię
wypełniły różnokolorowe promienie, roztrzaskując meble i wypalając dziury w
ścianach; kilka razy gorący pióropusz iskier niemal musnął mój policzek albo
czubek głowy, podczas gdy próbowałem rzucić na Moody’ego Imperiusa. Spocony,
robiąc uniki, od czasu do czasu odbijając co silniejsze klątwy, nareszcie
trafiłem. Poczułem to, zanim gryzący dym opadł i zobaczyłem olbrzymie cielsko
zwalone na podłogę pod wpływem Drętwoty
Glizdogona — jakby cieniutką nitkę łączącą mnie z Szalonookim, za
którą mogłem pociągać.
Alarm wył w
niebogłosy, ale wyłączyłem go jednym machnięciem różdżki, wciąż potwornie dysząc,
jakbym przebiegł maraton. Mimo to podszedłem do nieprzytomnego aurora i
wyczarowałem niewidzialne nosze, żeby zabrać go na górę, gdzie znajdowały się
sypialnie; tymczasem Pettigrew zajął się usuwaniem śladów walki. Wspinając się
po schodach, z Moodym u boku i różdżką w pogotowiu, nie mogłem wyjść z podziwu.
Spodziewałem się, że mistrz wysłał Glizdogona bardziej dla ozdoby niż do
pomocy, ale tamten okazał się doskonale wiedzieć, do czego służyły klątwy.
Osłaniał mnie, jakby to nie był jego pierwszy tak niebezpieczny pojedynek. Absurdalnie
poczułem się przy nim jak uczniak.
Na górze
znajdowały się tylko dwa pomieszczenia — jedno zamknięte na cztery
spusty i sypialnia, do której zresztą drzwi pozostawały uchylone. Rozgrzebane
łóżko, koc porzucony na podłodze, u stóp szafki nocnej kałuża wody i resztki
roztrzaskanej szklanki. Bez wahania uczyniłem zgodnie z punktami naszego planu:
zanim wyrwałem Moody’emu włosy i wrzuciłem do fiolki z eliksirem wielosokowym,
wyjrzałem przez okno i rzuciłem zaklęcie na stojące przy wejściu kubły na
śmieci, żeby zmusić je do podskakiwania. Doskonały moment — mugole z
pobliskich domów dopiero pozapalali światła w swoich mieszkaniach i zaczęli
wyglądać przez okna. A to oznaczało, że miałem zaledwie kilkanaście minut do
przyjazdu policjantów. Przeskoczyłem nad unoszącym się kilka centymetrów nad
ziemią ciałem Moody’ego (wyciągnąwszy różdżkę z jego ręki i unieruchomiwszy go
grubym powrozem) i dopadłem do drugiego zamkniętego pokoju. Zamek kliknął i
drzwi otworzyły się, ukazując ogromny kufer umieszczony w centralnej części
mniejszej sypialni. Naparłem na wieko — ani drgnęło. Użyłem zaklęcia.
Nic. Przekląłem siarczyście, ale tylko bardziej się zdenerwowałem.
— Hej,
młody, tego szukasz?
Odwróciłem się
i zobaczyłem lecący przez korytarz pęk kluczy na dużym, metalowym kole.
Złapałem je i drżącymi rękami zacząłem wciskać kolejne klucze w poszukiwaniu
czarodziejskiego lochu; w tym samym czasie Glizdogon ciągnął Moody’ego po
podłodze, posapując i stękając.
— Odczep
mu nogę… i to oko — rzuciłem krótko, kręcąc w zamku ostatnim
kluczem. — I włosy… trzeba mu obciąć włosy.
Gdy siódmy raz
zajrzałem do kufra, moim oczom ukazała się piwnica wyłożona kamieniem, ciemna i
głęboka na ponad trzy metry. Sprawnie wskoczyłem do środka i ponagliłem Pettigrew,
ale trochę to zajęło, zanim noga i kikut Szalonookiego pojawiły się nad
krawędzią. W środku było zimno i wilgotno, a pomieszczenie mogło pomieścić
kilku dorosłych mężczyzn leżących jeden obok drugiego; sekundy ciągnęły się
niemiłosiernie, kiedy próbowaliśmy lewitować do środka nieprzytomnego aurora,
by jeszcze bardziej go nie uszkodzić — pomimo topornego, wielkiego
ciała, z ogromną dziurą po szalonym oku i bez drewnianej nogi wyglądał na
całkowicie nieporadnego. Dźwięk syreny policyjnej w momencie nas otrzeźwił. Bez
pomocy Glizdogona wydostałem się ze skrzyni i zatrzasnąłem wieko, z trudem
panując nad drżeniem rąk.
— Pij.
Wrzuciłem włosy.
— Dzięki. — Odłożyłem
buteleczkę i w pośpiechu zacząłem się rozbierać. — Wszystko zgodnie z
planem. Wracaj do Czarnego Pana… uspokój go… powiedz, że wszystko jest tak, jak
zaplanował.
Ubrałem na
grzbiet porzucony przed sypialnią obszerny szlafrok i dwoma wielkimi łykami
wypiłem połowę szlamowatej zawartości fiolki. Glizdogon zniknął i jedyne, co
dostrzegłem, to długi, szczurzy ogon, który mignął gdzieś przy schodach. W tej
samej sekundzie ogarnęły mnie tak potworne mdłości, jakich już dawno nie
czułem, rozdzierający wnętrzności ból, tak że pochyliłem się, oczekując na
krwawe wymioty. Obraz przysłoniła mi ciemność, prawe oko wrzasnęło z bólu jak
przekłute rozgrzanym do białości szpikulcem. Straciłem równowagę i upadłem,
rozbijając sobie łokcie, kiedy noga zapadła się w ciele, dłonie zapiekły i
zaczęły się poszerzać, tak samo twarz; poczułem długie, gęste włosy opadające
na ramiona. I nagle wszystko ustało. Wciąż spocony i roztrzęsiony,
przyciągnąłem sobie drewnianą protezę zakończoną długimi pazurami i z niemałym
trudem wcisnąłem w nią kikut. Zamontowanie magicznego oka okazało się
łatwiejsze i dziwnie satysfakcjonujące, kiedy wypełniło pusty oczodół, ale
towarzyszące temu chlupnięcie wywołało ciarki na plecach. Nie było czasu na
myślenie.
Do drzwi ktoś
załomotał.
— Idę! — odezwałem
się, a z mojego gardła wyrwało się basowe warknięcie.
I wtedy sobie
uświadomiłem, że naprawdę stałem się Alastorem Moodym. Barty znowu odszedł w
zapomnienie, teraz był tylko Moody, jego poglądy i wszystko to, czego uczyłem
się przez ostatnie dni. Otuliłem się szczelniej grubym szlafrokiem i zszedłem
otworzyć policjantom. Nadal lekko się chwiałem, drewniana noga okazała się
ciężka i toporna, a sztuczne oko przenikało przez ściany, podłogę, nawet przez
meble, co potwornie rozpraszało, ale opanowałem się, kładąc węźlastą dłoń na
klamce. Na zewnątrz już dniało, kiedy dwaj niewyspani funkcjonariusze w
granatowych mundurach niecierpliwili się przed wycieraczką. Obaj mieli
podkrążone oczy, podbródki sine od zarostu i wyglądali na niezbyt poruszonych
sprawą, choć grupka zaniepokojonych mugoli w piżamach na chodniku za ich
plecami przestępowała z nogi na nogę, wyraźnie się niepokojąc. Od razu
zauważyłem, że cała ulica zasłana była śmieciami i resztkami czarnych worków.
— Słucham — warknąłem
możliwie jak najmniej przyjaźnie, choć głos Szalonookiego zdawał się posiadać
tylko tę jedną nieprzyjemną, chrapliwą barwę i bez moich wysiłków.
— Piętnaście
minut temu dostaliśmy zgłoszenie od kilku zaniepokojonych mieszkańców
osiedla. — Posterunkowy Kwiatek wskazał długopisem na mugoli za
nimi. — Podobno z podwórka dochodziły hałasy i odgłosy walki. Może
wejdziemy do środka i spiszemy zeznania…
— Nie
widzę takiej potrzeby — warknąłem i z niemałym trudem wystąpiłem krok
naprzód, żeby zamknąć za sobą drzwi. — Po co wtykają nos w nieswoje
sprawy? Zresztą wszystko załatwione, rozprawiłem się z nimi po swojemu.
Policjanci
wymienili szybkie spojrzenia, a posterunkowy Kwiatek wyciągnął dzienniczek i
zaczął notować. Sam od razu wymyśliłbym jakąś bajeczkę, byle jak najszybciej
ich spławić, ale byłem Moodym i musiałem myśleć jak Moody.
— Co to
znaczy „po swojemu”?
— Po swojemu
znaczy po swojemu. Ważne, że wykurzyłem tych wandali — odparłem
bardziej agresywnie i machnąłem potężną łapą w stronę ulicy. — Panie,
popatrz pan, co narobili! Idźcie ich szukać, a nie nachodzicie spokojnych ludzi
o szóstej nad ranem! Przegoniłem chuliganów, chociaż to wasza robota!
Zrobiła się
bardzo nieprzyjemna atmosfera, serce biło mi w piersi jak oszalałe, ale na
zewnątrz trzymałem się groźny i wzburzony. Gapiący się na nas tłumek mugoli
wcale nie pomagał. Drugi policjant oddalił się na kilka kroków i przyłożył do
ust małe, trzeszczące urządzenie, podczas gdy pierwszy nadal szybko
notował.
— Proszę zachować
spokój i spokojnie z nami porozmawiać… w innej sytuacji będziemy zmuszeni pana
skuć — powiedział cicho, patrząc prosto w szalone oko. Był młody i
niedoświadczony, ale jego opanowanie na moment zbiło mnie z
tropu. — Jeśli będzie pan współpracował, nie dojdzie więcej do
żadnego przykrego incydentu. Pańska godność…
— Alastor
Moody! Przykry incydent… Panie, uważaj pan! — Uniosłem wieki paluch i
wycelowałem w młodzika. Wiedziałem, że igrałem z ogniem, ale zrobienie jak
największego hałasu leżało w moim własnym interesie. Alarm z domu Szalonookiego
z pewnością zaniepokoił kogoś z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów
i lada chwila ktoś się tu zjawi. — Incydent jest wtedy, kiedy ktoś
zarysuje ci auto! To była próba włamania i napaści na emerytowanego
funkcjonariusza… Jacyś chuligani… nie wiem, ilu ich było. Spałem! Skradali się
przez podwórko. Idioci wpadli na kubły ze śmieciami, no to zerwałem się i
wyleciałem na zewnątrz.
— Mieszkańcy
zgłaszali, że słyszeli krzyki i odgłosy walki… — dodał policjant,
przyglądając mi się badawczo, ale zaśmiałem się rechoczącym głosem Moody’ego.
— Pan też
by krzyczał, gdyby zobaczył pan to — wskazałem na twarz i dziwaczną
protezę — w ciemnej uliczce. Pewnie wiali, gdzie pieprz rośnie, kiedy
tylko wyściubiłem nosa za drzwi.
Mugol mruknął
„no dobrze” i oddalił się do swojego kompana, żeby omówić sytuację. Ten drugi
nadal mówił coś cicho do trzeszczącego urządzenia z antenką. Niektórzy mugole
rozeszli się do domów, ale trzy starsze panie w szlafrokach i z psami dla
niepoznaki nadal stały po drugiej stronie ulicy, gapiąc się z niepokojem na
drewnianą nogę Szalonookiego i szepcząc jedna do drugiej; prawdopodobnie nie
zwracałaby takiej uwagi, gdyby nie te krogulcze pazury. Przez jakiś czas
zastanawiałem się, czy nie schować się w mieszkaniu, nawet krzyknąłem
pospieszająco do mundurowych, ale nim któryś z nich zdążył odpowiedzieć, gdzieś
w oddali rozległ się głośny trzask, a zaraz potem zza zaniedbanego żywopłotu
przy sąsiednim segmencie wyłonił się jakiś ekscentrycznie ubrany mężczyzna.
Natychmiast poznałem w nim czarodzieja — miał na sobie wypłowiałą,
ciemnozieloną szatę, a z kieszeni wystawało mu coś przypominającego pogniecione
rondo tiary. Zdawał się nie zauważać wytrzeszczonych w zdumieniu oczu
posterunkowego Kwiatka i wyraźnie kierował się w naszą stronę.
— Dzień
dobry, Artur Weasley — przywitał się dziarsko, wyciągając rękę w
stronę dwóch policjantów; tylko ten drugi ją uścisnął, Kwiatek nadal stał jak
wryty, z długopisem zawieszonym kilka centymetrów nad notatnikiem.
— Pan
jest sąsiadem…?
— Ach,
nie! Alastor — poklepał mnie mocno po ramieniu — zatelefonował do mnie po incydencie ze
śmieciami, więc przyjechałem, że tak powiem, z odsieczą, he, he. Co udało się
panom ustalić?
Młodszy z
funkcjonariuszy popatrzył na Weasleya spode łba, a kiedy się odezwał,
natychmiast przypomniałem sobie ojca — ważniaka i formalistę.
— Nie
jesteśmy upoważnieni do rozmowy na ten temat z ludźmi, których nie dotyczy
sprawa — rzekł oschle. — Sądzę, że będzie lepiej, jeśli
pojedzie pan z nami na komendę. Spiszemy zeznania, a później zobaczymy. Proszę
się ubrać.
W sekundzie
zrobiło mi się gorąco. Dokonałem szybkiej dedukcji. W kieszeni szlafroka
dzierżyłem różdżkę, ale w obecności tylu mugoli i urzędnika nie śmiałem jej
wyciągnąć. Musiałbym skonfundować całą ulicę i usunąć mnóstwo wspomnieć, co nie
miało najmniejszego sensu — skoro pojawił się ktoś z Ministerstwa
Magii, sprawa musiała pójść dalej. Jednak nie zdążyłem się nawet zastanowić nad
zagraniem, czarodziej od razu wkroczył do akcji.
— Zaraz,
panowie… — zaczął przymilnie, ignorując ostrzegawcze spojrzenie
starczego policjanta. — Może się jakoś dogadamy. Alastor zaczyna za
kilka godzin nową pracę, musi przejechać połowę kraju, przecież możemy spisać
zeznania tutaj…
— Przepraszam
bardzo, ale czy pan jest jego adwokatem?
— Jakiego
jego? Jakiego jego?! — zagrzmiałem,
widząc, że nie obejdzie się bez czarodziejskiej interwencji; urzędnik
najwyraźniej pomyślał tak samo, bo jego ręka drgnęła w kierunku kieszeni, w
której — widziałem wyraźnie przez materiał — trzymał
różdżkę. Postanowiłem wycisnąć z tej sytuacji, ile się dało. Nie musiałem się
wysilać, żeby utrzymać wściekłość w głosie, bo w ustach Szalonookiego wszystko
brzmiało jak groźne warczenie. — Chłystku, kiedy ty robiłeś w
pieluchy, ja walczyłem z takim plugastwem, że osiwiałbyś na sam widok, więc
trochę szacunku! Nigdzie się nie wybieram!
— O nie,
to już podchodzi pod obrazę funkcjonariusza… Henry, zabieramy pana do
radiowozu…
Rozległo się
ciche pyknięcie, a wzrok posterunkowego Kwiatka nagle się rozmarzył i stał się
błędny. Mężczyzna zamrugał, a Artur Weasley porzucił swój służalczy ton.
— Może
jednak się dogadamy — powiedział z naciskiem, kręcąc w kieszeni
różdżką. — W nocy zrobiło się zamieszanie, ale nie było żadnych
świadków, Alastor spał… Mogło mu się coś przyśnić, prawda, Alastorze? To mógł
być kot albo jakiś pijak… Alastor przeprosi, że się uniósł… i będzie po
sprawie, tak?
Jego słowa nie
do końca dotarły do mugola, bo tamten nadal głupio się uśmiechał. Odmłodniał
nagle o jakieś dziesięć lat i wyglądał na oseska, który dopiero skończył szkołę
średnią.
— Będzie
po… po sprawie?
— Przeproś,
Alastorze.
Zacisnąłem
pięści i pierwszy raz poczułem, że coś w tej sytuacji krzyknęło we mnie w sprzeciwie.
Przepraszanie mugola — nawet jako Szalonooki
Moody — godziło w honor każdego czarodzieja, a już na pewno w honor
sługi Czarnego Pana. Sapnąłem ze złości, świadom, że rozmyślnie dopuściłem do
tej sceny. Od ojca słyszałem, że zwariowany auror już nie raz wdawał się w
pyskówki z funkcjonariuszami — tak jak z magicznymi, tak i z
mugolskimi, ale do głowy mi nie przyszło, że — bądź co
bądź — szycha wśród aurorów zostanie potraktowany jak uczniak przez
podrzędnego urzędasa.
— Przepraszam,
że się uniosłem — wycedziłem, zaciskając szczęki. Wtedy wyraźnie
poczułem, że Szalonookiemu brakowało kilku zębów.
— No. — Weasley
klasnął w dłonie, wyraźnie ucieszony, po czym szepnął do mnie: — Zamienię
słówko z Goldsteinem i zaraz wracam.
Mruknąłem na
zgodę i wszedłem do środka, ale obserwowałem ich przez wizjer, dopóki
czarodziej nie uścisnął ręki ze starszym policjantem i skierował się ku
drzwiom. Cofnąłem się, by wpuścić go do środka; wiedziałem, że mężczyzna nie
postanowi wspiąć się na piętro w celu zwiedzania sypialni, lecz nie mogłem
pozbyć się wrażenia, że o czymś zapomniałem. Że coś było niedopracowane, a
tamten to dostrzeże. Z podwórka doszedł do nas dźwięk odjeżdżającego samochodu.
— Z pałecjantami
wszystko załatwione — oświadczył, gładząc się po
zakolach. — Jeden z nich to mój kolega ze szkoły, poprawialiśmy razem
historię magii… Ale to nie rozejdzie się po kościach, Wydział Niewłaściwego
Użycia Czarów już wie. Amos spotkał kilku, jak się do ciebie wybierali. Całe
szczęście, że dał znać, udało mu się ich przekonać, że ktoś dla żartu
zaczarował pojemniki na śmieci, żeby eksplodowały na…
— Kiedy
to nie żadne eksplodujące śmietniki…! — postanowiłem iść w zaparte.
— Dobrze!
Alastorze, ja ci wierzę — przyznał dla świętego spokoju i chwycił
mnie za ramiona. Ojciec nie wspominał, by Moody był w tak koleżeńskich
stosunkach z jakimś Weasleyem, ale najwyraźniej dobrze grałem swoją rolę, skoro
tamten się nie zorientował. Albo udawał,
że nic nie zauważył. — Ale o mało nie doprowadziłeś do ujawnienia… co
mieli sobie pomyśleć ci wszyscy mugole? Musiałem zmodyfikować im wszystkim
pamięć, całe szczęście, że Goldstein dał się uprosić… Być może skończy się na
upomnieniu, a tak… miałbyś poważne kłopoty. Nie muszę ci mówić, że to mogło się
skończyć przed Wizengamotem? Dzisiaj zaczynasz pracę.
Milczałem.
Chyba wystarczyło. W oczach Artura Weasleya nie czaiła się żadna podejrzliwość,
choć czułem, że stąpałem po cienkim lodzie. O Szalonookim wiedziałem zdecydowanie
zbyt mało, żeby kontynuować tę rozmowę, ale nic straconego — i tak
miałem zamiar go przesłuchać. Wystarczyło tylko pozbyć się tego urzędnika.
Westchnąłem ciężko i spróbowałem się rozluźnić, ale kołowate ciało eks-aurora
wydawało się nieustannie sztywne i napięte.
— Fakt,
trochę mnie poniosło — mruknąłem znacznie ciszej i spokojniej. Choć
sztuczne oko nadal od czasu do czasu wymykało się spod mojej kontroli, coraz
lepiej modulowałem ten tubalny głos. — Dzięki za pomoc… wolałbym nie
zawieść Dumbledore’a.
Czarodziej
wyraźnie się rozweselił. Jeszcze raz klepnął mnie w ramię i uścisnął dłoń; Moody
miał tak gruzłowatą, szorstką skórę, że nawet spracowana ręka Weasleya wydała
mi się delikatna. Nie musiałem odprowadzać go do drzwi; zanim się pożegnał,
rzucił krótko, bym oczekiwał jego sowy, po czym deportował się w progu. Zanim
pokuśtykałem na górę, wyjrzałem przez okno na podwórze — grupka
staruszek nadal stała na chodniku po drugiej stronie.
Wejście na
piętro okazało się dziesięć razy trudniejsze niż zejście. Proteza była toporna
i ciężka, tak że kulałem nawet na prostej powierzchni, a uczucie towarzyszące
brakowi jednej nogi zupełnie inne, niż się spodziewałem. Wciąż miałem wrażenie,
że mogłem poruszać palcami u stopy, kiedy wystarczająco się skupiłem. Jednak to
nie mogło się równać z magicznymi właściwościami sztucznego oka. Zanim
znalazłem w szafie coś nadającego się do włożenia, długo testowałem jego
zdolności, przenikając wzrokiem meble, ściany, nawet podłogę na parterze.
Zajrzałem do słoików z kiszonymi ogórkami, poukładanymi na półkach w piwnicy,
przyjrzałem się kilku stosom drewna, siedząc na łóżku w sypialni! Oko zdawało
się reagować zarówno zgodnie z normalnym, jak i oddzielnie, tak że jednocześnie
widziałem drzwi naprzeciwko i niedoczyszczoną toaletę piętro niżej, a obraz ani
trochę się nie nakładał. Zupełnie jakbym posiadał dwa ekrany w głowie i mógł
patrzeć na oba jednocześnie. Z trudem podniosłem się na nogi (drewniana
zatrzeszczała pod nieumiejętnie rozłożonym ciężarem ciała) i zszedłem na dół do
łazienki. Choć działanie eliksiru wielosokowego nie było mi obce i już raz
widziałem w lustrze inne odbicie twarzy, nadal nie mogłem uwierzyć, że pocięte,
straszliwe zdeformowane oblicze przez ten rok miało należeć do mnie. Musiałem
przyznać — Szalonooki Moody był osobliwością. Ogromne,
jaskrawoniebieskie oko wirujące jak bąk, drugie małe, czarne i paciorkowate,
mieszanina zmarszczek i blizn, no i ten ogromny ubytek w nosie, a wszystko
otoczone burzą gęstych, stalowoszarych włosów. Nie do końca to miałem na myśli,
kiedy marzyłem o powrocie do dawnej fryzury.
Wciąż badałem
swoją nową twarz, kiedy z obskurnego, małego pokoiku za schodami rozległo się
pyknięcie towarzyszące teleportacji; w panice rzuciłem się do drzwi, już z
łazienki przenikając przez ściany szalonym okiem, ale nie ujrzałem niczego
niepokojącego; dopiero po sekundzie zorientowałem się, że z brudnego paleniska
wystawała czyjaś głowa. Znajoma i ruda, z prostokątnymi okularami na nosie.
— I co,
udało się coś załatwić? — zapytałem z progu, kuśtykając w stronę
kominka.
Moody albo
miewał podobne problemy lawirowaniem, albo wyznawał zasadę im mniej, tym lepiej: po środku pomieszczenia znajdowała się
jedynie fotel i stolik do kawy. Ściany pokrywała meblościanka, tak że z trudem
można było dojrzeć fragmenty boazerii, ale żadnych kwiatków, ław, puf i innych
wolnostojących dekoracji. Całe mieszkanie przypominało raczej miejsce, w którym
ktoś co najwyżej od czasu do czasu pomieszkiwał.
— Udało
się, udało — odparł z uśmiechem Weasley. — Niestety
będziesz musiał się stawić na przesłuchanie, sowa z wezwaniem już do ciebie
leci… Przykro mi, Alastorze, takie są procedury. Spróbuję załatwić ci jakiś
transport, bo na ekspres do Hogwartu możesz nie zdążyć, chociaż…
— Obejdzie
się — mruknąłem, drapiąc się po szorstkim policzku. Zarost Moody’ego
okazał się twardy, ostry i nieprzyjemny, przy którym mój wydawał się jeszcze
bardziej lichy i delikatny. Mogłem co najwyżej marzyć o zapuszczeniu
brody. — No nic, dzięki, Arturze. Zaraz u ciebie będę i podpiszemy,
co trzeba.
Jeszcze jedno
pyknięcie i głowa zniknęła. Wróciłem na górę z bolesnym skurczem w żołądku;
udawanie Szalonookiego w Hogwarcie to jedno, ale pojawienie się w Ministerstwie
Magii… Znów miałem znaleźć się w miejscu, które wiązało się z tyloma
wspomnieniami. Korytarze nadal były przesiąknięte młodzieńczymi marzeniami o
Czarnym Panu, którego obraz tak odbiegał od tego, który sobie z Regulusem
wyśniliśmy. No i… tak, oczywiście. Przesłuchanie tuż przed zesłaniem do
Azkabanu, najtragiczniejsza noc w moim życiu, rozpaczliwa próba udowodnienia,
że byłem niewinny. Wciąż miałem przed oczami, jak zakasywałem
rękawy — pierwszy raz tak naprawdę cieszyłem się z braku Mrocznego
Znaku na przedramieniu. A teraz znów miałem się tam pojawić.
Teleportacja z
jedną nieruchomą, martwą nogą okazała się problematyczna, ale prawdziwie
jęknąłem w duchu, kiedy sobie wyobraziłem, jak będę to robił z gigantycznym
kufrem pod pachą, mimo wszystko licząc, że zaklęcie zmniejszające zadziała na
ten przedmiot. Kiedy towarzyszyłem ojcu, zwykle używaliśmy proszku Fiuu, ale
wolałem nie ryzykować utknięcia w maleńkim kominku Moody’ego i wybrałem
bezpieczniejsze wejście dla interesantów. Nie musiałem oddawać różdżki do kontroli;
siedzący przy rozklekotanym biurku nieogolony, zaspany mężczyzna pomachał
energicznie, kiedy tylko mnie zobaczył.
— Jak
tam, Szalonooki? — zawołał, wyraźnie ironizując. — Kubły
przed wejściem spokojne?
Kuśtykając,
przeszedłem obok niego tak szybko, jak pozwalała mi na to drewniana noga z
pazurami. Od mojego ostatniego w pełni świadomego pobytu tutaj zupełnie nic się
nie zmieniło — wysokie, złote wrota, ta sama ciemna podłoga z
wypolerowanego drewna, przestronny, długi korytarz z kominkami po obu stronach
i wspaniała fontanna z posągiem czarodzieja, czarownicy, centaura, goblina i
skrzata domowego. Dokładnie tak, jak to zapamiętałem przed kilkoma laty. W sali
wciąż pojawiali się czarodzieje, pędzili w różnych kierunkach, każdy wyraźnie
zapracowany i spóźniony, niektórzy mieli na sobie różnokolorowe mugolskie
ubrania i wyróżniali się na tle stonowanych szat, choć z jednego paleniska
wyskoczyła kobieta w jadowicie różowym kompleciku, ściągając uwagę każdego,
kogo mijała. Szalonooki był dobrze znany w urzędowym świecie, zdążyłem się o
tym przekonać, kiedy w drodze do windy ukłoniło mi się ponad dwadzieścia osób,
a niektóre zatrzymywały się, żeby przyjrzeć się protezie — widziałem
to, przenikając okiem przez tył głowy. Nawet sobie pomyślałem, że gdybym
stracił jedno z własnych oczu, sprawiłbym sobie dokładnie takie samo.
Do wyboru miałem
dwadzieścia trzy windy — wszystkie jednakowo rozklekotane i obdarte,
ale z pięknie kutymi, złotymi kratami. Stanąłem w ogonku do jednej z nich,
odpowiedziawszy skinieniem głowy na kolejne wybąkane dzień dobry. Im bliżej biura ojca, tym bardziej nieswojo się czułem.
A co, jeśli spotkam go na korytarzu? Mistrz nie krępował się opowiadać o swoich
planach przy Crouchu, ale czy tamten o nich pamiętał? Czy kiedy przypadkowo
ujrzy Alastora Moody’ego, przypomni sobie, że spotkał własnego syna? Co, jeśli
wstrząśnie to nim na tyle, że Imperius przestnie działać? Winda nadjechała i
wszyscy — z niemałym trudem — wcisnęliśmy się do środka; ludzie
w moim sąsiedztwie wystrzegali się szponiastej stopy, ale i tak powpadaliśmy na
siebie, kiedy łańcuchy szarpnęły.
Kiedy winda
zatrzymała się po raz piąty, a kobiecy głos oznajmił drugie piętro, Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, z Urzędem
Niewłaściwego Użycia Czarów, Kwaterą Główną Aurorów i Służbami
Administracyjnymi Wizengamotu, doceniłem swoje sprawne nogi. Nie bez
problemu przekroczyłem niski próg, cały spocony i zdyszany, już rozmyślając nad
drogą powrotną. Cielsko Moody’ego okazało się potwornie trudne do opanowania,
bez przerwy miałem wrażenie, że włożyłem skórę za dużą o przynajmniej cztery
rozmiary, do tego nienaturalnie ciężką, choć Szalonooki był raczej szczupły.
Kuśtykając, przeszedłem przez niewielki hol i dwuskrzydłowe, dębowe drzwi do
Kwatery Głównej Aurorów. Panowała tam zdecydowanie luźniejsza atmosfera,
zewsząd dochodziły chichoty albo pokrzykiwania, raz na jakiś czas ktoś rzucił jakąś
uwagę, a pomiędzy boksami kursowały papierowe samolociki z pocztą. Ciężko było
mi sobie wyobrazić, że kilka lat wcześniej w jednym z nich siedział i
dowcipkował Moody — ten zgorzkniały, przewrażliwiony wariat, jak
przedstawił go ojciec. Zresztą zanim jeszcze nasza rodzina posypała się w pył,
nasłuchałem się, ile to ministerstwo nie straciło, tolerując wybryki tego
starego pomyleńca. Crouch nigdy go nie szanował. Nie mógł zdzierżyć sukcesów
innych, choć działali po jednej stronie.
Tak naprawdę
nie miałem pojęcia, gdzie szukać Weasleya. Wiedziałem, że był pracownikiem w
Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli gdzieś na drugim piętrze, ale
mogłem się tylko błądzić po korytarzach w poszukiwaniu odpowiednich drzwi. Albo
nie budzić niczyich podejrzeń i zapytać. Wciąż brnąłem do przodu, rozglądając
się za kimś, kto mógłby znać Moody’ego. Ktoś starszy i na tyle zabiegany, żeby
odpowiedzieć i nie zadawać niewygodnych pytań. Przenikałem okiem przez ściany
boksów, ale w najbliższych siedzieli wyłącznie sami młodzi, mniej więcej w
wieku studenckim. Dotarłem prawie pod kolejne ciężkie drzwi, czując narastające
zdenerwowanie, kiedy za moimi plecami rozległ się głęboki, melodyjny bas:
— Szalonooki!
Ty tutaj? Nie miałeś dzisiaj jechać do Hogwartu?
Sztuczne oko
wystrzeliło w tamtą stronę, zanim sam się obejrzałem. Zatrzymałem się, sapiąc
lekko, podczas gdy barczysty, czarnoskóry mężczyzna w ciemnofioletowej szacie
zbliżał się ku mnie szybkim krokiem. Już kilka razy go spotkałem, miałem nawet
okazję przedstawić mu się jako Barty Crouch. Kingsley Shacklebolt musiał
doskonale znać Moody’ego, ojciec wspominał, że razem ścigali śmierciożerców,
kiedy zniknął mistrz, a teraz auror zajmował się sprawą zbiegłego z Azkabanu
Syriusza Blacka. Zwalczyłem uśmiech, który pojawił się na myśl o tym, jaką minę
miałby Shacklebolt, gdyby się dowiedział, że właśnie rozmawiał z drugim
uciekinierem.
— Mhm…
taak, powoli się zbieram — mruknąłem beztrosko. — Właściwie
to trochę się spieszę. Szukam Artura, nie kręcił się w pobliżu?
— Nie. Chyba nie — dodał
szybko. — Prawdę mówiąc, dopiero przyszedłem… wracam z palarni, nie
widziałem go tam. Ale pewnie jest u siebie.
Uśmiechnął
się, prezentując olśniewająco białe zęby i patrząc oczekująco, więc tylko mu podziękowałem
i ruszyłem dalej, wściekły i zniecierpliwiony. Doskonale. Wprost świetnie.
Jedyne, co mogłem zrobić, to zejść Kingsleyowi z oczu, udając, że wiedziałem,
dokąd się udać. Spodziewałem się, że duchy przeszłości całkowicie mną zawładną;
okazało się, że nie miałem czasu, aby chociaż o nich pomyśleć. Bardzo
żałowałem, że nie spróbowałem przekonać Weasleya do załatwienia sprawy przez
kominek. Po pokonaniu kolejnej sali i szeregu toalet zacząłem przenikać okiem wszystkie
ściany, licząc, że znalazłem się wystarczająco blisko Urzędu Niewłaściwego
Użycia Produktów Mugoli. Jeszcze jedno przejście, zakręt w prawo albo w lewo…
Spojrzałem najpierw w jedną, potem w drugą stronę i na końcu ciemnego, wąskiego
korytarza dostrzegłem wyliniałą czuprynę rudych włosów wystającą spod
pogniecionego ronda. Natychmiast łyknąłem zdrowo z buteleczki i przyspieszyłem
kroku. Na myśl, że mógłbym przemienić się w samym sercu ministerstwa zrobiło mi
się gorąco.
Okazało się,
że gabinet był maleńki i obskurny. Mieściły się tam tylko dwa biurka,
zawalone — jak zresztą i obklejona plakatami
biblioteczka — stosami papierów, że trudno było się dopatrzyć reszty
wyposażenia. Kiedy zapukałem w otwarte drzwi, w pomieszczeniu zastałem jedynie
Weasleya, choć niedopita, parująca jeszcze kawa na drugim stole świadczyła, że
ktoś jeszcze tu urzędował.
— Alastorze…!
Wybacz, że przyjmuję cię w takich warunkach… — wydukał zmieszany,
usuwając z wolnego krzesła kilka teczek i jakąś prostokątną rzecz z antenką — podobną do
tej, której dziś rano używał posterunkowy Goldstein, ale znacznie mniejszą. — Właśnie
dostaliśmy cały karton zaczarowanych telefonów i musimy to rozpracować… próbują
odgryźć mugolom uszy, kiedy rozmawiają dłużej niż kwadrans. Już czterech
trafiło na pogotowie z ponadgryzanymi małżowinami… jednego uchapał w nos,
Perkins robi, co może, żeby zatuszować sprawę… Siadaj, siadaj, załatwimy to jak
najszybciej. Mówię ci, trochę się nagimnastykowałem, ale na szczęście
przekonałem Albrechta, że zbadałem te śmietniki i znalazłem ślad zmodyfikowanej
Bombardy z opóźnionym zapłonem. Proszę,
zeznania… musisz tu podpisać. A to z Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów. Udało
się załatwić ostrzeżenie… Umbridge nie była zachwycona, ale nie robiła
problemów.
— Jestem
obowiązany, Arturze — mruknąłem, sięgając lekko spoconą ręką po dwa
pliki, pióro i kałamarz. — Cholera, uratowałeś mi tyłek.
— Daj
spokój, trzeba pomagać starym znajomym.
Zanurzyłem
stalówkę w atramencie i powoli przysunąłem do dokumentu; tyle razy ćwiczyłem
ten podpis, jeszcze wczoraj o tej porze byłem go pewny jak niczego innego, ale
w chwili próby nie mogłem się pozbyć ogromnej guli w gardle. Z trudem
przełknąłem ślinę i prawie automatycznie odtworzyłem zapamiętany wzór, a na
pergaminie zalśniło czerwienią A. Moody.
Nie do odróżnienia. Duże, ostre, eleganckie. Zupełnie niepasujące do
grubiańskiego Szalonookiego i jego topornych, krótkich palców. Z lżejszym
sercem powtórzyłem to samo na upomnieniu, które za moment miało powędrować do
kartoteki prawdziwego eks-aurora.
— No to
co, to chyba wszystko — powiedział Weasley, gdy oddałem podpisane
arkusze.
— Chyba
tak — odparłem, wstając, aby uścisnąć mu dłoń. — Dzięki
jeszcze raz.
Wracałem z
dziwnym uczuciem w żołądku. Nie, to z pewnością nie były wyrzuty sumienia,
raczej pustka, jakieś dziwne przeświadczenie, że gdyby prawdziwy Barty Crouch
junior znalazł się w niebezpiecznej sytuacji, zostałbym na lodzie. Glizdogon
nie wyglądał na takiego, który chętnie nadstawiałby karku w obronie kompana. A
lata temu? Lucjusz Malfoy całkowicie odciął się od sprawy, mimo że mógł nam
pomóc. Powieka mu nie drgnęła, kiedy wlekli jego szwagierkę do Azkabanu, choć
tyle razy się zarzekał, że rodzina była jego oczkiem w głowie. A ci wszyscy
śmierciożercy? Dobili mojego mistrza, wypierając się go w chwili, kiedy
najbardziej ich potrzebował. To, z jakim zaangażowaniem Artur Weasley walczył w
obronie Moody’ego, to, jak ryzykował, fałszując zeznania — to
wszystko uświadomiło mi, jak bardzo niedoborową — wybacz, o panie — grupą byli
śmierciożercy. Zachłanni, wypatrujący własnego zysku obłudnicy. Teraz widziałem
wyraźnie — tylko ja byłem godzien trwania u jego boku. Tylko ja miałem czyste serce. Pomimo wszystkich wad i
wątpliwości, wielu potknięć i bezczelności, gdy śmiałem podważać niektóre decyzje
pana — tylko ja byłem mu oddany, bo robiłem to dla jego dobra, nie dla swego zysku.
Dotarłem do
domu Szalonookiego z jeszcze większym zapałem do wykonania powierzonego
zadania. Czułem, że działanie eliksiru wielosokowego za chwilę minie, ale
resztkę mikstury zachowałem na później. Przelałem ją do piersiówki, z którą
eks-auror nigdy się nie rozstawał, po czym usiadłem w fotelu w salonie, zdjąłem
protezę, wyciągnąłem oko i czekałem. Pięć minut, dziesięć, kwadrans. Po
siedemnastu coś się zaczęło dziać — najpierw mrowienie w kikucie i
pustym oczodole, później dołączyło do tego pieczenie, aż przenikliwy ból
spłynął mi przez trzewia, jakbym połknął żywy ogień, lecz to trwało zaledwie
chwilkę, zaledwie kilkanaście sekund, po których ocknąłem się, wciśnięty w
oparcie i zlany potem, ale z własną nogą i zdrowymi oczami. Wstałem, kilka razy
zgiąłem palce. Dotknąłem nimi wnętrza dłoni, później twarzy — od
wczoraj pojawił się zarost, ale w porównaniu do twardej szczeciny Moody’ego był
przyjemnie miękki. Nie zważając na zbyt obszerną szatę, ślizgając się w
zniszczonych trepach, wbiegłem po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz;
choć nie jadłem od wczoraj, nie czułem głodu. Wpadłem jak strzała do pokoju ze
skrzynią, już w progu szukając odpowiedniego klucza. Z sercem walącym z
podniecenia uniosłem wieko i zajrzałem do środka; na dnie leżał prawdziwy
Szalonooki, w koszuli nocnej, niezmiennie ze zobojętnieniem widocznym na
pokiereszowanej twarzy. Taki sam jak ponad dwie godziny temu, kiedy go
zamknąłem. Mój więzień. Mój największy skarb.
— Pewnie to
pana zainteresuje, Moody — odezwałem się cicho, kiedy wylądowałem
miękko na kamiennej podłodze — że właśnie wróciłem z ministerstwa.
Wszyscy uwierzyli w eksplodujące kosze na śmieci. Nie musi się pan martwić,
pańska kartoteka niewiele ucierpiała, ot, skończyło się na ostrzeżeniu. Pomógł
mi Artur Weasley, wszystko wskazuje na to, że dobrze się znacie… Ta wizyta w
ministerstwie trochę mnie kosztowała, dlatego będzie pan musiał opowiedzieć mi o
sobie coś więcej. Kilka informacji od ojca nie wystarczy, żeby wyprowadzić w
pole Dumbledore’a, pewnie pan się ze mną zgodzi. Dlatego teraz trochę sobie
porozmawiamy, a jak będzie pan współpracował, przyniosę coś do jedzenia. Mam
nadzieję, że to prosty układ. To co, zaczynamy?
Uniosłem
różdżkę i wypowiedziałem Imperio, a
uczucie nitki łączącej nasze umysły ponownie się nasiliło.
Powiedz, że się zgadzasz. Powiedz, że się
zgadzasz.
— Zgadzam
się — odparł chrapliwie. Wzrok wciąż miał błędny, twarz półprzytomną.
— Już
trochę o panu wiem, Moody — dodałem cicho. Czułem się jak pan, widząc
go tak pokornego, w zupełności podporządkowanego. Teraz to ja przesłuchiwałem,
a auror był moim więźniem. Role sprzed lat odwróciły się. — Chociażby
to, że jest pan Szkotem. Dobrze, że nie mówi pan z akcentem, to byłoby trudne
do podrobienia… I jeszcze kilka szczegółów, ale to chyba nie wystarczy.
Dumbledore jest pańskim przyjacielem, prawda? Co powinienem wiedzieć, żeby
wypaść przekonująco? Żeby mi uwierzył.
Mimo że był
aurorem i brzydził się sługami Czarnego Pana, ceniłem go. Być może dlatego, że
zostaliśmy ze sobą złączeni na cały rok, jednak doświadczyłem zupełnie innego
rodzaju szacunku, którego nigdy nie miałem do ojca. W pewnym sensie widziałem w
Szalonookim siebie samego — szczerze oddanego Sprawie, gotowego
poświęcić dla niej oko, nogę, a nawet życie. Staliśmy po dwóch stronach
barykady, ale czułem z nim większą więź niż z każdym innym śmierciożercą.
Tym razem to
głównie Moody mówił. Monotonny, ochrypły głos, jakby nie używał go od dawna,
brzmiał do złudzenia jak Croucha, gdy pan zmusił go do opowiedzenia o Turnieju
Trójmagicznym. Nie musiałem wypytywać, żeby dowiedzieć się sporo o przyjaźni
Szalonookiego i Dumbledore’a, o warunkach, na jakich dyrektor go zatrudnił.
Eks-auror obiecał wymierzać sprawiedliwość wyłącznie szlabanami i miał
zapomnieć o karach stosowanych za profesora Dippeta. Skrzaty domowe dostały
zakaz sprzątania gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią, a wszystkie
zapasowe klucze do niego czekały a odbiór po uroczystej uczcie, choć Dumbledore
liczył jeszcze, że porozmawiają dłużej przy szklaneczce czegoś mocniejszego. Z
każdym kolejnym zdaniem skrupulatnie notowanym na pergaminie czułem narastającą
ekscytację; nie mogłem się doczekać, aż wypróbuję wszystkie rady w praktyce. Wyobraziłem
sobie to jak grę w szachy: tak naprawdę pionki nie były ważne, jeśli pokonało
się króla. Wiedziałem, że wystarczyło zdobyć zaufanie dyrektora, a nikt nie
podważy mojej autentyczności, ale dla mnie to za mało. Musiałem oszukać ich
wszystkich, nie mogłem sobie pozwolić na przeciętność. Czarny Pan oczekiwał od
swoich sług doskonałości.
Stuk, stuk, stuk.
Wyraźnie
dobiegało z dołu i na ułamek sekundy ogarnęło mnie przerażenie; zerwałem się na
równe nogi, z różdżką w pogotowiu, nasłuchując. Powtórzyło się, tym razem
bardziej natarczywie. Wyrwany z opowieści byłego aurora, dopiero po chwili
przypomniałem sobie o sowie z wezwaniem, którą wysłał Artur Weasley. Znacznie
spokojniejszy, ale nadal z mokrymi od potu rękami i łomoczącym sercem
wydostałem się ze skrzyni, zamknąłem wieko na klucz i zszedłem na dół; ogromny,
biały ptak siedział na parapecie w kuchni i niecierpliwie dobijał się do okna.
Z progu opuściłem żaluzje, gdyby drogą przechodził jakiś mugol, dopiero wtedy
wpuściłem sowę do środka. Kiedy tylko odwiązałem list, zamachała potężnymi
skrzydłami i wyleciała. W tym samym czasie rozległo się mechaniczne kukanie
kukułki; zegar wiszący nad drzwiami właśnie wybił siedemnastą, choć po pogodzie
za oknem ciężko było to stwierdzić — po pięknym, porannym niebie nie
został ślad, a słońce skryło się za grubą warstwą stalowoszarych chmur.
Zanosiło się na deszcz.
Cisnąłem
zaklejoną kopertę na barek obok zlewu i podszedłem do wysokiej szafy z białego,
lśniącego tworzywa. Lodziarka czy jakoś tak. Kiedy byłem dzieckiem i chodziłem
z rodzicami na przyjęcia kółka wzajemnej adoracji ojca, niektórzy używali
światła na pstryczek i mieli w domach
mugolskie sprzęty, między innymi coś takiego. Trzymali tam jedzenie, a
lodziarki mroziły je za pomocą prądu z kabli, jednak to, co zastałem w
chłodziarce Moody’ego, mocno odbiegało od tego, co pamiętałem sprzed kilkunastu
lat. Na plastikowych półkach leżał chleb, kilka owoców, jakieś napoczęte słoiki
z przetworami, ale pomiędzy nimi unosiły się lodowe, jarzące się na turkusowo
kryształki. Kiedy przysunąłem dłoń, poczułem zimno. Urządzenie nie wydawało
buczących dźwięków jak wszystkie wynalazki mugoli, nie zapaliła się także
lampka przy drzwiczkach — najwyraźniej Szalonooki kupił dom już
urządzony, ale nie miał głowy, aby pozbyć się mugolskich bibelotów. Zanotowałem
w pamięci, bo go o to zapytać, i zabrałem się za obiad. Przez ostatnie dni
bardzo się wprawiłem w przygotowywaniu posiłków z resztek, dlatego pół godziny
później wracałem na górę ze stosem zgrabnie pokrojonych kromek chleba, resztką
ogórków kiszonych i mdłą zupą z papryki. Przewróciłem kuchnię Szalonookiego do
góry nogami, ale zamiast przypraw znalazłem tylko paczuszkę bułki tartej z
molami w środku.
— To
chyba nie jest pański rodzinny dom, Moody? — zapytałem.
Rozwiązałem go
na czas obiadu i teraz siedzieliśmy naprzeciw siebie na gołej, kamiennej
podłodze, pochłaniając bladoczerwony krem. Wraz z pierwszym kęsem chleba
poczułem, jak żołądek skręcił mi się z głodu.
— Dom
rodziców został spalony podczas wojny. Z nimi w środku. Zresztą mój też.
Mieszkanie dostałem w zamian za to — odparł obojętnie i wskazał
palcem na pusty oczodół.
— Ministerstwo
dba o swoich aurorów — mruknąłem. — Widziałem wykaz z
pańskiej rocznej emerytury, całkiem spora sumka. Dlaczego pan nie sprzeda tego
domu w Pcimiu Dolnym i nie przeniesie się pan do większego miasta? Przecież
pana stać.
Przez moment
wydawało mi się, że jego pocięta twarz drgnęła w próbie ironicznego uśmiechu.
— Lubię ciszę
i spokój. Co, nie spodziewałeś się tego? — zarechotał. — Patrz,
a jednak. Możesz ze mnie wyciągnąć wszystko do samego sralucha, ale
Dumbledore’a nie wykiwasz. Nie chciał Crouch do dementora, przyjdzie dementor
do Croucha, jeszcze się przekonasz.
— Tak,
słyszałem, że jesteś entuzjastą współpracy z dementorami. W odróżnieniu od
Dumbledore’a — odparłem, nieporuszony jego zaczepką, choć zabrzmiał
mocno i mściwie. Na wszelki wypadek wzmocniłem klątwę. — Ale obawiam
się, że kiedy Dumbledore dowie się, kto kryje się w pańskiej skórze, dementorzy
będą już na usługach mojego mistrza. Pozwoli pan… mamy jeszcze kilka godzin, a
ja chciałbym poćwiczyć.
Wstałem,
zabrałem od niego pustą miskę, tacę i położyłem to wszystko daleko w kącie,
żeby nie przeszkadzało nam podczas pojedynku. Zmusiłem go, żeby
wstał — na ten moment musiałem przywołać z salonu drewnianą nogę — i
wcisnąłem mu do ręki jego własną różdżkę. Wiedziałem, że byłem gotów, a w
Hogwarcie nikt nie wymagał od Moody’ego popisywania się umiejętnościami, ale
musiałem mieć pewność. Zwłaszcza jeśli chodziło o oklumencję. Z Regulusem od
czasu do czasu rzucaliśmy na siebie Legilimens,
lecz odparcie zaklęcia dorosłego czarodzieja wymagało znacznie większej siły i
skupienia. A były auror mimo wszystko okazał się doskonałą osobą, dzięki której
moje ciało przypomniało sobie dawny refleks, a umysł — prężność. Obaj
byliśmy praworęczni, ale szybko spostrzegłem, że jego różdżka poruszała się
inaczej, dużo bardziej niedbale i leniwie, ja zawsze starałem się czarować z
podręcznikową poprawnością. Patrzyłem i próbowałem to zmienić, dopytywałem, co
robiłem nie tak. Czułem się jak z dobrym nauczycielem.
— Proszę…
proszę powiedzieć… — zacząłem zdyszany, podpierając się obiema rękami
o kolana. — Tak szczerze, jak pan myśli, Moody… Jestem gotowy, żeby
stanąć przed Dumbledore’em? Proszę odpowiedzieć. Imperio.
Powiedz mi, co myślisz. Powiedz, co myślisz.
Jego twarz
pociemniała w zimnym półmroku, ale nie pisnął słowa.
Powiedz, co myślisz.
Cisza
zabarwiona stłumionymi odgłosami z zewnątrz. Szczęka mu zadrgała. Nic nie
szkodzi, byłem cierpliwy. Jeszcze raz uniosłem różdżkę. Mogłem powtarzać to w
nieskończoność.
Powiesz, co myślisz. Mamy umowę, ty odpowiadasz,
ja cię karmię.
Nadal nic.
Człowiek może przeżyć dwa tygodnie bez jedzenia,
założę się, że taki potężny czarodziej znacznie dłużej. Proszę mnie nie
zmuszać, Moody, żebym postanowił to sprawdzić. Proszę mi powiedzieć, co pan
myśli.
Ktoś zatrąbił
głośno i aż podskoczyłem razem z gulą, która znalazła się w przełyku.
— Proszę
się ze mną tak nie bawić — powiedziałem cicho. Choć nogi wciąż mi się
trzęsły, głos miałem zupełnie spokojny. — Jeśli będę musiał poprosić
raz jeszcze, zanim zacznie się ceremonia przydziału, zginie jedno dziecko. Mam
taki pomysł. Za każde nieposłuszeństwo zabiję jednego ucznia. Tylko od pana
zależy, ilu dożyje, żeby wrócić do Hogwartu na kolejny rok. Może zacznę od
dzieciaka Longbottomów? Mnie nigdzie się nie spieszy, Moody, mogę poczekać z
tym do czerwca. To co, odpowie mi pan? Czy mam zacząć zapisywać?
W jednym
czarnym, podobnym do paciorka oku skupiła się tak przeogromna nienawiść i
odraza, że wprost nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Z satysfakcją patrzyłem, jak
otwierał koślawe usta, żeby wycedzić:
— Tak.
— Co
„tak”? — Wychyliłem się i stuliłem rękę przy
uchu. — Przepraszam, nie dosłyszałem.
— Tak.
Jesteś gotowy.
Podziękowałem
uprzejmie, nie zapominając o uśmiechu.
Zająłem się
pakowaniem, zanim na nowo stałem się Moodym. Z domu ojca zabrałem tylko torbę z
buteleczkami z eliksirem wielosokowym; mikstury miało wystarczyć mi na półtora
miesiąca, ewentualnie dwa, ale Szalonooki dysponował wieloma ingrediencjami i
pokaźnym kociołkiem, więc sporządzenie kolejnej porcji nie będzie problemem.
Dopiero gdy
znów przywdziałem drewnianą nogę i zamontowałem sztuczne oko, ostatni raz
upewniwszy się, że wszystko zostało załadowane do kufra, uświadomiłem sobie, co
mnie czeka. Założono, że miałem już nigdy nie ujrzeć świata zewnętrznego, a
właśnie zmierzałem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Hogwart stał przede
mną otworem, znowu postawię stopę na szerokich schodach, zobaczę czarowne
wieżyczki na tle czarnego nieba, zaczarowany sufit w Wielkiej
Sali — bladoróżowy podczas śniadania, upstrzony gwiazdami przy
kolacji. Boisko do quidditcha z siedmioma plamkami w powietrzu — to w
zielonych, to w niebieskich szatach. Żołądek ścisnął mi się na myśl o tym.
Wiedziałem, że zapanowanie nad emocjami w takiej sytuacji będzie znacznie
trudniejsze, przywołanie obrazu Czarnego Pana także. Za godzinę wkroczę tam,
gdzie wszystko przypominało Regulusa.
Teleportowałem
się do Hogsmeade. Już na podwórzu przed domem aurora lało jak z cebra, lecz
kiedy pojawiłem się na błyszczącym deptaku w wiosce, poczułem, jakby wylano mi
na głowę kubeł lodowatej wody. Zanim rzuciłem na siebie zaklęcie Imperwiusa,
wyglądałem, jakbym dopiero co wyszedł z basenu. Mokre, siwe kosmyki przyklejały
się do twarzy, ciężki płaszcz ze smoczej skóry ciążył dwukrotnie bardziej, a
silny wiatr wcale nie pomagał w utrzymaniu równowagi. Nim się deportowałem,
pomniejszyłem ciężki kufer do rozmiarów pudełka zapałek i mogłem go swobodnie
schować w kieszeni, lecz poruszanie się po ciemku z tylko jedną zdrową nogą
okazało się dużo trudniejsze, niż się zakładałem. Zwłaszcza gdy wszedłem na
błotnistą, rozjeżdżoną przez powozy ścieżkę. Dysząc i rzężąc, posuwałem się
naprzód, coraz bardziej wściekły i sfrustrowany. Zaciskałem zęby, przeklinając
w duchu, choć niewiele to pomogło — proteza zaczęła boleśnie wbijać
się w kikut. W tym momencie marzyłem, by zamienić się z Glizdogonem na ciała,
dotrzymywać mistrzowi towarzystwa i siedzieć w przytulnym, ciepłym, suchym
salonie. Przede wszystkim suchym. Do
chwili, kiedy na horyzoncie pojawiła się wysoka, żelazna brama, a za nią on.
Hogwart. Fantazjował o nim każdy absolwent, ale to mnie miał spełnić się ten
sen. Więźniowi i uciekinierowi. Obmierzłemu potworowi. Okrutnikowi. Nie mogłem
się doczekać.
~*~
Rozdział miał
być wczoraj, ale byłam we Wrocławiu. Przedstawienie „Czary Ognia” nie będzie
takie proste, oczywiście z góry mówię, że pojawią się niektóre sceny stricte
kanoniczne (lekcja, rozmowa z Harrym, buszowanie po zamku z jajem), bez tego
się nie obejdzie. I chciałabym to pisać jako tako łącznie z Siostrzenicą, bo to jednak opko, pod
które „podlega” Kochanek Muz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz