Odwaga nie oznacza braku
lęku, ale sztukę jego opanowania.
Jego podekscytowanie pomieszane z przerażeniem od
razu mnie zaniepokoiło. Wyglądał w tej chwili jak wariat, jakby nagromadzone w
nim przez lata zło nagle się uwolniło; przez długie miesiące naszej znajomości
nie podejrzewałem, że mógł mieć szatana pod skórą, ale teraz zaczynałem
akceptować taką ewentualność. Patrzyłem w te rozszerzone, przepełnione
skrajnymi emocjami oczy, oczekując na jakiekolwiek wyjaśnienie, a on po prostu
szalał z podniecenia.
— Dostałem szansę, muszą jak najszybciej
wrócić do domu po Stworka — wyrzucił z siebie na wydechu, tym samym
jeszcze bardziej mieszając mi w głowie.
— Nie rozumiem…
— Nie ma czasu! Muszę już iść, ale niedługo
się zobaczymy, przysięgam! — przerwał mi szybko, po czym chwycił mnie
w objęcia, pocałował na pożegnanie w policzek. — Przyszedłem tylko po
to, żeby ci powiedzieć… ale naprawdę niedługo się zobaczymy!
I pobiegł w swoją stronę, potykając się po
drodze, a ja jeszcze chwilę stałem jak słup soli, z uniesionymi wysoko brwiami
i zaskoczeniem przylepionym do twarzy. Z tego, co zrozumiałem, a raczej się
domyśliłem, ktoś ważny musiał się skontaktować z Regulusem. Musiał. Regulus nie był panikarzem,
pierwszy raz widziałem go tak bladego i roztrzęsionego. Ale przecież nikt nie
wiedział, gdzie ukrywał Voldemort. Czy w
ogóle gdzieś był. A może on chciał, abyśmy tak myśleli? Tylko po co potrzebował
domowego skrzata? I jak znalazł Regulusa? A może tak naprawdę wyolbrzymiałem
zachowanie przyjaciela i Black miał spotkać się z kimś żyjącym? To wszystko nie
miało najmniejszego sensu, lecz w tej chwili nie mogłem już nic zrobić.
Pół nocy spędziłem na balkonie, z
niecierpliwością czekając na Blacka. Choć nie obiecał, że powróci jeszcze tej
samej nocy, ja miałem nadzieję, że zaraz się zjawi i opowie mi o miejscu, do
którego się udał. Teraz, kiedy już coś zaczęło się dziać, mogliśmy uczynić
wszystko, aby odnaleźć Czarnego Pana. Nie mogliśmy dłużej czekać, może nawet mieliśmy
jakiś punkt zaczepienia, więc głupotą byłoby go tak łatwo utracić.
Uwielbiałem letnie noce. Były aksamitne,
mroczne i nieco przykurzone, lecz zapach nagrzanej słońcem ziemi sprawiał, że
nie chciało się kłaść do łóżka. W takich chwilach zazdrościłem Nieśmiertelnym,
którzy mogli samotnie przemierzać noce, zachwycając się ich pięknem. Satynowe,
granatowe niebo upstrzone było jasnymi i migoczącymi niczym setki diamencików gwiazdami,
które ktoś wysypał niedbale na szlachetną, ciemną płachtę. Pośród nich błyszczała
srebrem okrągła tarcza księżyca niczym wielka, pulchna dama — gwiazda
wieczoru. Nie plamiła jej ani jedna chmurka, aż się chciało patrzeć. Do tego
widok tych rozległych ogrodów, strumyczków, drzew ubranych w czarne, groźnie układające się w mroku
korony, a także — daleko stąd — rozległe, jedwabne błonia.
Noc trwała w milczeniu. Nie odzywał się żaden ptak, żaden zwierz z pobliskiego
lasku, tylko strumyki szemrały nieśmiało, jakby nie były przekonane, czy ta
pora należała do nich. Z przyjemnością wdychałem powoli miłą, ciepłą woń
świeżej trawy, poruszanego leciutkim wiatrem lasu i płynącej w oddali wody.
Lubiłem tę porę o wiele bardziej niż dzień, była pełna magii, może nieco
groźnej, ale właśnie dzięki temu tak wyjątkowa. Czułem wtedy jak nigdy
wcześniej rozpierający spokój.
O godzinie trzeciej nad ranem, kiedy zaczęło
już powoli świtać, gwiazdy bledły, a niebo szybko przybierało barwę zimnego
fioletu, stwierdziłem, że nie było co dłużej czekać na Regulusa — gdyby
miał dzisiaj wrócić, zrobiłby to już dawno. Być może postanowił, że spędzi noc
w swoim rodzinnym domu? A rano, kiedy wyjdę na korytarz i udam się na śniadanie,
spotkam go przy stole takiego roześmianego i rozentuzjazmowanego, rwącego się,
aby opowiedzieć nam o wszystkim. Dlatego wróciłem do sypialni, czując piasek
pod powiekami, położyłem się na łóżku i prawie natychmiast zasnąłem.
Wstałem dopiero po południu, ale Blacka nadal
nie było. Ani Rabastan, ani Narcyza, ani nawet Lucjusz nie mieli pojęcia, gdzie
podział się Regulus i dlaczego wciąż nie wracał. Nawet zapytałem Bellatriks,
czy nie dał jakiegoś znaku życie, ale zaprzeczyła. Zaczynałem się coraz
bardziej niepokoić, ale co mogłem zrobić? Pozostało mi jedynie milczeć i
cierpliwie czekać.
Nie trwało to jednak tak długo, abym postanowił
zacząć go szukać. Jakiś tydzień później otrzymałem napisaną naprędce wiadomość
nieposiadającą wstępu ani zakończenia. Zanim rozwinąłem maleńki liścik,
przeżyłem mini zawał na widok ogromnej brunatnej sowy, która natarczywie
stukała dziobem w szybę; nie przypuszczałem, że ktoś poza przyjacielem wiedział,
że znajdowałem się w domu Malfoyów. W głowie natychmiast pojawiły się
najczarniejsze scenariusze: ojciec przejrzał moje i Blacka plany, a teraz próbował
się ze mną skontaktować, żeby wybić nam z głowy te „głupoty”. Albo Snape
powiedział komuś o swoich przypuszczeniach… Może to on sam napisał?
Musimy się natychmiast spotkać. Proszę, przyjdź
do mojego domu możliwie jeszcze dziś. Chciałbym z Tobą porozmawiać, to ważne.
R.A.B.
Mimo że nie podpisał się imieniem, natychmiast
poznałem, że wiadomość wysłał Regulus. Często używał tych inicjałów, poza tym
doskonale znałem jego pismo — zbyt często poprawiałem mu
wypracowania, choć wiedziałem, że gdyby się postarał, napisałby je lepiej ode
mnie. Byłem trochę zaskoczony, że po prostu nie wrócił do apartamentu Lucjusza;
natychmiast musiałem się zmierzyć z natłokiem scen, w których Black musiał
odsiedzieć areszt domowy albo po prostu wpadł ze swoim planem i teraz groziło
mu coś poważnego. Zadrżałem na samą myśl, że ktoś naprawdę mógł nas przejrzeć.
Dotarcie do dzielnicy, w której mieszkał
Regulus, tylko z pozoru wydało się problematyczne. Przez chwilę się głowiłem, w
czyim kominku mógłbym wylądować (cały czas miałem przed oczami dworzec i nijak
nie mogłem przestać o nim myśleć), ale nagle mnie olśniło: Dziurawy Kocioł.
Stamtąd wystarczyło po prostu dojść do pierwszego przystanku tramwajowego, a
potem z górki. Dotarłem na Błogosławionego Gordiana jakieś pół godziny później.
Było to miejsce przepełnione mugolami; od dawna wiedziałem, że nie spotkam tu
żadnego innego czarodzieja, tylko rodzina Blacków zamieszkiwała tę kamienicę od
wielu, bardzo wielu lat. Na ulicy nie było zbyt wielu mugoli, ot, jedna starsza
pani spacerująca z pieskiem na łańcuszku i grupka ośmioletnich chłopców
ganiających za piłką na samym środku opustoszałej drogi, a po chodnikach stały
zaparkowane byle jak samochody. Kiedy podszedłem bliżej trzynastki, znikąd
pojawiła się dodatkowa kamienica — obdarta, poszarzała, ale jako
jedyna niepomazana graffiti. Z mieszanymi uczuciami zastukałem kołatką w drzwi,
obawiając się, co zastanę w środku, kiedy ktoś nareszcie mi otworzy, ale nie
czekałem długo. W progu pojawił się Stworek — bardzo stary i bardzo
nieprzyjemny skrzat domowy. Wyglądał na wiecznie niezadowolonego z życia, lecz ukłonił
się nisko, zanim wpuścił mnie do środka. Z nosa i uszu wystawały mu długie,
siwe włosy, a on sam był garbaty, kościsty i jakby sflaczały. Kiedy wszedłem do
środka, w połowie mrocznego korytarza natknąłem się na panią Black, która
najwyraźniej nie spodziewała się gości i postanowiła sama sprawdzić, kto
niepokoił jej rodzinę o tak dziwnej porze. Była kościstą i bez wątpienia oschłą
kobietą, której zatwardziałość, wyniosłość i sztywne zasady oraz sędziwy wiek
sprawiły, że stała się nieco szalona. Długie, ciemnoszare kosmyki upięte miała
w wysoki kok, żylaste, wychudzone dłonie, pomarszczona twarz z wydatnym nosem i
zapadniętymi policzkami upodabniały ją do kościotrupa — przystojny
Regulus czy Syriusz, którego znałem nielicznych fotografii, nijak jej nie
przypominali. Ubrana była w koronkową, ogromną szatę, która wzdymała się i
powiewała, gdy pani Black kroczyła dumnie, łypiąc na wszystko i wszystkich tak,
jakby nie byli godni przebywania z nią na jednym ziemskim globie. Choć niemal
każdego traktowała z jadowitą wyższością, mnie zawsze bardzo lubiła; było to zapewne
spowodowane statusem mojej krwi oraz majątkiem, aczkolwiek coraz częściej
odnosiłem wrażenie, że z nieznanych mi powodów wzbudzałem w ludziach sympatię.
Uśmiechnęła się łaskawie, kiedy powiedziałem jej dzień dobry i ucałowałem na powitanie szponiastą dłoń. Kolejny raz
się przekonałem, że była doskonałym przeciwieństwem mojej matki.
— Regulus oczekuje cię w swoim pokoju — poinformowała
mnie ochryple, a jej wysoko uniesione brwi drgnęły niespokojnie. Gdy ponownie
przemówiła, zniżyła głos do szeptu, więc musiałem pochylić się w jej stronę,
aby cokolwiek usłyszeć. — Od kiedy wrócił, jest bardzo dziwny. Na
początku myślałem, że się pokłóciliście, ale gdy go zapytałam, powtarzał, że
chce tu widzieć tylko ciebie. Miałam ochotę sama do ciebie napisać, ale nawet
nie chciał o tym słyszeć.
Podziękowałem jej za tę wiadomość i natychmiast
udałem się na samą górę, gdzie znajdował się pokój Regulusa. Klatka schodowa
była (jak i reszta domu) piękna, klimatycznie mroczna, ale i ponura, dlatego
dziwiłem się, że mój kompan nie przepadał za tym domem, który miejscami do
złudzenia przypominał dormitorium Ślizgonów. Tapety miały czarne, zielone i
srebrne greckie motywy, wykładziny dla uspokojenia tych dynamicznych ornamentów
— jednobarwne, lecz tak samo ciemne i przytłaczające. Śpiące w ramach postacie
miały na twarzach przeróżne grymasy i z pewnością tylko udawały, że drzemały; wielokrotnie
przyłapałem niektóre z nich na podejrzliwym, intensywnym wgapianiu się we mnie.
Zapukałem do drzwi opatrzonych tabliczką z
napisem Nie wchodzić bez wyraźnego pozwolenia Regulusa Arkturusa
Blacka i wszedłem do środka, nawet nie czekając na zaproszenie. Tak,
jak się spodziewałem: Black leżał na ogromnym łóżku z czterema kolumnami i
gapił się w sufit. W środku panował duży nieporządek; domyśliłem się, że
przyjaciel próbował czytać, bo drewniana podłoga zasłana była porozrzucanymi
książkami. Z kufra obok biurka kipiała mieszanina niewypakowanych szkolnych
szat, podręczników, zaplamionych pergaminowych kartek, a miotła celowała ze
szczytu szafy ogonem w każdego, kto wszedł do pokoju, więc co wyżsi goście
musieli uważać, żeby o niego nie zahaczyć. Sam Black też nie wyglądał
najlepiej: białą koszulę miał wymiętą i całą w plamach, kilkudniowy zarost
pokrywał jego szczękę, a włosy rozpaczliwie domagały się czesania. Na początku
rzucił tylko okiem w moją stronę i mruknął pod nosem:
— O, łaskawie postanowiłeś mnie odwiedzić,
jak słodko.
Powrócił ten okropny, nieprzystępny, marudny
Regulus. Położyłem się obok niego, ale przesunął się, aby zrobić mi miejsce,
wciąż patrząc groźnie w sufit — nadal był na mnie trochę obrażony. Choć
trochę się o niego bałem, miałem powoli dość tej całej dziecinady.
— Dopiero dostałem list, wyobraź sobie, że
lot musi zająć sowie trochę czasu — odpowiedziałem stanowczo. Nie
dałem się zbić z tropu jego fochom. Regulus często zachowywał się jak
rozpieszczony gówniarz, więc z czasem nauczyłem się ignorować takie wybuchy. — Co
się stało? Dlaczego nie wróciłeś do domu Malfoya?
— Nie… nie mogę tego zrobić… nie chcę, rozumiesz? Niektóre sprawy
zabrnęły za daleko… Po prostu nie mogę… nie chcę tego zrobić!
W kółko powtarzał słowa „nie chcę”. Nie chcę i
nie chcę. Teraz już przestraszyłem się nie na żarty. Czyżby doszło do jakiegoś
nieprzyjemnego incydentu między nim i bratem Rudolfa? A może jego żona
dowiedziała się o wszystkim i teraz zaczęła mu robić wyrzuty? Regulus był
przecież taki młody, a już musiał zaangażować się w miłosne przygody z żonatym
śmierciożercą. Innego powodu nawet nie chciałem do siebie dopuścić.
— Mówiłem ci, żebyś przestał uwodzić
Rabastana — odparłem, w stu procentach przekonany, że właśnie ten
romans był przyczyną jego smutków. — Albo nie dać się uwieźć… Ale nie,
ty musiałeś pójść z nim do łóżka…
— Tu nie o to chodzi — przerwał
mi, siadając gwałtownie na materacu, a ja uczyniłem to samo. — Nie
mogę ci powiedzieć, ale odkryłem coś… Boże… Cały mój świat się skończył,
wszystko, w co wierzyłem… umarło!
Skulił się i ukrył twarz w dłoniach, a jego
ramiona zadrżały od szlochu, którego już nie potrafił tłumić. Na początku zdębiałem,
widząc jego reakcję; nigdy przy mnie nie płakał… ba, byłem przekonany, że
Regulus nigdy nie płakał! Był
wiecznym, niepoprawnym optymistą, sam często tak powtarzał! Kiedy minął
pierwszy szok, a Black wciąż rozpaczliwie szlochał, wychyliłem się do przodu,
aby go objąć. Uczyniłem to nieśmiało i koślawo, lecz wiedziałem, że nie mogłem
pozostać obojętny wobec jego rozpaczy. Był teraz jak małe, zranione dziecko,
które chciałem za wszelką cenę pocieszyć. Nagle zdałem sobie sprawę, że było to
bardzo kobiece zachowanie, sposób, w jaki tulił głowę do mojej piersi, jak
drżał na całym ciele… Ale nie mogłem zostawić go samego z jego problemem. Gdy
ocierałem łzy z jego policzków, czarna kredka, którą obramowane były jego oczy,
spływała razem z nimi. Bardzo chciałem mu pomóc, nie mogłem na niego w żaden
sposób naciskać. Jeśli nie zamierzał mi się zwierzać, moim obowiązkiem było to
uszanować, choć skręcało mnie z ciekawości i ze strachu, co mogłem usłyszeć.
Powtarzałem mu bez ustanku, żeby się uspokoił, że wszystko będzie dobrze… bo
tylko to mogłem uczynić. Nic więcej.
Długo trwało, zanim Regulus opanował łzy. Pociągnął
głośno nosem i odetchnął głęboko. Nie chciał ze mną rozmawiać, widziałem to,
ale jeszcze bardziej nie chciał już wysłuchiwać mojej monotonnej, ciągnącej się
bez końca fali pocieszających słów, które i mnie zaczęły irytować. Zamilkłem. Patrzyłem
tylko w jego wypełnione przerażeniem, zaczerwienione oczy, skryte coraz
bardziej i bardziej za mgłą, wpatrzone w jeden punkt, nieprzytomne. Przyłapałem
się na tym, że mechanicznie gładziłem jego włosy — jak matka, a
przecież Regulus miał już swoją matkę. To w jej ramię powinien płakać, to ona
powinna podtrzymywać go na duchu. Kochała swego młodszego syna najbardziej na
świecie, zrobiłaby dla niego wszystko, ale on nie chciał jej pomocy. Gdyby było
inaczej, nie wzywałby mnie.
— Barty, będziesz o mnie pamiętał? — zapytał
w końcu, podnosząc głowę z mojej piersi.
— Kiedy?
— Zawsze. Do końca życia.
Wyglądał przedziwnie ze śladami łez na
policzkach, rozmazaną czarną kredką, bardzo rozczochranymi włosami i tym
nietypowym dla niego grymasem — strach, niepokój i rozpacz, tworzące
sentymentalną i romantyczną mieszankę. Przypominał teraz trochę Pierrota z
komedii dell'arte, miał nawet te czarne łezki na policzkach. Nie wiedziałem, co
mu na to odpowiedzieć.
— Regulus, co ty chrzanisz… Oczywiście, że
będę pamiętał, ciebie nie da się zapomnieć — odparłem łagodnie. — A
teraz mów, co odwaliłeś.
Zacząłem się zastanawiać, co wypił lub wziął
Black tego dnia, postanowiłem jednak zachować te myśli dla siebie, aby go nie
prowokować.
— Nie mogę ci powiedzieć. I to jest
najgorsze… nikomu nie mogę powiedzieć.
Pogładziłem go po włosach i odgarnąłem
przyklejone do mokrych policzków kosmyki, a kiedy podniósł głowę i spojrzał na
mnie swymi szarymi, szklanymi oczami, w których wciąż widniały ślady dawnych
łez, ująłem jego twarz w dłonie i pocałowałem go tak, jak zrobiliśmy to tej
nocy, kiedy się zapomnieliśmy. Znów uderzyło mnie gorąco, kiedy poczułem w
ustach jego język; choć nie znałem smaku pocałunku z kimś innym, po prostu
wiedziałem, że Regulus robił to znakomicie — nawet teraz, kiedy był w
rozpaczy. Serce waliło mi jak dzwon, kiedy się od niego odsunąłem. Nie mogłem
uwierzyć, że znowu to zrobiłem, ale Regulus uśmiechnął się spokojnie, jakbym go
tylko rozbawił. Ten wyraz twarzy okazał się jednak maską, prawdziwe emocje skrzętnie
za nią skrywał, lecz nie na tyle dobrze, aby mnie oszukać.
— Jesteś wyjątkowy, Barty — rzekł. — Pewnie
dlatego mam do ciebie słabość.
*
Regulus chciał, abym wrócił do Lestrange'ów
jeszcze tego samego wieczora, choć widziałem, jak bardzo bał się naszego
rozstania. Uczyniłem dokładnie tak, jak sobie życzył, nie mogąc pozbyć się tego
dziwnego niepokoju. Nie miałem jednak czasu na roztrząsanie tego tematu,
ponieważ Bellatriks od razu na mnie naskoczyła. Czekała w głównym holu, prawie
tańcząc ze zdenerwowania.
— Nareszcie jesteś — wydyszała
sopranem. Jej wielkie, ciemne oczy błyszczały od nadmiaru emocji, piersi
falowały w nierównym, płytkim oddechu, a ona sama kręciła się niczym wariatka. Gdybym
miał wyobrazić sobie kobiecy orgazm, mógłbym go przedstawić na podstawie
zachowania Belli w tym oto momencie. — Udało się nam namierzyć
aurorów, którzy mają interesujące nas informacje.
— Informacje? — powtórzyłem, a
serce zabiło mi mocniej.
— Tego nie wiem, ale to członkowie Zakonu
Feniksa. — Ten jej piskliwy głos momentalnie przerodził się w
ochrypły, niski chichot. — Mają jakieś informacje dotyczące miejsca
pobytu Czarnego Pana. Muszą mieć!
— W takim razie mają czy nie?
Cała drżała z podniecenia, natomiast ja — ze
strachu. Od bardzo dawna na to się przygotowywałem, ale kiedy wiadomość o
nagłej podróży do mnie dotarła, zupełnie nie miałem pojęcia, co robić. Z
początku nie uwierzyłem w paplaninę wariatki, ale kiedy już się z tym oswoiłem,
poprosiłem Bellatriks, aby opowiedziała coś więcej o tej niespodziewanej misji,
lecz ta od razu na mnie naskoczyła. Nie
było czasu. Nadszedł Rudolf, zapinając swój letni, podróżny płaszcz, a po
nim Rabastan z tajemniczym uśmiechem na pełnych, czerwonych wargach. Byli braćmi,
a tak bardzo się różnili; tylko nazwisko świadczyło o tym, że łączyły ich więzy
krwi. Rudolf był spokojny i skryty, można nawet powiedzieć, że trochę
zdominowany przez żonę, natomiast jego brat wyglądał mi na starszą kopię Regulusa.
Lubił sobie wypić, do tego często zachowywał się głośno i niedojrzale. Dziś
jednak milczał, cały spięty i opanowany, jakby wszystko poprzednie było
doskonale wypracowaną grą.
— Jesteśmy tylko we czwórkę. — Bellatriks
dyszała ciężko, dzierżąc w ręku różdżkę gotową do ataku. — Black
spękał, co? Ale trudno, poradzimy sobie bez niego.
Już nie mogła się doczekać, aż dopadniemy tych ludzi.
Choć nie miałem pojęcia, jak się nazywali i co mieliśmy im zrobić, zrozumiałem,
że nadszedł czas mojej próby. Musieliśmy… nie, ja musiałem to zrobić, musiałem to sobie udowodnić, że rozumiałem,
iż czasami należało kogoś poświęcić. Mój ojciec często powtarzał te słowa, choć
był najbardziej zagorzałym przeciwnikiem śmierciożerców, jakiego znałem. Najwidoczniej
każde motto można dopasować pod swoją ideologię. Tłumaczyłem sobie, że przecież
nie planowaliśmy nic złego, a Lestrange’owie wszystkiego mnie nauczą, wprowadzą
w głębię czarnej magii, bym był gotowy na spotkanie z Czarnym Panem.
Tymczasem Bellatriks kontynuowała:
— Musimy tylko być ostrożni. A kiedy już nam
się uda, Czarny Pan wyniesie nas ponad wszystkich. Tylko my robimy coś, aby
nasz pan wrócił. Crouch, ty nic nie rób, póki nie powiem, że możesz,
zrozumiano? Mam nadzieję, że zapewnienia Blacka co do ciebie są więcej warte
niż on sam. Idziemy.
To Bella wszystko zaplanowała. Teleportowaliśmy
się nielegalnym świstoklikiem prosto z ogrodu Malfoyów do Ministerstwa Magii, a
konkretniej pod wejście dla interesantów. Tam mieliśmy się ukryć i czekać, aż
pojawią się aurorzy. Zanim jednak zdążyłem ją o cokolwiek zapytać (długo się
nad tym gryzłem), czarownica natychmiast rzuciła na nas jakieś dziwne,
nieprzyjemne w skutkach zaklęcie; kiedy jej różdżka opadła ze świstem na moją
głowę, poczułem, jak włosy na całym ciele stanęły dęba.
— Ale przecież mogą deportować się prosto
do swoich mieszkań — wyszeptałem, wstrzymując oddech, aby nie musieć
wdychać cuchnącej woni wydobywającej się z otwartego śmietnika, za którym się
czailiśmy. Teraz już naprawdę nie mogłem opanować tego cholernego drżenia.
— Do mieszkania,
mój słodki Barty, do mieszkania. To jest małżeństwo. Alicja i Frank Longbottom.
Tropię ich od roku — odparła nasza wpatrzona w czerwoną, pomazaną
graffiti budkę telefoniczną mentorka. — Codziennie chodzą pieszo do
domu, mieszkają dwa kroki stąd. Idioci.
Dała mi znak ręką, abym się zamknął, więc nie powiedziałem
na to ani słowa. Słyszałem już o Longbottomach, ojciec wielokrotnie opowiadał o
nich w domu, dlatego znów zadrżałem ze strachu i podniecenia. Byli ludźmi
bardzo przyjacielskimi i otwartymi, wszyscy ich lubili, więc nic dziwnego, że TEORETYCZNIE
mogli mieć jakieś informacje, choć bardzo w to wątpiłem. Spojrzałem kolejno na
trzęsącą się za śmietnikiem Bellatriks, dłubiącego w paznokciach Rudolfa,
znudzonego Rabastana, a potem pomyślałem o sobie — młodym, cholernie
niedoświadczonym czarodzieju, który uciekł z domu. To nie wcale nie zapowiadało
się obiecująco; Longbottomowie byli cholernie utalentowani — jak to
aurorzy — a my czailiśmy się na nich pod przepełnionym kontenerem na
śmieci, och, oczywiście, jak przystało na profesjonalnych śmierciożerców. To
nie mogło się dobrze skończyć.
Alicja i Frank musieli być też bardzo punktualni,
ponieważ w momencie, gdy Bellatriks oderwała oczy od zegarka na złotym
łańcuszku, drzwi od budki telefonicznej otworzyły się, a na zewnątrz wyszła
para młodych ludzi. Byli ledwo po trzydziestce i trzymali się za ręce, jakby
dopiero co się pobrali. Kobieta miała krótkie, ciemne włosy i miłą, pulchną
twarz pozbawioną szlachetnej delikatności, jej mąż natomiast wyglądał całkiem
zwyczajnie jak przeciętny, nierzucający się w oczy czarodziej — średni
wzrost, mysie włosy i niewielki brzuszek. Wcale nie przypominali doświadczonych
aurorów, których wyobrażałem sobie jako mniej okaleczone odpowiedniki Alastora
Moody'ego.
Rudolf wyskoczył błyskawicznie zza śmietnika, a
z jego różdżki wystrzelił szkarłatny promień. Oczywiście ani Alicja, ani Frank
nie poddali się tak łatwo, byli przecież doskonale przeszkoleni. Ich różdżki
śmigały w powietrzu niczym miecze rycerskie w wielkiej bitwie o honor, a ich
ramiona niknęły w blasku przeróżnych zaklęć. Nigdy nie widziałem czegoś
podobnego: obskurne podwórko wypełniła tak oślepiając jasność, że oczy zaszły
mi łzami i widziałem tylko kłującą biel, ale nie odwróciłem wzroku. Kątem oka
widziałem Rabastana, który opierał się niedbale o śmietnik i bawił się różdżką,
a minę miał przy tym taką, jakby oglądał średnio interesujący kabaret. Wyglądał
na całkowicie opanowanego, ba, nawet na delikatnie zażenowanego.
— Spokojnie, da sobie radę — mruknął.
No tak, zapomniałem. Ja byłem przy nich całkiem
zielony, nie miałem pojęcia o planowaniu czy walce. Tak naprawdę o niczym nie
miałem pojęcia, skończyłem Hogwart zaledwie kilka tygodni temu! Nigdy nie
pojedynkowałem się na śmierć i życie, nigdy nie musiałem się przed nikim bronić
czy zdecydować się na tortury. Musiałem się jeszcze sporo nauczyć. I problem
nie tkwił w ćwiczeniu wielu niebezpiecznych zaklęć, lecz w umyśle. To on musiał
być odpowiednio przygotowany.
Rudolf nigdy nie kojarzył mi się z modelem
czarodzieja, który świetnie radził sobie z czarną magią, walką albo
torturowaniem, stał zawsze w cieniu swojej żony — mistrzyni w tych
specjalizacjach, jednak tej nocy bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Zamachnął
się, jakby różdżka była lassem, i za jej pomocą usiłował złapać Longbottomów, a
mroki ciepłej, letniej nocy rozproszył blask jakiejś klątwy. Aurorzy padli bez
zmysłów na wciąż rozgrzany chodnik, a wyraz uprzejmego zaskoczenia na twarzach
wydał mi się absurdalny. W tej samej chwili Bellatriks wyprostowała się z
godnością, przygotowując różdżkę.
— Na co czekasz? Bierz Longbottoma za nogi — rzuciła
w moją stronę, podchodząc do kobiety.
Jakby ktoś wepchnął mnie na scenę.
A ja nie znałem ani jednej kwestii.
~*~
Długo mi się pisało ten rozdział, nie dość, że
krótki, to jeszcze taki sobie. Cóż, mam nadzieję, że wspomnienia z Azkabanu
wyjdą lepiej. Dedykacja dla Caitlin. :*
Zapraszam na moje nowe linki, zostawiacie mi
tam adresy swoich blogów oraz kategorie, w których mam je umieszczać.
* Z dnia 13 lutego 2013 — dziś
jest Środa Popielcowa, więc obiecałam sobie, że przez te czterdzieści dni nie
będę w ogóle pisała. Ciężka obietnica, ale muszę odmówić sobie czegoś, co daje
mi największą radość na świecie. Więc cóż - widzimy się na Wielkanoc. W
urodziny (28 lutego) zapraszam na ŁzyMarii Magdaleny, gdzie będzie wyjątkowo rozdział.
Widzę, że Regulus zaczyna mieć wątpliwości co do śmierciożerstwa, a podejrzewam, że odkrył także coś o horkruksach i to go tak przeraziło. Nie przepadałam za nim, ale kiedy tak się rozkleił, zrobiło mi się go żal. Szczególnie, gdy przypomniałam sobie, jaki czeka go koniec.
OdpowiedzUsuńPojawili się i Longbottonowie. Im także współczuję, bowiem sporo wycierpią z ręki Belli. Jestem ciekawa, jaki stosunek do torturowania będzie miał Barty.
Podobało mi się także, jak pięknie opisałaś noc, a także chęć rzucenia się na pomoc, którą przejawił na końcu Barty. Och, uwielbiam tego chłopaka…^^
Wow, podziwiam Cię, że zdobyłaś się na takie poświęcenie. Ja z trudem sobie wyobrażam niepisanie przez 40 dni…Pozostaje tylko bić pokłony, jeżeli Ci się uda.
~Marzycielka
To naprawdę straszne, kiedy mam ferie, to jeszcze jako tako, mogę pójść na jakiś melanż czy na kompie porobić szablony… ale boję się szkoły. Co ja będę robiła na przerwach? oO”
UsuńJa zawsze się czuję okropnie, kiedy piszę, piszę, a nagle sobie uświadamiam, że np. za dwa rozdziały dodaję epilog albo mam zabić jakiegoś bohatera, który niby był od początku, niby jego obecność była oczywista, a nagle opisuję jego ostatnie chwile. W wypadku Regulusa nie muszę przynajmniej opisywać śmierci.
Hej :) Mam pytanie, bo widzę, że już od kilku miesięcy nic nie dodajesz i zaczynam się martwić. Kiedy mogę się spodziewać następnego rozdziału o Barty’m?
OdpowiedzUsuń~Marzycielka
Dziś postaram się dodać coś na DLR, a kolejny rozdział, który napiszę, to właśnie tutaj xD
UsuńOk, no to czekam ^^
Usuń~Marzycielka
Postaram się nie zawieść :)
Usuń