16 marca 2016

Rozdział 16

Bóstwa giną wraz ze swoimi wyznawcami.

Choć nasze domy ostro ze sobą konkurowały, Paulina prawie zawsze przychodziła na moje treningi, a ja na jej. Latała doskonale i pani Hooch przynajmniej dwa razy w sezonie proponowała pomoc i zachęcała, by nie marnowała zdolności i zaraz po szkole próbowała dostać się do Świstaków z Dębicy albo nawet do Goblinów z Grodziska, lecz Skalska była ambitna. Chciała zostać uzdrowicielem i przez siedem lat nie pozwoliła sobie, by przyćmił to byle talent do quidditcha. Natomiast Regulus widział to zgoła inaczej. Delikatnie mówiąc.
— Uparła się i nawet nie próbuje patrzeć szerzej — marudził, po czym po chwili zastanowienia dodał zjadliwie: — Głupia baba.
— Regulus! Jeszcze raz usłyszę takie inwektywy pod jej adresem, a zobaczysz.
— Dobra, dobra, bo jeszcze się obrazisz. Tragedia…
Wracaliśmy z ostatniego treningu przed decydującym dla nas meczem Ślizgoni kontra Krukoni. Chojnacki porządnie pochwalił całą drużynę, ale wszyscy wiedzieliśmy, że wygrana zależała od dwudziestu punktów. Pogoda dopisywała od tygodni i nie zapowiadało się, by podczas ostatecznego starcia miało być inaczej. Promienie zachodzącego słońca grzały nas w plecy, kiedy szliśmy z Blackiem przez trawnik, w szatach do gry i z miotłami na ramionach, ignorując tłumek młodszych uczennic, który chichotał i ciągnął się kilkanaście kroków za nami od samego boiska. Wiedziałem, że to Regulus wzbudzał takie zainteresowanie u płci przeciwnej — uśmiechnięty, zarumieniony, z rozmierzwionymi włosami, nareszcie w czymś, czego nie zapinał pod szyją na ostatni guzik — ale przyjemnie było grzać się w jego blasku.
— Dobrze wiem, że się boisz — odezwałem się, gdy minęliśmy chatkę Hagrida; stłumiłem śmiech, słysząc pogardliwe prychnięcie. — Tak jest, boisz się, że Paulina okaże się lepsza ode mnie i wbije nam te bramki, zanim ty złapiesz znicza. Tylko nie chcesz się do tego przyznać.
Choć Black bardzo często udawał nadąsanego, tym razem naprawdę się obruszył — nienawidził słuchać o swoich mankamentach, mimo że doskonale zdawał sobie z nich sprawę, a temat quidditcha traktował śmiertelnie poważnie.
— Niczego się nie boję, a tę… Skalską zwalę z miotły, zanim dotknie kafla — oświadczył i przyspieszył kroku, tak że prawie biegłem, by znów się z nim zrównać.
— Już ty się lepiej zajmij łapaniem znicza. Zresztą co ci zależy, że jest od nas lepsza. Granie nie będzie nam potrzebne w naszym powołaniu.
— A dlaczego nie? Nie muszę ze wszystkiego rezygnować — warknął, prując przed siebie. Naprawdę się zdenerwował, a ja, widząc, że nie zmierzało to ani trochę ku lepszemu, zacząłem konfrontację z pierwszą falą poczucia winy.— Co jest z wami wszystkimi nie tak? Sprawa nie wymaga celibatu i oddania miotły.
— No pewnie, we wtorek po południu quidditch z Czarnym Panem, w niedzielę po kościele gargulki z Gibbonem — rzuciłem konspiracyjnym szeptem, próbując go rozśmieszyć, ale on tylko przewrócił teatralnie oczami i westchnął ostentacyjnie. — A, zapomniałem, ojciec wsadził go do Azkabanu jakiś tydzień temu, wyleciało mi z głowy.
Powiedziałem to z taką beztroską, że musiałem wytrzymać pełne zgorszenia spojrzenie Blacka, choć kąciki ust zadrgały mu lekko. Nie mogłem się powstrzymać, by do niego nie mrugnąć; to wystarczyło, żeby rozwiać jego zły humor. Zdzieliłem go miotłą przez grzbiet, zanim weszliśmy na schody, a chichoty za naszymi plecami nasiliły się, gdy Regulus odpłacił się tym samym. Wkroczyliśmy do skąpanej w słońcu sali wejściowej, uskrzydleni nadchodzącym meczem, a on powrócił do dawnej paplaniny. Po udanym treningu, choć zmęczony i obolały, słuchałem z podwójną przyjemnością, mimo że nie czułem się w pełni zaabsorbowany sobotnim quidditchem. Czekałem na noc, kiedy na jawie prawie naprawdę mogłem być śmierciożercą.

— …wyobraża to sobie panicz?!
— Umm…
Przypuszczałem, że ktoś obwiązał mnie jakimś białym, półprzezroczystym materiałem, a pieczenie pod powiekami tylko potęgowało uczucie potwornego rozbicia, jakbym zarwał nockę przed SUM-ami. Spojrzałem w dół — na drewnianym blacie spostrzegłem jak przez mgłę ogromną, grubą księgę, otwartą mniej więcej w połowie. No tak, runy… ale czy nie zdawaliśmy już z tego owutemów? Powinienem zapytać Regulusa, chociaż… nie, nie, przecież nie odpuścił jeszcze żadnej okazji, żeby wyśmiać moje zorganizowanie, to ja pilnowałem wszystkich terminów. Ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że do tego egzaminu już przystępowaliśmy. Poczułem w żołądku nieprzyjemną sensację — nie zdałem? Uczyłem się do poprawki? Nigdy nie oblałem żadnego sprawdzianu, co powie na to ojciec? A matka?
— Pan może i by go przyjął, ale Mrużka nie zawracała panu głowy, bo co by miała powiedzieć? — donośne skrzeczenie. Kto? Pani Pince? — Zgredek chętnie podejmie się pracy, ale za zapłatę? Panicz wybaczy, ale — zniżyła głos do szeptu, lecz niewiele to pomogło, wciąż brzmiała jak domowy skrzat — w głowie mu się poprzewracało! Zapłata dla skrzata domowego! Za pracę!
Zarechotała nerwowo.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie siedziałem w hogwarckiej bibliotece, ale przy biurku w swojej sypialni, a towarzyszyła mi Mrużka, nie Black ani żadna pani Pince. Mglisty, biały kir nadal się utrzymywał, lecz świadomość tu i teraz powoli powracała — wraz z wyostrzającym się obrazem. Jeszcze raz spojrzałem na księgę — śnieżnobiały pergamin wypełniała drukowana cyrylica. Czując mdłą, bezosobową pustkę, uniosłem rękę, żeby przewrócić stronę, ale dostrzegłem jedynie samodzielnie poruszającą się kartkę. No tak — siedziałem pod peleryną-niewidką.
I wtedy się ocknąłem. Kolejny raz obudziłem się, czytając, a skrzatka kręciła się gdzieś poza polem widzenia. Czy nauka miała jakiś sens, skoro nie potrafiłem sobie przypomnieć, co robiłem przez ostatnie tygodnie? Czy było już po mistrzostwach? A może minęło od nich kilka lat? Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od dawna nie widziałem swojej twarzy. Czy byłem już starcem? Podniosłem wzrok znad tekstu i z szalejącym w piersi sercem zerknąłem na stół: poza otwartą księgą na blacie spoczywało — jedno na drugim — dziewięć grubych, oprawionych w podniszczoną skórę dzieł. Tomasz More, Ontologia krwi Lwa Sorokina, wybrane teksty Platona, cztery tomy Hodowli nadludzi Zimmermana… Poczułem na twarzy zimny pot, kiedy zbadałem okładkę tego, co leżało otwarte — jego własny tekst o podwójnych standardach, który popełnił zaraz po otrzymaniu dyplomu absolwenta! Strona dodatnia Bartemiusza Croucha, przetłumaczona na trzydzieści języków, w tym na czternaście przez niego samego. Aż wstrząsnąłem się z obrzydzenia. Co on sobie wyobrażał? Że przeczytam kilka poważnych pozycji i to wystarczy, by wyprać mi mózg? Ze zgrozą odrzuciłem książkę na podłogę, lecz umknęło to uwadze Mrużki; nadal paplała swoje, zajęta prasowaniem. Poczułem silne mdłości i przez długą chwilę dyszałem ciężko, zaciskając powieki, żeby nie obrzygać siebie, peleryny i tych wszystkich mądrości, którymi pasł mnie ojciec. To wystarczyło, żebym odzyskał trzeźwość umysłu. Pragnienie wyrwania się spod kontroli Croucha rozgorzało na nowo, podobnie jak i nienawiść do niego — zbudziła się z letargu i pulsowała w gardle, nasilając nudności.
Wbiłem wzrok we wzorek na tapecie. Ładny, irytująco dobrze kompatybilny z meblami i całą resztą sypialni. Patrzyłem i miałem ochotę wyłupić sobie oczy — już zawsze wszystko w tym domu będzie przywodziło na myśl ojca. Nienawidziłem go tak nazywać, ale umysł mimowolnie nie pozwalał na zastąpienie tego innym określeniem. Miałem wrażenie, że w tym pałacu od zawsze znajdowaliśmy się tylko my dwaj. Ja i on, a matka była wyłącznie piękną fantazją. Nienawidziłem go. Nienawidziłem. Nie potrafiłem dostrzec w nim niczego, co przygasiłoby to zapalczywe pragnienie zniszczenia Croucha. Absolutnie wszystko było w nim sparszywiałe — od elegancko wyprasowanych garniturów, modnych, zawsze stosownych czarodziejskich szat, przez nieskazitelne maniery, po dwieście znanych mu języków i talent do latania, który musiałem z nim dzielić. Zanim dostałem list z Hogwartu, marzyłem, by być jak on, starałem się go naśladować, stać się miniaturową kopią Barty’ego Croucha, chciwie wypatrując najmniejszej pochwały. Teraz chciałem jedynie buntu, który utrzyma mnie przy zdrowych zmysłach na tyle długo, dopóki Czarny Pan nie przybędzie. Złapałem się za włosy — krótkie i dokładnie przystrzyżone — i szarpałem je w milczeniu, szarpałem, szarpałem, zgrzytając zębami, aż zabolało. Musiałem wcisnąć do ust zaciśniętą pięść, żeby stłumić szloch, ale zapanowanie nad drżeniem ciała było już poza moją kontrolą.
Cholernie tęskniłem.

Kiedy właściwie nasze ambicje zmieniły się z nastoletniej chęci imponowania w poważne plany? Przynajmniej tak poważne, jak mógł to sobie wyobrazić osiemnastolatek. Regulus z mojej głowy podpowiadał, że od zawsze takie były, tylko czekały pod peleryną-niewidką, by ujawnić się w odpowiednim momencie, ale wiedziałem, że to nieprawda. Prawie widziałem, jak się uśmiechał, mrugał podstępnie. Zwodniczo. Doskonały aktor, syn, uczeń i Ślizgon. Nic dziwnego, że nikt mu nie wierzył, kiedy przebąkiwał o przyszłości w szeregach śmierciożerców — ot, taki wysnuł plan na siebie. Regulusocepcja w pełnej krasie, która uwiodła i mnie. Uwiodła do tego stopnia, że dopiero podczas ostatniego spotkania zdałem sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie znałem Blacka. Wtedy, w jego sypialni — obrażony, zapłakany, ale niezmiennie nonszalancko rozłożony, z nogami na rzeźbionym wezgłowiu — na moment zsunął maskę, bym przez krótką chwilę mógł zasmakować zupełnie innego Regulusa i już zawsze zastanawiać się, która z twarzy była tą prawdziwą.
Pęd powietrza rozwichrzył mi włosy i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że siedziałem na miotle. Znajomy podmuch wiatru, faktura lakierowanej rączki, przyjemny uścisk podniecenia w żołądku — wszystko, co towarzyszyło lataniu. Ten typ wolności, który rozjaśniał umysł, pobudzał refleks, adrenalina uderzała do głowy, tak że przez szum ledwo słyszałem, jak Edelman komentował:
— …i Wulkanow lepiej zrobią, jak dosiądą mioteł… tak… poooszli… teraz Troy bierze kafla…
Kakofonia dudniących dźwięków przebiła się przez grubą barierę i uderzyła po zmysłach, jakbym przebił głową taflę wody — ostre słońce, ryk tłumu, świst wiatru i żar lejący się z nieba, a ja wciśnięty w fotel i duszący się pod śliską tkaniną… tak, pod peleryną-niewidką. Mrugałem, wytrzeszczałem i przewracałem oczami tak długo, aż mroczki rozpłynęły się i mogłem przejrzeć: siedziałem w szerokiej loży. Gdy zacząłem się rozglądać, kark miałem mocno zastały, jakbym spędził w jednej pozycji wiele godzin, umysł bardzo powoli nabierał obrotów, stopniowo przyswajał bodźce — tak, bez wątpienia tkwiłem na szczycie gigantycznych trybun, trwał jakiś mecz, ale nie komentował do Edelman z Gryffindoru. To, co uprzednio wziąłem za rączkę miotły, okazało się lakierowanym podłokietnikiem głębokiego fotela — przed sobą zobaczyłem długi szereg podobnych krzeseł, nad szkarłatno-złotymi oparciami wystawał z tuzin rudych głów i jedna czarna, rozczochrana — dokładnie pomiędzy złotymi bramkami, w pierwszym rzędzie. Zamknąłem oczy, oddychając głęboko — czyste, rześkie powietrze zaprawione wonią lasu, popcornu i jeszcze czegoś. Czegoś z dawnych lat… Zapach setek pulsujących magią ciał, który wypełniał hogwarckie korytarze, przesiąkł przez mury i stał się integralną częścią wyobrażeń związanych ze szkołą, tyle że ten tutaj oddziaływał po tysiąckroć mocniej. Choć w loży siedziało zaledwie dwudziestu kilku czarodziejów, ogromny stadion był wypchany po brzegi; niezliczone czerwone i zielone flagi powiewały na wietrze, mieszając się z tłumem różnobarwnych fryzur, cylindrów i kapeluszy, a nad boiskiem śmigało czternaście postaci na miotłach.
Mistrzostwa Świata w Quidditchu, nie mogło być inaczej. Spodziewałem się, że ogarnie mnie dawno zapomniane podniecenie, lecz myśli o właśnie kosztowanej starej wolności wywołały jedynie gorycz i frustrację. Tkwiłem pośród tych wszystkich ludzi niemal jak za dawnych lat, wystarczyło zedrzeć z siebie pelerynę-niewidkę… czułem, że mogłem to zrobić… zerwać się z miejsca czy po prostu sięgnąć do przodu…
Niespodziewanie coś w żołądku nieprzyjemnie fiknęło koziołka. Tuż przede mną na oparciu fotela wisiała zarzucona kurtka, a z jej kieszeni wystawała… różdżka. Najprawdziwsza czarodziejska różdżka i może… w pewnym sensie… bezpańska. Miałem ją przed nosem. Przełknąłem szybko ślinę i spojrzałem na Mrużkę — siedziała nieruchomo wciśnięta w krzesło i zaciskała powieki skryte za rozczapierzonymi palcami. 
A gdyby tak…
Nie zawahałem się nawet przez moment i ani przez chwilę nie przyszły mi do głowy bzdurne wyrzuty sumienia. Jeszcze raz upewniłem się, że wszystkie pary oczu w zasięgu kilku foteli były zwrócone w kierunku stadionu, wyciągnąłem rękę pod peleryną i delikatnie wysunąłem różdżkę; po zetknięciu z nią poczułem we wnętrzu dłoni znajome mrowienie. Westchnienie prawie wyrwało się na zewnątrz, ale i tak nikt by nie usłyszał. Oddychałem głęboko, walcząc z narastającym podekscytowaniem — nic, żadne mistrzostwa, żadne miotły, świeże powietrze czy odzyskana świadomość, nic nie wywołało we mnie takich uczuć jak dotknięcie różdżki. Otoczenie jej ręką, miłe łaskotanie, jakby naznaczona magią skóra ucieszyła się na obietnicę rzuconego zaklęcia. Dużo czasu minęło, zanim się uspokoiłem. Znowu się rozejrzałem, wiedząc, że kradzież została niezauważona, ale i tak to zrobiłem. Dla potwierdzenia sukcesu. Ostrożnie, aby zbyt gwałtowny ruch nie zwrócił uwagi skrzatki, schowałem różdżkę głęboko do wewnętrznej kieszeni szaty i utkwiłem wzrok w graczach. Nie oglądałem ich, zaledwie patrzyłem, jak kolorowe plamki raz po raz przemykały przed lożą honorową. Po sztandarach i nazwiskach wykrzykiwanych przez czarodzieja natychmiast zauważyłem, że to mecz Bułgaria kontra Irlandia, rozpoznałem nawet komentatora, starego Bagmana, lecz w tym momencie liczyło się tylko to, co spoczywało bezpiecznie ukryte na dnie mojej kieszeni. Dawno zapomniany kształt — wąski i podłużny — zdawał się teraz znacznie bardziej ciążyć, przyciągać myśli, tak że nawet magicznie wzmocniony głos stał się nieskładną kakofonią. Po raz pierwszy od ucieczki z Azkabanu miałem tak czystą świadomość. Doskonale pamiętałem słowa ojca, jego napiętą z obrzydzenia twarz, pamiętałem szok, jaki przeżyłem, kiedy spostrzegłem, jak się postarzał. Wtedy, w jego gabinecie. Nawet on wydał mi się wtedy taki mroczny. Choć minęło Bóg jeden wie ile lat, pamiętałem to, jakby wydarzyło się wczoraj.
— Nie myśl, że wyciągnąłem cię z Azkabanu, abyś mógł swobodnie kontynuować te paskudne obrządki — mówił. — Nie zmierzam tolerować nieróbstwa i nieposłuszeństwa. Mam nadzieję, że nie jesteś aż tak głupi, aby spróbować ucieczki.
I jeszcze…
— Od tej chwili będziesz nieustannie pod moją kontrolą i nie wyobrażaj sobie, że uda ci się mnie przechytrzyć.
A ja miałem przejrzysty umysł i różdżkę w kieszeni. Mogłem spróbować go zabić i wiedziałem, że powiodłoby mi się. A wtedy świat stanąłby przede mną otworem i pierwszy raz… pierwszy raz… widziałem wyraźnie… to szansa na odnalezienie Czarnego Pana.
W loży zrobiło się dziesięć razy bardziej gwarno i jasno, niektórzy zaczęli kręcić się i wstawać, więc i ja się rozejrzałem. Mecz dobiegł końca, ogromna tablica przed naszymi oczami wyświetlała teraz napis: BUŁGARIA: STO SZEŚĆCIESIĄT, IRLANDIA: STO SIEDEMDZIESIĄT, gdzieś w tle grzmiał głos komentatora. Obserwowałem niewidzącym wzrokiem, jak Korneliusz Knot ściskał dłonie członkom obu drużyn, jak wszyscy ich oklaskiwali; nawet Mrużka na ten moment odsłoniła oczy. Długo trwało, zanim ludzie zaczęli opuszczać trybuny, ale dla mnie i skrzatki nic to nie znaczyło — mieliśmy odczekać, aż absolutnie wszyscy znikną, dopiero wtedy i tylko wtedy mogliśmy wrócić do namiotu. A trwało to bardzo długo, tak że prawie znowu zacząłem odpływać. Jedynie myśl o różdżce pozwalała na odparcie Imperiusa; pierwszy raz niemal fizycznie czułem walkę ciała z zaklęciem. Kiedy schodziłem z wieży opustoszałymi schodami, wirowało mi w głowie, a pot lał się strumieniami po twarzy, gorączka zawładnęła kolanami, kilkakrotnie prawie potknąłem się o własne stopy, ale musiałem polegać tylko na sobie. Tym razem Mrużna nie mogła trzymać mnie za rękę.
Dotarliśmy na pole namiotowe, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno. Tłum już dawno się porozchodził, latarnie, które ustawiono na drodze przez las, pogasły, podążaliśmy więc za porozrzucanymi petami, papierkami po słodyczach i płomyczkami, które wyczarowała skrzatka. Do samego końca nie odezwała się ani słowem, choć wiedziałem, że na miejscu — o ile nie zastaniemy pana — czeka mnie stek narzekań.
Ale pan był. Chodził zniecierpliwiony po namiocie i strzygł wąsami, nadal w swoim nieskazitelnie czystym, wyprasowanym garniturze, błyskając wypolerowanymi butami; gdy weszliśmy do środka, zatrzymał się z lewą ręką w kieszeni, drugą wspartą o biodro. Jednym zdaniem rozkazał nam zejść mu z oczu, więc Mrużka wymacała w powietrzu krawędź peleryny-niewidki i pociągnęła mnie w kierunku pokoju, który razem zajmowaliśmy; ojciec od lat nie sprawił sobie nowego namiotu. Mniej więcej od czasu naszej ostatniej dzikiej wycieczki po Uralu, kiedy miałem dwanaście lat. Poza dwiema małymi sypialniami znajdował się tu także prosty, ładnie umeblowany salonik, kuchnia i łazienka bez bieżącej wody, ale przez lata na strychu wnętrza zmarniały i wydawały się — jak na Croucha — jeszcze bardziej staromodne.
— Nareszcie koniec. Mrużka nie może się doczekać, kiedy wrócimy do domu — zagadywała, kiedy po dłuższej chwili pojawiła się z kubkiem gorącej herbaty i talerzem pełnym kanapek z konserwą. — Niech panicz sobie nie myśli, że Mrużka się nie cieszy, nie, mecz był… no… ale Mrużka by się nie pogniewała, gdyby grali trochę niżej. Albo w ogóle nie latali, po co to komu…
Choć znajdowaliśmy się daleko od serca kempingu, a grube, płócienne ściany znacznie tłumiły odgłosy z zewnątrz, to nie wystarczyło, żeby całkowicie odizolować nas od tego, co działo się poza namiotem. Z początku myślałem, że to tylko zabawa, opijanie zwycięstwa jednej i przegranej drugiej drużyny, przecież zaczęło się niewinnie. Zniekształcone hymny obu krajów nadal przedzierały się przez trunkowy gwar, ale śpiewy powoli cichły, a agresywne wrzaski narastały. Zjadłem posłusznie kolację, choć nie czułem głodu. Od dawna nie pamiętałem, jakie to uczucie: mieć na coś ochotę. Dawniej lubiłem śródziemnomorskie potrawy, przepadałem za popołudniową kawą, a teraz wszystko było bez smaku.
Mrużka zniknęła, żeby przygotować mi kąpiel, zza szmacianej płachty pełniącej funkcję drzwi słyszałem kroki ojca i ciche trzeszczenie; chyba próbował nastawić radio. Kilka razy zaklął, ale reszta słów zginęła w rozdzierającym, kobiecym wrzasku.
— Psia mać…!
Ścianami wstrząsnęło głuche tąpnięcie, ale siedziałem na miejscu, oddychając głęboko. Nie potrafiłem skupić myśli na niczym poza różdżką, czułem, że właśnie na obozowisku, wyłącznie tu mogłem jej użyć, bo kiedy wrócimy do domu, będzie po wszystkim. Zerwałem się z krzesła i zacząłem kursować od progu do zalepionego okna i z powrotem, żeby się uspokoić, ale nic to nie dało. Napięcie wzrastało wraz z kolejnymi krzykami. Miałem wrażenie, że się zbliżały, pojawiły się też pierwsze odgłosy szamotaniny i szydercze śmiechy. Jakże pragnąłem wtedy wyjść na zewnątrz! Działo się coś, co nie powinno mieć miejsca, z pewnością nie była to zwykła spowodowana alkoholem bójka. A ja tkwiłem jak zwykle w odcięciu od wszystkiego, wyeliminowany ze świata, jakbym nie żył! Przyleciała Mrużka, dysząc i lewitując nad sobą ogromny gar wody, strzelając oczami we wszystkie strony. W tym samym czasie zaraz za jej plecami pojawił się ojciec — blady i wściekły.
— Zrobiło się małe zamieszanie — zwrócił się do niej zaskakująco spokojnym głosem, wyciągając różdżkę, lecz w oczach mu desperacja. — Niemniej ministerstwo potrzebuje mojej interwencji. Siedźcie w namiocie. Nie wychodźcie, są na tyle daleko, że wyłapiemy ich, zanim tu dojdą. Spotkanie po latach, jasna cholera…
Okręcił się na pięcie i zniknął za kotarą. Prawie rzuciłem się za nim, po tych enigmatycznych słowach nie potrafiłem stać w miejscu. Czułem… nie, wiedziałem, że to miało coś wspólnego z Czarnym Panem, nie pamiętałem, by ojciec był tak zdeterminowany od czasu wizyty Berty Jorkins, od momentu, kiedy wyznała mu, że poznała jego sekret. Z transu wyrwał mnie piskliwy głos skrzatki.
— Paniczu Barty! Paniczu Barty, gdzie panicz jest? — zawołała, strzelając oczami po kątach sypialni.
Powoli zsunąłem pelerynę-niewidkę. Ręce miałem mokre od potu, oddech szybki i nierówny, kompletnie straciłem nad sobą panowanie. Wszystko się we mnie zagotowało. Pragnąłem natychmiast wybiec za Crouchem, mimo to nie ruszyłem się z miejsca — żeby wydostać się z namiotu, musiałem minąć Mrużkę. A ona — jakby coś przeczuwała — cofnęła się, żeby przykryć sobą przejście. To była kwestia wyboru. Ważyła tyle co nic, mógłbym zmieść ją z drogi kopniakiem, zanim zdążyłaby pomyśleć o jakimś zaklęciu. Ale nie potrafiłem zrobić kroku.
— Paniczu Barty…? — wybąkała niepewnie. — Dobrze się panicz czuje? Niech panicz tak nie patrzy…!
Teraz już wszystko słyszałem. Straszliwe wrzaski, przekleństwa, tupot tysięcy stóp i huki, raz po raz świstające zaklęcia, które kończyły się małymi eksplozjami coraz bliżej naszego namiotu. Ojciec poszedł walczyć ze śmierciożercami, z tymi, którzy wyparli się Czarnego Pana, aby uniknąć Azkabanu. Ogarnęła mnie dzika chęć pokazania im wszystkim, że był na całym świecie jeszcze jeden sługa, który udowodni, co to prawdziwa wierność. Wstąpił we mnie prawdziwy demon, straciłem panowanie nad własnym ciałem, kiedy wyobraziłem ich sobie… tych wszystkich zapijaczonych… zdradliwych… Słowo śmierciożercy nie potrafiło przejść mi przez myśl, nie zasługiwali na to miano. W pierwszej chwili naprawdę kibicowałem ojcu, by ich wyłapał, wtrącił do więzienia, by przeżyli to, co ja, lecz szybko wykalkulowałem, że przecież ja… ja mogłem tego dokonać.
Musiałem przełknąć ślinę.
— Oni tam są — wychrypiałem dziwnie obcym głosem. — Ci wszyscy… ohydni… ohydni zdrajcy. Muszę ich ukarać…
— Co panicz opowiada…!
— Ich wszystkich. Nie rozumiesz, muszę, muszę tam iść, muszę to być ja, ja
Powtarzałem to w kółko i w kółko, aż straciło znaczenie. Nie miałem pojęcia, dlaczego to powiedziałem, być może chciałem dać jej do zrozumienia, żeby nareszcie się odsunęła, ale ona coraz szerzej rozkładała ramiona, jakby to wystarczyło, bym został. Chyba nawet się zaśmiałem, ale pragnienie zemsty tak mnie zaślepiło, że prawie nic nie widziałem, zacząłem automatycznie iść w stronę wyjścia, mając w głowie jedynie wyobrażenie tego, co zastanę na zewnątrz.
Ale nie dane mi było tego ujrzeć, przynajmniej nie tak, jak chciałem. Zanim znalazłem się w salonie, poczułem mocne łupnięcie i coś jak zaczątek teleportacji, lecz nigdzie się nie przeniosłem, zaledwie padłem jak długi na starą wykładzinę, przejechałem po niej czołem i to sprawiło, że się ocknąłem. Wprost nie potrafiłem sobie tego uświadomić — Mrużka ośmieliła się użyć magii przeciwko swojemu panu. Była na tyle zuchwała, żeby przewrócić… przywiązać się do mnie! Zacząłem się z nią szamotać, wierzgałem jak opętany, żeby zrzucić ją z pleców, ale tkwiła tam jak przytwierdzona Zaklęciem Trwałego Przylepca. I okazała się nie taka słaba, jak przypuszczałem. Jeszcze jeden wstrząs — tym razem pokrył się z jednym z zewnątrz — i to ona stała zgięta pod moim ciężarem, próbując coś na nas zarzucić.
— No i… no i co… — wydyszałem jak w amoku. Nie mogłem przestać się śmiać, nawet kiedy znowu znalazłem się pod peleryną-niewidką. — Oni i tak tu przyjdą… a wtedy zobaczą… Ojciec nie będzie nikomu potrzebny, sam zrobię z nimi porządek…!
— Panicz… Barty… bredzi… oj, jak… bredzi… — stękała, próbując iść w stronę płóciennych drzwi, ale nie zapierałem się. Czekałem na moment, aż znajdziemy się pod gołym niebem, wtedy zamierzałem uderzyć. Wyszarpałem nawet różdżkę z kieszeni. — Oszalał… czy co… Ale Mrużka… Mrużka go z tego… wyciągnie…
Przez półprzezroczystą tkaninę zobaczyłem czarne sklepienie i wszędzie dookoła czerwone płomienie — tryskały z setek różdżek, pożerały niektóre namioty, trawę, a nawet ścigały ludzi; wkroczyliśmy w sam środek obłędu, dookoła tylko bieganina, strach i potworne larum, z którego nie sposób było wyłowić jakichkolwiek słów. Mimo to natychmiast ich zlokalizowałem — szli równym rzędem na prawo od lasu, zakapturzeni, zamaskowani, rycząc i gwiżdżąc, a centralnie nad nimi wirowały cztery postacie. Znajdowali się dobre czterdzieści metrów od nas i coraz bardziej się oddalali. Nie, to Mrużka — krztusząc się i rzężąc — powoli posuwała się w stronę drzew, uciekając przed tłumem i śmierciożercami. Próbowałem zaprzeć się nogami, kopać, ale wstąpiła w nią demoniczna siła. Prałem ją pięściami, bluzgałem, zaklinałem, by dała mi spróbować. Na próżno. Z różdżki, którą ściskałem w dłoni, sypały się iskry, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, zajęty ocalaniem własnego tyłka. Kilkakrotnie zostaliśmy potrąceni, przydeptani, skrzatka nie raz wylądowała na trawie, ale za każdym razem podnosiła się i brnęła dalej przez gąszcz nóg. Kiedy dowlekliśmy się do granicy lasu, Mrużka nie podążyła za  uciekającym tłumem, zboczyła z oznaczonej lampami ścieżki i zaczęła przedzierać się przez zarośla; przestałem wierzgać i przeklinać, zamiast tego prosiłem. Błagałem. Nic. Skrzatka niezmiennie pruła między czarnymi pniami, rozgarniając rękami plątaninę trawy i chwastów.
— Proszę… już wystarczy. Wracajmy do obozu…
— Mrużka nie chce o tym słyszeć — wyrzuciła na wydechu, ciągnąc mnie przez wyjątkowo gęste, ostre krzaki. — Tu są bardzo źli czarodzieje… Kto wysyła ludzi w powietrze… bardzo źli…!
— Dlatego chcę ich ukarać! — syknąłem gorliwie. — Ministerstwo nic nie zrobi, dobrze wiesz… Wróćmy tam, zanim pozwolą im uciec… ja wszystkich ukażę tak, jak na to zasługują…
Dostałem gałęzią w twarz i natychmiast poczułem krew w ustach; chyba trochę mnie zamroczyło, a Imperius, którego działanie najwyraźniej tylko osłabło, już wybijał się na wierzch. Czułem narastające otumanienie, widziałem ciemne plamy przed oczami, grzmoty zaczęły brzmieć jak zniekształcone, dobiegały jak zza grubej szyby. Dźwignąłem omdlałe ręce i zacząłem okładać się po głowie. W tym samym momencie zdarzyło się kilka rzeczy: mocne szarpnięcie, głośny pisk i nierównomierny strumień iskier pod peleryną-niewidką. Przygniotłem Mrużkę i teraz leżałem na wznak, mając przed oczami czyste, gwieździste niebo, zabrudzone jedynie czarnym dymem z palącego się kampingu. Nie mogłem tam wrócić, ale mogłem ukarać ich inaczej. Wykrzyczałem w ostatniej resztce świadomości, na całe gardło, żeby to usłyszeli, poznali po głosie, że to ja.
— MORSMORDRE!
W chwili, kiedy snop zielonego światła opuszczał ukradzioną różdżkę, miałem wrażenie, że moc zaklęcia urwie mi ramię; zamiast tego noc rozświetlił oślepiający blask, a gdy ustał, wiedziałem, że się powiodło — nad nami widniał Mroczny Znak. Znak Czarnego Pana. Znak, który miałem okazje widywać jedynie na zdjęciach, jedynie na przedramionach innych. Znak, o którym marzyłem przez lata. Ogromna czaszka z wężem wysuwającym się spomiędzy szczęk, złożona z dziesiątek jaskrawozielonych gwiazd. Osławiony. Dawno zapomniany. Prawie się uśmiechnąłem, kiedy usłyszałem narastającą falę krzyków dobiegających ze wszystkich stron, lecz zanim zdążyłem zrobić cokolwiek więcej, Mrużka wygrzebała się spode mnie, cała zdyszana i podrapana; magiczna więź nadal trzymała nasze plecy bardzo blisko siebie, jakby były ze sobą zrośnięte. Próbowałem jeszcze raz powalić ją na ziemię, ale zdzieliła mnie w czoło czymś bardzo mocnym, czymś przypominającym drewnianą pałkę i na jakiś czas straciłem ostrość widzenia, chyba nawet zatoczyłem się jak pijany. W tej samej chwili poczułem różdżkę wyślizgującą się z uścisku.
— Co panicz narobił, co panicz narobił…! — szeptała przeraźliwie, machając ramionami jak pływak i starając się jak najbardziej oddalić od polanki, przy której się znajdowaliśmy, ale na tle burzy wrzasków — oddalonej o co najmniej kilometr — pojawił się jeden wyraźniejszy, znacznie donośniejszy, jakby z bliska. Męski…? Nie, nie, raczej chłopięcy.
— Kto tu jest?
Po angielsku.
Oboje przestaliśmy się ze sobą szamotać i zamarliśmy; czułem, jak Mrużka targała się za uszy, ale nie śmiała wydać dźwięku. Ja również milczałem. To przypominało okropnie męczący sen, jeden z wielu tych, w których musiałem znosić wizyty matki, lecz szybko rosnący na czole guz i ból promieniujący na całą głowę były zbyt realne. Właśnie te dwa uczucia na powrót oddaliły budzącą się klątwę. Wytężyłem wzrok, ale w słabym, zielonkawym świetle Mrocznego Znaku wypatrzyłem jedynie dwa czarne kształty posturą przypominające dzieci i jeden wyższy; o dziwo wciąż myślałem trzeźwo. Żadnej bezsensownej paniki czy łomoczącego serca, tylko czysty umysł i chłodna kalkulacja: kimkolwiek byli, nie widzieli nas. My mieliśmy pelerynę-niewidkę, oni nie. Nie śmiałem się poruszyć, lecz byłem prawie pewny, że wyrwałbym Mrużce różdżkę z ręki i…
I co? Zabiłbym ich? Dopełniłbym pojawienie się symbolu Czarnego Pana o śmierć? Tak powinno się stać. Mroczny Znak na niebie i trzy martwe ciała pod nim.
— DRĘTWOTA! — zagrzmiało i szereg czerwonych promieni wypełnił całą polanę i wszystko dookoła, aż włosy zjeżyły mi się na karku.
Kolejny raz tego wieczora zostałem uderzony w twarz, a stało się to z taką siłą, że pękła czarodziejska więź i odleciałem gdzieś w tył. Prawdopodobnie uderzyłem głową o jedno z drzew, bo ciemność nocy zgęstniała i miałem wrażenie, że pień rozłupał mi czaszkę na dwoje. Jak spod wody słyszałem narastające zamieszanie, kłótnię kilkunastu dorosłych osób; dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że musiałem oberwać rykoszetem, ale zaklęcie podziałało — byłem sparaliżowany. Świadomy na tyle, na ile pozwoliło bliskie spotkanie z drzewem, ale nie mogłem ruszyć żadnym mięśniem ani — no tak! — dźwignąć powiek. Mogłem jedynie wracać do siebie, walcząc o każdy oddech i słuchając.
— …oj, chyba jesteś za dobrze poinformowana, droga panno. Jak się wywołuje Znak, ot co…
— Nie opowiadaj bzdur, Bartemiuszu. Spóźniliśmy się, musieli się deportować.
Ojciec.
Jak mogłem nie rozpoznać tego napiętego, pretensjonalnego głosu, tych oskarżeń wprost. Oczami wyobraźni widziałem go wściekłego, strzygącego wąsami, z błędnym wzrokiem i drgającym policzkiem. Znowu rozbrzmiał męski głos, ale tym razem towarzyszyły mu kroki. Ten ktoś zmierzał w moją stronę, to nie ulegało wątpliwości; przeżyłem moment czysto zwyczajnego strachu o to, co dalej, lecz zaraz potem uświadomiłem sobie, że byłem w tej sytuacji najmniej ważny. To Crouch do tego dopuścił. Crouch wyciągnął mnie z Azkabanu. Crouch oszukał ministerstwo. Wizja ojca — poniżonego, skołowanego, zakutego w więzienne kajdany — wydała się warta utraty własnego życia.
Ale czarodziej zatrzymał się daleko, bardzo daleko od miejsca, w którym utknąłem, tak że nie zauważyłby mnie nawet wtedy, gdybym nie tkwił pod peleryną-niewidką. Potylica ćmiła i pulsowała tępym bólem, lecz rozbudziłem się na tyle, by usłyszeć jego zduszony okrzyk i oddalający się szelest zarośli.
— Jest! A niech to… jest! Oszołomiony, ale jest!
Znalazł Mrużkę.
I znowu głos ojca. Najszczersze zdumienie, niemal zgorszenie, choć ja jeden wiedziałem, że Crouch się bał. Ten przebrzydły tchórz drżał o stołek, pozycję, której nawet w połowie nie zdołał odbudować.
— To niemożliwe! Kto to jest?
Cisza. Nikt mu nie odpowiedział, zamiast tego kroki rozbrzmiały na nowo, tym razem znajome: szybkie i nerwowe. Szedł tu i jeszcze przez jakiś czas błądził po krzakach, potykał się o wystające korzenie drzew. Długo mu to zajęło, a ludzie oczekujący na polanie zaczęli szemrać, lecz w końcu mnie znalazł. Poczułem powiew świeżego powietrza, kiedy uniósł tkaninę, żeby się upewnić. 
Zostałem sam na pachnącej ściółce i konfrontowałem się wyłącznie z ogromnym, zaślepiającym rozczarowaniem, myślałem tylko o tym — przez krótki moment wtedy, w namiocie, miałem okazję skończyć to raz na zawsze. Wystarczyło się teleportować i po wszystkim zaplanować zemstę, a ja stałem po środku pokoju i sądziłem, że skrzatka naprawdę chciała mojego szczęścia. Że pozwoli mi odejść. Kolejny raz dałem się zwieść własnym emocjom, jak gdyby kiedykolwiek przyczyniły się do czegoś dobrego. Straciłem Regulusa ze strachu przed jego bliskością. Wolność przez ufność, że mogliśmy działać bezkarnie. Szansę na ucieczkę przez zapalczywość. Słyszałem, jak ojciec wyrzucał Mrużkę, jak rozpaczliwie wrzeszczała, i już wiedziałem, że kiedy wszyscy się rozejdą, wróci po mnie i zabierze do domu, ale nie czułem strachu. Nie zostało nic poza pustką, śladem po kwaśnym rozgoryczeniu po porażce, o którą mogłem winić tylko siebie. Teraz nie miałem nikogo, kogo mógłbym obarczyć niepowodzeniem. Nie pamiętałem, kiedy i gdzie zaklęcie oszałamiające zostało cofnięte, nie wiedziałem, czy skrzatka wróciła z nami do namiotu, czy została porzucona w lesie — ostatnią rzeczą, którą zdołałem zarejestrować, były odgłosy kilkunastu teleportacji, a potem trzask łamanych gałęzi.
Mimo to nie przypuszczałem, że tak prędko odzyskam świadomość. Potworny ból i zamroczenie powróciły ze zdwojoną siłą, zanim zdążyłem o nich zapomnieć. Jakbym zbudził się z bardzo krótkiej drzemki — ledwo zamknąłem oczy, już zostałem z niej wyrwany. Długo trwało, nim się ocknąłem i zorientowałem, że siedziałem na kanapie w salonie. Nie w kuchni, nie w swojej sypialni, nawet nie w gabinecie ojca, a w salonie, który od lat stanowił miejsce zakazane. Ręce miałem jak z ołowiu, kiedy uniosłem je do twarzy; w głowie szalał mały huragan i pierwszy raz od ucieczki z Azkabanu pragnąłem, by Crouch przywrócił Imperiusa. Bym znów przestał istnieć.
— Wstań.
Ostre, białe światło wzmagało dyskomfort, zwłaszcza gdy podniosłem opuchnięte powieki i poczułem pod nimi igłę kłującego bólu. Mrużąc oczy, rozejrzałem się po pokoju, ale dopiero po chwili z mieszaniny stonowanych barw wyłowiłem sylwetkę ojca. Nadal w tym samym mugolskim garniturze, z różdżką w dłoni i małą, podróżną walizeczką leżącą u stóp. Jedynie lakierki nie błyszczały jak zwykle.
— Wstań — powtórzył.
Podniosłem się i musiałem wytrzymać na trzęsących się nogach, choć pole widzenia utonęło w chmurze czarnych i białych plam. Gorąco uderzyło mi do głowy i chyba się zatoczyłem, gdy stanęliśmy Crouchem twarzą w twarz. Jego ubranie cuchnęło dymem i dopiero w momencie, kiedy powoli odzyskiwałem wzrok, spostrzegłem, że było w kilku miejscach osmolone i nadpalone. Patrzyłem na ojca, on patrzył na mnie — bez nienawiści, bez wściekłości, bez cienia jakiejkolwiek emocji. Wzór chłodu i opanowania, jakby smakował tę chwilę konfrontacji, obraz mnie żałosnego i przegranego, lecz to nie ja znowu coś straciłem, ale on. Kolejny raz stałem się źródłem jego niepowodzenia. Usta miałem sztywne i zdrętwiałe, ale uśmiechnąłem się — warto było posunąć się do wszystkiego, żeby zobaczyć go w takim stanie. I wtedy nie wytrzymał, wymierzył mi policzek, jakby to coś miało zmienić.

*

Zostaliśmy sami i po pewnym czasie naprawdę to odczułem, choć stan, w którym się znalazłem, nie wykraczał poza zaspokajanie podstawowych potrzeb fizjologiczny. Ojca prawie nie widywałem. Nie było między nami nikogo, kto mógłby sprawić, że atmosfera w dworku na powrót stałaby się znośna, a momenty, kiedy odzyskiwałem świadomość, należały do rzadkości. Paplanina Mrużki stanowiła tło dające iluzoryczne poczucie normalności, a towarzyszenie jej podczas wykonywania prac domowych wypełniało czas, gdy przebłyski rzeczywistości stawały się na tyle silne, że nie żyłem wspomnieniami o Regulusie. A teraz cisza. Moje pole widzenia zostało ograniczone do minimum. Nie pamiętałem rozmów z Crouchem, choć wiedziałem, że czasami miały miejsce, lecz przypominałem sobie o nich długo po czasie, czasami nawiedzały pod postacią snów. Już nie widywałem matki, przestała istnieć wraz z odejściem skrzatki, a ja naprawdę chciałem tęsknić. Chciałem docenić nadopiekuńczość Mrużki, lecz było mi zwyczajnie wszystko jedno. Powoli uświadomiłem sobie, że zacząłem czekać na śmierć.
I właśnie w tym momencie, podobnie jak wtedy, kiedy utraciłem nadzieję w Azkabanie, nadszedł ratunek, lecz również nie tak, jak się tego spodziewałem. Od mistrzostw samotność stała się na tyle naturalna, że potrafiłem przesiedzieć cały dzień bez słowa, bez jedzenia, wpatrując się tępo w ścianę i wychodząc wyłącznie do łazienki. Nie mogłem zarejestrować obecności ojca w domu, choć zdarzało się tak, że ignorowałem go, gdy wchodził do kuchni, w której — być może nostalgicznie, w podświadomej tęsknocie za Mrużką — niemal bez przerwy przesiadywałem. To było absurdalne, ale widziałem go i nie, jakby zmysły działały przeciw sobie — słyszałem, że coś mówił, lecz nie pojawiał się w zasięgu mojego wzroku, tak że zaczynałem wierzyć, że zwariowałem. Tamtego dnia też chyba się do mnie odezwał — pierwszy raz od kilku dni, rzucił w eter jakąś uwagę, choć nie oczekiwał odpowiedzi. Kontrolował mnie jak na początku. Do tego stopnia, że nie zdołałem wydać z siebie dźwięku, jeśli nie pozwolił. Zażyczył sobie kawy, otóż to. Do gabinetu i z kropelką brandy, jeśli łaska, ponieważ on, Crouch, czuł się przepracowany, jakby miał na głowie całe Ministerstwo Magii. Pierwszy raz ośmielił się to przyznać i również pierwszy raz od dawna rozbrzmiał w holu najwspanialszy dźwięk, o jakim nie śmiałem już śnić.
Puk, puk, puk.

~*~


Cieszę się, że to już koniec Barty’ego pod wpływem Imperiusa, nareszcie coś się będzie działo. Następny rozdział będzie dość niekanoniczny i znów nawiążę do Siostrzenicy — w końcu właśnie dlatego powstał ten blog. Niebawem (siedemnastego sierpnia) będziemy tu świętować szóstą rocznicę, ale raczej nie wyrobię się do wtedy z kolejnym rozdziałem, bo czeka mnie DLR i chciałabym jeszcze w sierpniu napisać chociaż połowę drugiego rozdziału na SCP. 

2 komentarze:

  1. Przeczytałam całe opko i czekam na więcej!
    Będzie tu coś nowego :-(?
    ~zakręcona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne. :) Generalnie mam dość dużo tekstów, a teraz jeszcze sesja na studiach, więc cisnę na tyle, na ile starcza mi czasu, ale w marcu na 100% rozdział się pojawi, mam już połowę.

      Usuń