Bóstwa giną wraz ze swoimi wyznawcami.
Choć nasze domy ostro ze sobą konkurowały,
Paulina prawie zawsze przychodziła na moje treningi, a ja na jej. Latała
doskonale i pani Hooch przynajmniej dwa razy w sezonie proponowała pomoc i zachęcała,
by nie marnowała zdolności i zaraz po szkole próbowała dostać się do Świstaków
z Dębicy albo nawet do Goblinów z Grodziska, lecz Skalska była ambitna. Chciała
zostać uzdrowicielem i przez siedem lat nie pozwoliła sobie, by przyćmił to
byle talent do quidditcha. Natomiast Regulus widział to zgoła inaczej.
Delikatnie mówiąc.
— Uparła się i nawet nie próbuje patrzeć
szerzej — marudził, po czym po chwili zastanowienia dodał
zjadliwie: — Głupia baba.
— Regulus! Jeszcze raz usłyszę takie
inwektywy pod jej adresem, a zobaczysz.
— Dobra, dobra, bo jeszcze się obrazisz.
Tragedia…
Wracaliśmy z ostatniego treningu przed
decydującym dla nas meczem Ślizgoni kontra Krukoni. Chojnacki porządnie
pochwalił całą drużynę, ale wszyscy wiedzieliśmy, że wygrana zależała od
dwudziestu punktów. Pogoda dopisywała od tygodni i nie zapowiadało się, by
podczas ostatecznego starcia miało być inaczej. Promienie zachodzącego słońca
grzały nas w plecy, kiedy szliśmy z Blackiem przez trawnik, w szatach do gry i
z miotłami na ramionach, ignorując tłumek młodszych uczennic, który chichotał i
ciągnął się kilkanaście kroków za nami od samego boiska. Wiedziałem, że to
Regulus wzbudzał takie zainteresowanie u płci
przeciwnej — uśmiechnięty, zarumieniony, z rozmierzwionymi włosami,
nareszcie w czymś, czego nie zapinał pod szyją na ostatni guzik — ale
przyjemnie było grzać się w jego blasku.
— Dobrze wiem, że się
boisz — odezwałem się, gdy minęliśmy chatkę Hagrida; stłumiłem
śmiech, słysząc pogardliwe prychnięcie. — Tak jest, boisz się, że
Paulina okaże się lepsza ode mnie i wbije nam te bramki, zanim ty złapiesz
znicza. Tylko nie chcesz się do tego przyznać.
Choć Black bardzo często udawał nadąsanego, tym
razem naprawdę się obruszył — nienawidził słuchać o swoich
mankamentach, mimo że doskonale zdawał sobie z nich sprawę, a temat quidditcha
traktował śmiertelnie poważnie.
— Niczego się nie boję, a tę… Skalską zwalę z miotły, zanim
dotknie kafla — oświadczył i przyspieszył kroku, tak że prawie
biegłem, by znów się z nim zrównać.
— Już ty się lepiej zajmij łapaniem znicza.
Zresztą co ci zależy, że jest od nas lepsza. Granie nie będzie nam potrzebne w
naszym powołaniu.
— A dlaczego nie? Nie muszę ze wszystkiego rezygnować — warknął,
prując przed siebie. Naprawdę się zdenerwował, a ja, widząc, że nie zmierzało to
ani trochę ku lepszemu, zacząłem konfrontację z pierwszą falą poczucia
winy.— Co jest z wami wszystkimi nie tak? Sprawa nie wymaga celibatu i
oddania miotły.
— No pewnie, we wtorek po południu quidditch
z Czarnym Panem, w niedzielę po kościele gargulki z
Gibbonem — rzuciłem konspiracyjnym szeptem, próbując go rozśmieszyć,
ale on tylko przewrócił teatralnie oczami i westchnął
ostentacyjnie. — A, zapomniałem, ojciec wsadził go do Azkabanu jakiś
tydzień temu, wyleciało mi z głowy.
Powiedziałem to z taką beztroską, że musiałem
wytrzymać pełne zgorszenia spojrzenie Blacka, choć kąciki ust zadrgały mu
lekko. Nie mogłem się powstrzymać, by do niego nie mrugnąć; to wystarczyło,
żeby rozwiać jego zły humor. Zdzieliłem go miotłą przez grzbiet, zanim
weszliśmy na schody, a chichoty za naszymi plecami nasiliły się, gdy Regulus
odpłacił się tym samym. Wkroczyliśmy do skąpanej w słońcu sali wejściowej,
uskrzydleni nadchodzącym meczem, a on powrócił do dawnej paplaniny. Po udanym
treningu, choć zmęczony i obolały, słuchałem z podwójną przyjemnością, mimo że
nie czułem się w pełni zaabsorbowany sobotnim quidditchem. Czekałem na noc,
kiedy na jawie prawie naprawdę mogłem być śmierciożercą.
— …wyobraża
to sobie panicz?!
— Umm…
Przypuszczałem,
że ktoś obwiązał mnie jakimś białym, półprzezroczystym materiałem, a pieczenie
pod powiekami tylko potęgowało uczucie potwornego rozbicia, jakbym zarwał nockę
przed SUM-ami. Spojrzałem w dół — na drewnianym blacie spostrzegłem
jak przez mgłę ogromną, grubą księgę, otwartą mniej więcej w połowie. No tak,
runy… ale czy nie zdawaliśmy już z tego owutemów? Powinienem zapytać Regulusa,
chociaż… nie, nie, przecież nie odpuścił jeszcze żadnej okazji, żeby wyśmiać
moje zorganizowanie, to ja pilnowałem wszystkich terminów. Ale nie mogłem
pozbyć się wrażenia, że do tego egzaminu już przystępowaliśmy. Poczułem w
żołądku nieprzyjemną sensację — nie zdałem? Uczyłem się do poprawki?
Nigdy nie oblałem żadnego sprawdzianu, co powie na to ojciec? A matka?
— Pan
może i by go przyjął, ale Mrużka nie zawracała panu głowy, bo co by miała
powiedzieć? — donośne skrzeczenie. Kto? Pani Pince? — Zgredek
chętnie podejmie się pracy, ale za zapłatę? Panicz wybaczy,
ale — zniżyła głos do szeptu, lecz niewiele to pomogło, wciąż
brzmiała jak domowy skrzat — w głowie mu się poprzewracało! Zapłata dla skrzata domowego! Za pracę!
Zarechotała
nerwowo.
Dopiero po
chwili zdałem sobie sprawę, że nie siedziałem w hogwarckiej bibliotece, ale
przy biurku w swojej sypialni, a towarzyszyła mi Mrużka, nie Black ani żadna
pani Pince. Mglisty, biały kir nadal się utrzymywał, lecz świadomość tu i teraz
powoli powracała — wraz z wyostrzającym się obrazem. Jeszcze raz
spojrzałem na księgę — śnieżnobiały pergamin wypełniała drukowana
cyrylica. Czując mdłą, bezosobową pustkę, uniosłem rękę, żeby przewrócić
stronę, ale dostrzegłem jedynie samodzielnie poruszającą się kartkę. No
tak — siedziałem pod peleryną-niewidką.
I wtedy się
ocknąłem. Kolejny raz obudziłem się, czytając, a skrzatka kręciła się gdzieś
poza polem widzenia. Czy nauka miała jakiś sens, skoro nie potrafiłem sobie
przypomnieć, co robiłem przez ostatnie tygodnie? Czy było już po mistrzostwach?
A może minęło od nich kilka lat? Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że od dawna
nie widziałem swojej twarzy. Czy byłem już starcem? Podniosłem wzrok znad
tekstu i z szalejącym w piersi sercem zerknąłem na stół: poza otwartą księgą na
blacie spoczywało — jedno na drugim — dziewięć grubych,
oprawionych w podniszczoną skórę dzieł. Tomasz More, Ontologia krwi Lwa Sorokina, wybrane teksty Platona, cztery tomy Hodowli nadludzi Zimmermana… Poczułem na
twarzy zimny pot, kiedy zbadałem okładkę tego, co leżało otwarte — jego własny tekst o podwójnych
standardach, który popełnił zaraz po otrzymaniu dyplomu absolwenta! Strona dodatnia Bartemiusza Croucha,
przetłumaczona na trzydzieści języków, w tym na czternaście przez niego samego.
Aż wstrząsnąłem się z obrzydzenia. Co on sobie wyobrażał? Że przeczytam kilka poważnych
pozycji i to wystarczy, by wyprać mi mózg? Ze zgrozą odrzuciłem książkę na
podłogę, lecz umknęło to uwadze Mrużki; nadal paplała swoje, zajęta
prasowaniem. Poczułem silne mdłości i przez długą chwilę dyszałem ciężko,
zaciskając powieki, żeby nie obrzygać siebie, peleryny i tych wszystkich
mądrości, którymi pasł mnie ojciec. To wystarczyło, żebym odzyskał trzeźwość
umysłu. Pragnienie wyrwania się spod kontroli Croucha rozgorzało na nowo,
podobnie jak i nienawiść do niego — zbudziła się z letargu i
pulsowała w gardle, nasilając nudności.
Wbiłem wzrok
we wzorek na tapecie. Ładny, irytująco dobrze kompatybilny z meblami i całą
resztą sypialni. Patrzyłem i miałem ochotę wyłupić sobie oczy — już
zawsze wszystko w tym domu będzie przywodziło na myśl ojca. Nienawidziłem go
tak nazywać, ale umysł mimowolnie nie pozwalał na zastąpienie tego innym określeniem. Miałem wrażenie,
że w tym pałacu od zawsze znajdowaliśmy się tylko my dwaj. Ja i on, a matka
była wyłącznie piękną fantazją. Nienawidziłem go. Nienawidziłem. Nie potrafiłem
dostrzec w nim niczego, co przygasiłoby to zapalczywe pragnienie zniszczenia
Croucha. Absolutnie wszystko było w nim sparszywiałe — od elegancko
wyprasowanych garniturów, modnych, zawsze stosownych czarodziejskich szat,
przez nieskazitelne maniery, po dwieście znanych mu języków i talent do
latania, który musiałem z nim dzielić. Zanim dostałem list z Hogwartu,
marzyłem, by być jak on, starałem się go naśladować, stać się miniaturową kopią
Barty’ego Croucha, chciwie wypatrując najmniejszej pochwały. Teraz chciałem
jedynie buntu, który utrzyma mnie przy zdrowych zmysłach na tyle długo, dopóki
Czarny Pan nie przybędzie. Złapałem się za włosy — krótkie i dokładnie
przystrzyżone — i szarpałem je w milczeniu, szarpałem, szarpałem,
zgrzytając zębami, aż zabolało. Musiałem wcisnąć do ust zaciśniętą pięść, żeby
stłumić szloch, ale zapanowanie nad drżeniem ciała było już poza moją kontrolą.
Cholernie
tęskniłem.
Kiedy właściwie
nasze ambicje zmieniły się z nastoletniej chęci imponowania w poważne plany?
Przynajmniej tak poważne, jak mógł to sobie wyobrazić osiemnastolatek. Regulus
z mojej głowy podpowiadał, że od zawsze takie były, tylko czekały pod
peleryną-niewidką, by ujawnić się w odpowiednim momencie, ale wiedziałem, że to
nieprawda. Prawie widziałem, jak się uśmiechał, mrugał podstępnie. Zwodniczo.
Doskonały aktor, syn, uczeń i Ślizgon. Nic dziwnego, że nikt mu nie wierzył,
kiedy przebąkiwał o przyszłości w szeregach śmierciożerców — ot, taki
wysnuł plan na siebie. Regulusocepcja w pełnej krasie, która uwiodła i mnie.
Uwiodła do tego stopnia, że dopiero podczas ostatniego spotkania zdałem sobie
sprawę, że nigdy tak naprawdę nie znałem Blacka. Wtedy, w jego
sypialni — obrażony, zapłakany, ale niezmiennie nonszalancko
rozłożony, z nogami na rzeźbionym wezgłowiu — na moment zsunął maskę,
bym przez krótką chwilę mógł zasmakować zupełnie innego Regulusa i już zawsze
zastanawiać się, która z twarzy była tą prawdziwą.
Pęd powietrza
rozwichrzył mi włosy i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że siedziałem na
miotle. Znajomy podmuch wiatru, faktura lakierowanej rączki, przyjemny uścisk
podniecenia w żołądku — wszystko, co towarzyszyło lataniu. Ten typ
wolności, który rozjaśniał umysł, pobudzał refleks, adrenalina uderzała do
głowy, tak że przez szum ledwo słyszałem, jak Edelman komentował:
— …i Wulkanow lepiej zrobią, jak dosiądą
mioteł… tak… poooszli… teraz Troy bierze kafla…
Kakofonia
dudniących dźwięków przebiła się przez grubą barierę i uderzyła po zmysłach,
jakbym przebił głową taflę wody — ostre słońce, ryk tłumu, świst
wiatru i żar lejący się z nieba, a ja wciśnięty w fotel i duszący się pod
śliską tkaniną… tak, pod peleryną-niewidką. Mrugałem, wytrzeszczałem i
przewracałem oczami tak długo, aż mroczki rozpłynęły się i mogłem przejrzeć:
siedziałem w szerokiej loży. Gdy zacząłem się rozglądać, kark miałem mocno
zastały, jakbym spędził w jednej pozycji wiele godzin, umysł bardzo powoli
nabierał obrotów, stopniowo przyswajał bodźce — tak, bez wątpienia
tkwiłem na szczycie gigantycznych trybun, trwał jakiś mecz, ale nie komentował
do Edelman z Gryffindoru. To, co uprzednio wziąłem za rączkę miotły, okazało
się lakierowanym podłokietnikiem głębokiego fotela — przed sobą
zobaczyłem długi szereg podobnych krzeseł, nad szkarłatno-złotymi oparciami
wystawał z tuzin rudych głów i jedna czarna, rozczochrana — dokładnie
pomiędzy złotymi bramkami, w pierwszym rzędzie. Zamknąłem oczy, oddychając
głęboko — czyste, rześkie powietrze zaprawione wonią lasu, popcornu i
jeszcze czegoś. Czegoś z dawnych lat… Zapach setek pulsujących magią ciał,
który wypełniał hogwarckie korytarze, przesiąkł przez mury i stał się
integralną częścią wyobrażeń związanych ze szkołą, tyle że ten tutaj
oddziaływał po tysiąckroć mocniej. Choć w loży siedziało zaledwie dwudziestu kilku
czarodziejów, ogromny stadion był wypchany po brzegi; niezliczone czerwone i
zielone flagi powiewały na wietrze, mieszając się z tłumem różnobarwnych fryzur,
cylindrów i kapeluszy, a nad boiskiem śmigało czternaście postaci na miotłach.
Mistrzostwa
Świata w Quidditchu, nie mogło być inaczej. Spodziewałem się, że ogarnie mnie
dawno zapomniane podniecenie, lecz myśli o właśnie kosztowanej starej wolności
wywołały jedynie gorycz i frustrację. Tkwiłem pośród tych wszystkich ludzi
niemal jak za dawnych lat, wystarczyło zedrzeć z siebie pelerynę-niewidkę…
czułem, że mogłem to zrobić… zerwać się z miejsca czy po prostu sięgnąć do
przodu…
Niespodziewanie
coś w żołądku nieprzyjemnie fiknęło koziołka. Tuż przede mną na oparciu fotela
wisiała zarzucona kurtka, a z jej kieszeni wystawała… różdżka. Najprawdziwsza
czarodziejska różdżka i może… w pewnym sensie… bezpańska. Miałem ją przed nosem. Przełknąłem szybko ślinę i
spojrzałem na Mrużkę — siedziała nieruchomo wciśnięta w krzesło i
zaciskała powieki skryte za rozczapierzonymi palcami.
A gdyby tak…
Nie zawahałem
się nawet przez moment i ani przez chwilę nie przyszły mi do głowy bzdurne
wyrzuty sumienia. Jeszcze raz upewniłem się, że wszystkie pary oczu w zasięgu
kilku foteli były zwrócone w kierunku stadionu, wyciągnąłem rękę pod peleryną i
delikatnie wysunąłem różdżkę; po zetknięciu z nią poczułem we wnętrzu dłoni
znajome mrowienie. Westchnienie prawie wyrwało się na zewnątrz, ale i tak nikt
by nie usłyszał. Oddychałem głęboko, walcząc z narastającym
podekscytowaniem — nic, żadne mistrzostwa, żadne miotły, świeże
powietrze czy odzyskana świadomość, nic nie wywołało we mnie takich uczuć jak
dotknięcie różdżki. Otoczenie jej ręką, miłe łaskotanie, jakby naznaczona magią
skóra ucieszyła się na obietnicę rzuconego zaklęcia. Dużo czasu minęło, zanim
się uspokoiłem. Znowu się rozejrzałem, wiedząc, że kradzież została
niezauważona, ale i tak to zrobiłem. Dla potwierdzenia sukcesu. Ostrożnie, aby
zbyt gwałtowny ruch nie zwrócił uwagi skrzatki, schowałem różdżkę głęboko do
wewnętrznej kieszeni szaty i utkwiłem wzrok w graczach. Nie oglądałem ich,
zaledwie patrzyłem, jak kolorowe plamki raz po raz przemykały przed lożą
honorową. Po sztandarach i nazwiskach wykrzykiwanych przez czarodzieja
natychmiast zauważyłem, że to mecz Bułgaria kontra Irlandia, rozpoznałem nawet
komentatora, starego Bagmana, lecz w tym momencie liczyło się tylko to, co
spoczywało bezpiecznie ukryte na dnie mojej kieszeni. Dawno zapomniany kształt — wąski
i podłużny — zdawał się teraz znacznie bardziej ciążyć, przyciągać
myśli, tak że nawet magicznie wzmocniony głos stał się nieskładną kakofonią. Po
raz pierwszy od ucieczki z Azkabanu miałem tak czystą świadomość. Doskonale
pamiętałem słowa ojca, jego napiętą z obrzydzenia twarz, pamiętałem szok, jaki
przeżyłem, kiedy spostrzegłem, jak się postarzał. Wtedy, w jego gabinecie.
Nawet on wydał mi się wtedy taki mroczny. Choć minęło Bóg jeden wie ile lat,
pamiętałem to, jakby wydarzyło się wczoraj.
— Nie myśl, że wyciągnąłem cię z Azkabanu,
abyś mógł swobodnie kontynuować te paskudne obrządki — mówił. — Nie
zmierzam tolerować nieróbstwa i nieposłuszeństwa. Mam nadzieję, że nie jesteś
aż tak głupi, aby spróbować ucieczki.
I jeszcze…
— Od
tej chwili będziesz nieustannie pod moją kontrolą i nie wyobrażaj sobie, że uda
ci się mnie przechytrzyć.
A ja miałem przejrzysty
umysł i różdżkę w kieszeni. Mogłem spróbować go zabić i wiedziałem, że
powiodłoby mi się. A wtedy świat stanąłby przede mną otworem i pierwszy raz…
pierwszy raz… widziałem wyraźnie… to szansa na odnalezienie Czarnego Pana.
W loży zrobiło
się dziesięć razy bardziej gwarno i jasno, niektórzy zaczęli kręcić się i
wstawać, więc i ja się rozejrzałem. Mecz dobiegł końca, ogromna tablica przed
naszymi oczami wyświetlała teraz napis: BUŁGARIA: STO SZEŚĆCIESIĄT, IRLANDIA:
STO SIEDEMDZIESIĄT, gdzieś w tle grzmiał głos komentatora. Obserwowałem
niewidzącym wzrokiem, jak Korneliusz Knot ściskał dłonie członkom obu drużyn,
jak wszyscy ich oklaskiwali; nawet Mrużka na ten moment odsłoniła oczy. Długo
trwało, zanim ludzie zaczęli opuszczać trybuny, ale dla mnie i skrzatki nic to
nie znaczyło — mieliśmy odczekać, aż absolutnie wszyscy znikną,
dopiero wtedy i tylko wtedy mogliśmy wrócić do namiotu. A trwało to bardzo
długo, tak że prawie znowu zacząłem odpływać. Jedynie myśl o różdżce pozwalała
na odparcie Imperiusa; pierwszy raz niemal fizycznie czułem walkę ciała z
zaklęciem. Kiedy schodziłem z wieży opustoszałymi schodami, wirowało mi w
głowie, a pot lał się strumieniami po twarzy, gorączka zawładnęła kolanami,
kilkakrotnie prawie potknąłem się o własne stopy, ale musiałem polegać tylko na
sobie. Tym razem Mrużna nie mogła trzymać mnie za rękę.
Dotarliśmy na
pole namiotowe, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno. Tłum już dawno się
porozchodził, latarnie, które ustawiono na drodze przez las, pogasły,
podążaliśmy więc za porozrzucanymi petami, papierkami po słodyczach i
płomyczkami, które wyczarowała skrzatka. Do samego końca nie odezwała się ani
słowem, choć wiedziałem, że na miejscu — o ile nie zastaniemy pana — czeka mnie stek
narzekań.
Ale pan był.
Chodził zniecierpliwiony po namiocie i strzygł wąsami, nadal w swoim
nieskazitelnie czystym, wyprasowanym garniturze, błyskając wypolerowanymi
butami; gdy weszliśmy do środka, zatrzymał się z lewą ręką w kieszeni, drugą
wspartą o biodro. Jednym zdaniem rozkazał nam zejść mu z oczu, więc Mrużka
wymacała w powietrzu krawędź peleryny-niewidki i pociągnęła mnie w kierunku pokoju,
który razem zajmowaliśmy; ojciec od lat nie sprawił sobie nowego namiotu. Mniej
więcej od czasu naszej ostatniej dzikiej wycieczki po Uralu, kiedy miałem
dwanaście lat. Poza dwiema małymi sypialniami znajdował się tu także prosty,
ładnie umeblowany salonik, kuchnia i łazienka bez bieżącej wody, ale przez lata
na strychu wnętrza zmarniały i wydawały się — jak na
Croucha — jeszcze bardziej staromodne.
— Nareszcie
koniec. Mrużka nie może się doczekać, kiedy wrócimy do
domu — zagadywała, kiedy po dłuższej chwili pojawiła się z kubkiem
gorącej herbaty i talerzem pełnym kanapek z konserwą. — Niech panicz
sobie nie myśli, że Mrużka się nie cieszy, nie, mecz był… no… ale Mrużka by się
nie pogniewała, gdyby grali trochę niżej. Albo w ogóle nie latali, po co to
komu…
Choć
znajdowaliśmy się daleko od serca kempingu, a grube, płócienne ściany znacznie
tłumiły odgłosy z zewnątrz, to nie wystarczyło, żeby całkowicie odizolować nas
od tego, co działo się poza namiotem. Z początku myślałem, że to tylko zabawa,
opijanie zwycięstwa jednej i przegranej drugiej drużyny, przecież zaczęło się
niewinnie. Zniekształcone hymny obu krajów nadal przedzierały się przez
trunkowy gwar, ale śpiewy powoli cichły, a agresywne wrzaski narastały. Zjadłem
posłusznie kolację, choć nie czułem głodu. Od dawna nie pamiętałem, jakie to
uczucie: mieć na coś ochotę. Dawniej lubiłem śródziemnomorskie potrawy,
przepadałem za popołudniową kawą, a teraz wszystko było bez smaku.
Mrużka
zniknęła, żeby przygotować mi kąpiel, zza szmacianej płachty pełniącej funkcję
drzwi słyszałem kroki ojca i ciche trzeszczenie; chyba próbował nastawić radio.
Kilka razy zaklął, ale reszta słów zginęła w rozdzierającym, kobiecym wrzasku.
— Psia
mać…!
Ścianami
wstrząsnęło głuche tąpnięcie, ale siedziałem na miejscu, oddychając głęboko.
Nie potrafiłem skupić myśli na niczym poza różdżką, czułem, że właśnie na
obozowisku, wyłącznie tu mogłem jej
użyć, bo kiedy wrócimy do domu, będzie po wszystkim. Zerwałem się z krzesła i
zacząłem kursować od progu do zalepionego okna i z powrotem, żeby się uspokoić,
ale nic to nie dało. Napięcie wzrastało wraz z kolejnymi krzykami. Miałem
wrażenie, że się zbliżały, pojawiły się też pierwsze odgłosy szamotaniny i
szydercze śmiechy. Jakże pragnąłem wtedy wyjść na zewnątrz! Działo się coś, co
nie powinno mieć miejsca, z pewnością nie była to zwykła spowodowana alkoholem
bójka. A ja tkwiłem jak zwykle w odcięciu od wszystkiego, wyeliminowany ze
świata, jakbym nie żył! Przyleciała Mrużka, dysząc i lewitując nad sobą ogromny
gar wody, strzelając oczami we wszystkie strony. W tym samym czasie zaraz za
jej plecami pojawił się ojciec — blady i wściekły.
— Zrobiło
się małe zamieszanie — zwrócił się do niej zaskakująco spokojnym
głosem, wyciągając różdżkę, lecz w oczach mu desperacja. — Niemniej
ministerstwo potrzebuje mojej interwencji. Siedźcie
w namiocie. Nie wychodźcie, są na tyle daleko, że wyłapiemy ich, zanim tu
dojdą. Spotkanie po latach, jasna cholera…
Okręcił się na
pięcie i zniknął za kotarą. Prawie rzuciłem się za nim, po tych enigmatycznych
słowach nie potrafiłem stać w miejscu. Czułem… nie, wiedziałem, że to miało coś wspólnego z Czarnym Panem, nie
pamiętałem, by ojciec był tak zdeterminowany od czasu wizyty Berty Jorkins, od
momentu, kiedy wyznała mu, że poznała jego sekret. Z transu wyrwał mnie
piskliwy głos skrzatki.
— Paniczu
Barty! Paniczu Barty, gdzie panicz jest? — zawołała, strzelając
oczami po kątach sypialni.
Powoli
zsunąłem pelerynę-niewidkę. Ręce miałem mokre od potu, oddech szybki i nierówny,
kompletnie straciłem nad sobą panowanie. Wszystko się we mnie zagotowało. Pragnąłem
natychmiast wybiec za Crouchem, mimo to nie ruszyłem się z miejsca — żeby
wydostać się z namiotu, musiałem minąć Mrużkę. A ona — jakby coś
przeczuwała — cofnęła się, żeby przykryć sobą przejście. To była
kwestia wyboru. Ważyła tyle co nic, mógłbym zmieść ją z drogi kopniakiem, zanim
zdążyłaby pomyśleć o jakimś zaklęciu. Ale nie potrafiłem zrobić kroku.
— Paniczu
Barty…? — wybąkała niepewnie. — Dobrze się panicz czuje? Niech
panicz tak nie patrzy…!
Teraz już
wszystko słyszałem. Straszliwe wrzaski, przekleństwa, tupot tysięcy stóp i
huki, raz po raz świstające zaklęcia, które kończyły się małymi eksplozjami
coraz bliżej naszego namiotu. Ojciec poszedł walczyć ze śmierciożercami, z
tymi, którzy wyparli się Czarnego Pana, aby uniknąć Azkabanu. Ogarnęła mnie
dzika chęć pokazania im wszystkim, że był na całym świecie jeszcze jeden sługa,
który udowodni, co to prawdziwa wierność. Wstąpił we mnie prawdziwy demon,
straciłem panowanie nad własnym ciałem, kiedy wyobraziłem ich sobie… tych
wszystkich zapijaczonych… zdradliwych… Słowo śmierciożercy nie potrafiło przejść mi przez myśl, nie zasługiwali
na to miano. W pierwszej chwili naprawdę kibicowałem ojcu, by ich wyłapał,
wtrącił do więzienia, by przeżyli to, co ja, lecz szybko wykalkulowałem, że
przecież ja… ja mogłem tego dokonać.
Musiałem
przełknąć ślinę.
— Oni tam
są — wychrypiałem dziwnie obcym głosem. — Ci wszyscy…
ohydni… ohydni zdrajcy. Muszę ich ukarać…
— Co
panicz opowiada…!
— Ich
wszystkich. Nie rozumiesz, muszę, muszę
tam iść, muszę to być ja, ja…
Powtarzałem to
w kółko i w kółko, aż straciło znaczenie. Nie miałem pojęcia, dlaczego to
powiedziałem, być może chciałem dać jej do zrozumienia, żeby nareszcie się
odsunęła, ale ona coraz szerzej rozkładała ramiona, jakby to wystarczyło, bym
został. Chyba nawet się zaśmiałem, ale pragnienie zemsty tak mnie zaślepiło, że
prawie nic nie widziałem, zacząłem automatycznie iść w stronę wyjścia, mając w
głowie jedynie wyobrażenie tego, co zastanę na zewnątrz.
Ale nie dane
mi było tego ujrzeć, przynajmniej nie tak, jak chciałem. Zanim znalazłem się w
salonie, poczułem mocne łupnięcie i coś jak zaczątek teleportacji, lecz nigdzie
się nie przeniosłem, zaledwie padłem jak długi na starą wykładzinę,
przejechałem po niej czołem i to sprawiło, że się ocknąłem. Wprost nie
potrafiłem sobie tego uświadomić — Mrużka ośmieliła się użyć magii
przeciwko swojemu panu. Była na tyle zuchwała, żeby przewrócić… przywiązać się
do mnie! Zacząłem się z nią szamotać, wierzgałem jak opętany, żeby zrzucić ją z
pleców, ale tkwiła tam jak przytwierdzona Zaklęciem Trwałego Przylepca. I
okazała się nie taka słaba, jak przypuszczałem. Jeszcze jeden
wstrząs — tym razem pokrył się z jednym z zewnątrz — i to
ona stała zgięta pod moim ciężarem, próbując coś na nas zarzucić.
— No i…
no i co… — wydyszałem jak w amoku. Nie mogłem przestać się śmiać,
nawet kiedy znowu znalazłem się pod peleryną-niewidką. — Oni i tak tu
przyjdą… a wtedy zobaczą… Ojciec nie będzie nikomu potrzebny, sam zrobię z nimi
porządek…!
— Panicz…
Barty… bredzi… oj, jak… bredzi… — stękała, próbując iść w stronę
płóciennych drzwi, ale nie zapierałem się. Czekałem na moment, aż znajdziemy
się pod gołym niebem, wtedy zamierzałem uderzyć. Wyszarpałem nawet różdżkę z
kieszeni. — Oszalał… czy co… Ale Mrużka… Mrużka go z tego… wyciągnie…
Przez
półprzezroczystą tkaninę zobaczyłem czarne sklepienie i wszędzie dookoła
czerwone płomienie — tryskały z setek różdżek, pożerały niektóre
namioty, trawę, a nawet ścigały ludzi; wkroczyliśmy w sam środek obłędu,
dookoła tylko bieganina, strach i potworne larum, z którego nie sposób było wyłowić
jakichkolwiek słów. Mimo to natychmiast ich zlokalizowałem — szli
równym rzędem na prawo od lasu, zakapturzeni, zamaskowani, rycząc i gwiżdżąc, a
centralnie nad nimi wirowały cztery postacie. Znajdowali się dobre czterdzieści
metrów od nas i coraz bardziej się oddalali. Nie, to Mrużka — krztusząc się i
rzężąc — powoli posuwała się w stronę drzew, uciekając przed tłumem i
śmierciożercami. Próbowałem zaprzeć się nogami, kopać, ale wstąpiła w nią
demoniczna siła. Prałem ją pięściami, bluzgałem, zaklinałem, by dała mi
spróbować. Na próżno. Z różdżki, którą ściskałem w dłoni, sypały się iskry, ale
nikt nie zwrócił na to uwagi, zajęty ocalaniem własnego tyłka. Kilkakrotnie
zostaliśmy potrąceni, przydeptani, skrzatka nie raz wylądowała na trawie, ale
za każdym razem podnosiła się i brnęła dalej przez gąszcz nóg. Kiedy
dowlekliśmy się do granicy lasu, Mrużka nie podążyła za uciekającym tłumem, zboczyła z oznaczonej
lampami ścieżki i zaczęła przedzierać się przez zarośla; przestałem wierzgać i
przeklinać, zamiast tego prosiłem. Błagałem. Nic. Skrzatka niezmiennie pruła
między czarnymi pniami, rozgarniając rękami plątaninę trawy i chwastów.
— Proszę…
już wystarczy. Wracajmy do obozu…
— Mrużka
nie chce o tym słyszeć — wyrzuciła na wydechu, ciągnąc mnie przez
wyjątkowo gęste, ostre krzaki. — Tu są bardzo źli czarodzieje… Kto
wysyła ludzi w powietrze… bardzo źli…!
— Dlatego
chcę ich ukarać! — syknąłem gorliwie. — Ministerstwo nic
nie zrobi, dobrze wiesz… Wróćmy tam, zanim pozwolą im uciec… ja wszystkich
ukażę tak, jak na to zasługują…
Dostałem
gałęzią w twarz i natychmiast poczułem krew w ustach; chyba trochę mnie
zamroczyło, a Imperius, którego działanie najwyraźniej tylko osłabło, już
wybijał się na wierzch. Czułem narastające otumanienie, widziałem ciemne plamy
przed oczami, grzmoty zaczęły brzmieć jak zniekształcone, dobiegały jak zza
grubej szyby. Dźwignąłem omdlałe ręce i zacząłem okładać się po głowie. W tym
samym momencie zdarzyło się kilka rzeczy: mocne szarpnięcie, głośny pisk i
nierównomierny strumień iskier pod peleryną-niewidką. Przygniotłem Mrużkę i
teraz leżałem na wznak, mając przed oczami czyste, gwieździste niebo,
zabrudzone jedynie czarnym dymem z palącego się kampingu. Nie mogłem tam
wrócić, ale mogłem ukarać ich inaczej. Wykrzyczałem w ostatniej resztce
świadomości, na całe gardło, żeby to usłyszeli, poznali po głosie, że to ja.
— MORSMORDRE!
W chwili,
kiedy snop zielonego światła opuszczał ukradzioną różdżkę, miałem wrażenie, że
moc zaklęcia urwie mi ramię; zamiast tego noc rozświetlił oślepiający blask, a
gdy ustał, wiedziałem, że się powiodło — nad nami widniał Mroczny
Znak. Znak Czarnego Pana. Znak, który miałem okazje widywać jedynie na
zdjęciach, jedynie na przedramionach innych. Znak, o którym marzyłem przez
lata. Ogromna czaszka z wężem wysuwającym się spomiędzy szczęk, złożona z
dziesiątek jaskrawozielonych gwiazd. Osławiony. Dawno zapomniany. Prawie się
uśmiechnąłem, kiedy usłyszałem narastającą falę krzyków dobiegających ze
wszystkich stron, lecz zanim zdążyłem zrobić cokolwiek więcej, Mrużka
wygrzebała się spode mnie, cała zdyszana i podrapana; magiczna więź nadal
trzymała nasze plecy bardzo blisko siebie, jakby były ze sobą zrośnięte. Próbowałem
jeszcze raz powalić ją na ziemię, ale zdzieliła mnie w czoło czymś bardzo
mocnym, czymś przypominającym drewnianą pałkę i na jakiś czas straciłem ostrość
widzenia, chyba nawet zatoczyłem się jak pijany. W tej samej chwili poczułem
różdżkę wyślizgującą się z uścisku.
— Co
panicz narobił, co panicz narobił…! — szeptała przeraźliwie, machając
ramionami jak pływak i starając się jak najbardziej oddalić od polanki, przy
której się znajdowaliśmy, ale na tle burzy wrzasków — oddalonej o co
najmniej kilometr — pojawił się jeden wyraźniejszy, znacznie
donośniejszy, jakby z bliska. Męski…? Nie, nie, raczej chłopięcy.
— Kto tu jest?
Po angielsku.
Oboje
przestaliśmy się ze sobą szamotać i zamarliśmy; czułem, jak Mrużka targała się
za uszy, ale nie śmiała wydać dźwięku. Ja również milczałem. To przypominało
okropnie męczący sen, jeden z wielu tych, w których musiałem znosić wizyty
matki, lecz szybko rosnący na czole guz i ból promieniujący na całą głowę były
zbyt realne. Właśnie te dwa uczucia na powrót oddaliły budzącą się klątwę. Wytężyłem
wzrok, ale w słabym, zielonkawym świetle Mrocznego Znaku wypatrzyłem jedynie
dwa czarne kształty posturą przypominające dzieci i jeden wyższy; o dziwo wciąż
myślałem trzeźwo. Żadnej bezsensownej paniki czy łomoczącego serca, tylko
czysty umysł i chłodna kalkulacja: kimkolwiek byli, nie widzieli nas. My
mieliśmy pelerynę-niewidkę, oni nie. Nie śmiałem się poruszyć, lecz byłem
prawie pewny, że wyrwałbym Mrużce różdżkę z ręki i…
I co? Zabiłbym ich? Dopełniłbym pojawienie się symbolu
Czarnego Pana o śmierć? Tak powinno się stać. Mroczny Znak na niebie i trzy
martwe ciała pod nim.
— DRĘTWOTA! — zagrzmiało i szereg
czerwonych promieni wypełnił całą polanę i wszystko dookoła, aż włosy zjeżyły
mi się na karku.
Kolejny raz
tego wieczora zostałem uderzony w twarz, a stało się to z taką siłą, że pękła
czarodziejska więź i odleciałem gdzieś w tył. Prawdopodobnie uderzyłem głową o
jedno z drzew, bo ciemność nocy zgęstniała i miałem wrażenie, że pień rozłupał
mi czaszkę na dwoje. Jak spod wody słyszałem narastające zamieszanie, kłótnię
kilkunastu dorosłych osób; dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że
musiałem oberwać rykoszetem, ale zaklęcie podziałało — byłem
sparaliżowany. Świadomy na tyle, na ile pozwoliło bliskie spotkanie z drzewem,
ale nie mogłem ruszyć żadnym mięśniem ani — no
tak! — dźwignąć powiek. Mogłem jedynie wracać do siebie, walcząc o
każdy oddech i słuchając.
— …oj,
chyba jesteś za dobrze poinformowana, droga panno. Jak się wywołuje Znak, ot
co…
— Nie
opowiadaj bzdur, Bartemiuszu. Spóźniliśmy się, musieli się deportować.
Ojciec.
Jak mogłem nie
rozpoznać tego napiętego, pretensjonalnego głosu, tych oskarżeń wprost. Oczami
wyobraźni widziałem go wściekłego, strzygącego wąsami, z błędnym wzrokiem i
drgającym policzkiem. Znowu rozbrzmiał męski głos, ale tym razem towarzyszyły
mu kroki. Ten ktoś zmierzał w moją stronę, to nie ulegało wątpliwości;
przeżyłem moment czysto zwyczajnego strachu o to, co dalej, lecz zaraz potem
uświadomiłem sobie, że byłem w tej sytuacji najmniej ważny. To Crouch do tego
dopuścił. Crouch wyciągnął mnie z Azkabanu. Crouch oszukał ministerstwo. Wizja
ojca — poniżonego, skołowanego, zakutego w więzienne
kajdany — wydała się warta utraty własnego życia.
Ale czarodziej
zatrzymał się daleko, bardzo daleko od miejsca, w którym utknąłem, tak że nie
zauważyłby mnie nawet wtedy, gdybym nie tkwił pod peleryną-niewidką. Potylica
ćmiła i pulsowała tępym bólem, lecz rozbudziłem się na tyle, by usłyszeć jego
zduszony okrzyk i oddalający się szelest zarośli.
— Jest! A
niech to… jest! Oszołomiony, ale jest!
Znalazł
Mrużkę.
I znowu głos
ojca. Najszczersze zdumienie, niemal zgorszenie, choć ja jeden wiedziałem, że
Crouch się bał. Ten przebrzydły tchórz drżał o stołek, pozycję, której nawet w
połowie nie zdołał odbudować.
— To
niemożliwe! Kto to jest?
Cisza. Nikt mu
nie odpowiedział, zamiast tego kroki rozbrzmiały na nowo, tym razem znajome:
szybkie i nerwowe. Szedł tu i jeszcze przez jakiś czas błądził po krzakach,
potykał się o wystające korzenie drzew. Długo mu to zajęło, a ludzie oczekujący
na polanie zaczęli szemrać, lecz w końcu mnie znalazł. Poczułem powiew świeżego
powietrza, kiedy uniósł tkaninę, żeby się upewnić.
Zostałem sam na
pachnącej ściółce i konfrontowałem się wyłącznie z ogromnym, zaślepiającym
rozczarowaniem, myślałem tylko o tym — przez krótki moment wtedy, w
namiocie, miałem okazję skończyć to raz na zawsze. Wystarczyło się teleportować
i po wszystkim zaplanować zemstę, a ja stałem po środku pokoju i sądziłem, że skrzatka
naprawdę chciała mojego szczęścia. Że pozwoli mi odejść. Kolejny raz dałem się
zwieść własnym emocjom, jak gdyby kiedykolwiek przyczyniły się do czegoś
dobrego. Straciłem Regulusa ze strachu przed jego bliskością. Wolność przez
ufność, że mogliśmy działać bezkarnie. Szansę na ucieczkę przez zapalczywość.
Słyszałem, jak ojciec wyrzucał Mrużkę, jak rozpaczliwie wrzeszczała, i już
wiedziałem, że kiedy wszyscy się rozejdą, wróci po mnie i zabierze do domu, ale
nie czułem strachu. Nie zostało nic poza pustką, śladem po kwaśnym
rozgoryczeniu po porażce, o którą mogłem winić tylko siebie. Teraz nie miałem
nikogo, kogo mógłbym obarczyć niepowodzeniem. Nie pamiętałem, kiedy i gdzie
zaklęcie oszałamiające zostało cofnięte, nie wiedziałem, czy skrzatka wróciła z
nami do namiotu, czy została porzucona w lesie — ostatnią rzeczą,
którą zdołałem zarejestrować, były odgłosy kilkunastu teleportacji, a potem
trzask łamanych gałęzi.
Mimo to nie
przypuszczałem, że tak prędko odzyskam świadomość. Potworny ból i zamroczenie
powróciły ze zdwojoną siłą, zanim zdążyłem o nich zapomnieć. Jakbym zbudził się
z bardzo krótkiej drzemki — ledwo zamknąłem oczy, już zostałem z niej
wyrwany. Długo trwało, nim się ocknąłem i zorientowałem, że siedziałem na
kanapie w salonie. Nie w kuchni, nie w swojej sypialni, nawet nie w gabinecie
ojca, a w salonie, który od lat stanowił miejsce zakazane. Ręce miałem jak z
ołowiu, kiedy uniosłem je do twarzy; w głowie szalał mały huragan i pierwszy
raz od ucieczki z Azkabanu pragnąłem, by Crouch przywrócił Imperiusa. Bym znów
przestał istnieć.
— Wstań.
Ostre, białe
światło wzmagało dyskomfort, zwłaszcza gdy podniosłem opuchnięte powieki i
poczułem pod nimi igłę kłującego bólu. Mrużąc oczy, rozejrzałem się po pokoju,
ale dopiero po chwili z mieszaniny stonowanych barw wyłowiłem sylwetkę ojca.
Nadal w tym samym mugolskim garniturze, z różdżką w dłoni i małą, podróżną
walizeczką leżącą u stóp. Jedynie lakierki nie błyszczały jak zwykle.
— Wstań — powtórzył.
Podniosłem się
i musiałem wytrzymać na trzęsących się nogach, choć pole widzenia utonęło w
chmurze czarnych i białych plam. Gorąco uderzyło mi do głowy i chyba się
zatoczyłem, gdy stanęliśmy Crouchem twarzą w twarz. Jego ubranie cuchnęło dymem
i dopiero w momencie, kiedy powoli odzyskiwałem wzrok, spostrzegłem, że było w
kilku miejscach osmolone i nadpalone. Patrzyłem na ojca, on patrzył na
mnie — bez nienawiści, bez wściekłości, bez cienia jakiejkolwiek
emocji. Wzór chłodu i opanowania, jakby smakował tę chwilę konfrontacji, obraz
mnie żałosnego i przegranego, lecz to nie ja znowu coś straciłem, ale on.
Kolejny raz stałem się źródłem jego niepowodzenia. Usta miałem sztywne i
zdrętwiałe, ale uśmiechnąłem się — warto było posunąć się do
wszystkiego, żeby zobaczyć go w takim stanie. I wtedy nie wytrzymał, wymierzył
mi policzek, jakby to coś miało zmienić.
*
Zostaliśmy
sami i po pewnym czasie naprawdę to odczułem, choć stan, w którym się
znalazłem, nie wykraczał poza zaspokajanie podstawowych potrzeb fizjologiczny.
Ojca prawie nie widywałem. Nie było między nami nikogo, kto mógłby sprawić, że
atmosfera w dworku na powrót stałaby się znośna, a momenty, kiedy odzyskiwałem
świadomość, należały do rzadkości. Paplanina Mrużki stanowiła tło dające
iluzoryczne poczucie normalności, a towarzyszenie jej podczas wykonywania prac
domowych wypełniało czas, gdy przebłyski rzeczywistości stawały się na tyle silne,
że nie żyłem wspomnieniami o Regulusie. A teraz cisza. Moje pole widzenia zostało
ograniczone do minimum. Nie pamiętałem rozmów z Crouchem, choć wiedziałem, że
czasami miały miejsce, lecz przypominałem sobie o nich długo po czasie, czasami
nawiedzały pod postacią snów. Już nie widywałem matki, przestała istnieć wraz z
odejściem skrzatki, a ja naprawdę chciałem tęsknić. Chciałem docenić
nadopiekuńczość Mrużki, lecz było mi zwyczajnie wszystko jedno. Powoli
uświadomiłem sobie, że zacząłem czekać na śmierć.
I właśnie w
tym momencie, podobnie jak wtedy, kiedy utraciłem nadzieję w Azkabanie,
nadszedł ratunek, lecz również nie tak, jak się tego spodziewałem. Od
mistrzostw samotność stała się na tyle naturalna, że potrafiłem przesiedzieć
cały dzień bez słowa, bez jedzenia, wpatrując się tępo w ścianę i wychodząc
wyłącznie do łazienki. Nie mogłem zarejestrować obecności ojca w domu, choć zdarzało
się tak, że ignorowałem go, gdy wchodził do kuchni, w której — być
może nostalgicznie, w podświadomej tęsknocie za Mrużką — niemal bez
przerwy przesiadywałem. To było absurdalne, ale widziałem go i nie, jakby
zmysły działały przeciw sobie — słyszałem, że coś mówił, lecz nie
pojawiał się w zasięgu mojego wzroku, tak że zaczynałem wierzyć, że
zwariowałem. Tamtego dnia też chyba się do mnie odezwał — pierwszy
raz od kilku dni, rzucił w eter jakąś uwagę, choć nie oczekiwał odpowiedzi.
Kontrolował mnie jak na początku. Do tego stopnia, że nie zdołałem wydać z
siebie dźwięku, jeśli nie pozwolił. Zażyczył sobie kawy, otóż to. Do gabinetu i
z kropelką brandy, jeśli łaska, ponieważ on, Crouch, czuł się przepracowany,
jakby miał na głowie całe Ministerstwo Magii. Pierwszy raz ośmielił się to
przyznać i również pierwszy raz od dawna rozbrzmiał w holu najwspanialszy dźwięk,
o jakim nie śmiałem już śnić.
Puk, puk, puk.
~*~
Cieszę się, że
to już koniec Barty’ego pod wpływem Imperiusa, nareszcie coś się będzie działo.
Następny rozdział będzie dość niekanoniczny i znów nawiążę do Siostrzenicy — w końcu właśnie
dlatego powstał ten blog. Niebawem (siedemnastego sierpnia) będziemy tu
świętować szóstą rocznicę, ale raczej nie wyrobię się do wtedy z kolejnym
rozdziałem, bo czeka mnie DLR i chciałabym jeszcze w sierpniu napisać chociaż
połowę drugiego rozdziału na SCP.
Przeczytałam całe opko i czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńBędzie tu coś nowego :-(?
~zakręcona
Jasne. :) Generalnie mam dość dużo tekstów, a teraz jeszcze sesja na studiach, więc cisnę na tyle, na ile starcza mi czasu, ale w marcu na 100% rozdział się pojawi, mam już połowę.
Usuń