Najszybciej sparzysz się na kobiecie zimnej.
— M. Andrzej
Najgorsza i
najcięższa atmosfera panowała w pokoju, który dzieliłem z młodym Francuzem.
Nieco się go obawiałem, gdyż zachowywał się bardzo podejrzanie; nieustannie na
mnie zerkał, mruczał coś pod nosem w swoim ojczystym języku, a kiedy wyszedłem
do łazienki, chyba buszował w moim kufrze, bo po powrocie zastałem skarpetki
nie w tym miejscu, w którym je zostawiłem. Z początku starałem się ignorować
tego ciotowatego popierdółkę, ale pod wieczór miałem nerwy na wierzchu.
Uspakajał mnie jedynie fakt, że jutro o tej porze będę już leżał w swoim łóżku
w lochach i słuchał pieprzenia Regulusa. Przed snem otworzyłem jeszcze okno,
żeby zapalić papierosa; nie robiłem tego regularnie, raczej podpalałem,
podkradając Blackowi fajki, a na podróż udało mi się wyłudzić prawie pół paczki.
Uczeń z Beauxbatons przyglądał mi się, kiedy powoli wydychałem dym i co jakiś
czas strzepywałem na parapet siwy proszek; choć czułem jego wzrok na plecach, nie
spojrzałem na niego ani razu. Odezwał się do mnie dopiero wtedy, gdy zamknąłem
okno:
— Tutaj nie wolno palić.
— I co w związku z tym? — zapytałem,
wycierając dłoń w spodnie.
Usta Francuza
rozciągnęły się w lekkim, zadziornym uśmiechu. Z zaskoczeniem zauważyłem, że
nie było już w nim śladu agresji i niechęci, z którymi przedstawił mi się rano,
choć nadal miał w sobie coś pretensjonalnego.
— Nic. Ale jak będziesz wciąż palić — wstał
ze swojego łóżka, po czym podszedł do mnie i przysunął twarz tak blisko mojej, że
poczułam się bardzo niezręcznie — to
będziesz śmierdział. I wypadną ci zęby.
Szybko od
niego odszedłem i usiadłem u wezgłowia na poduszce. Zachowanie Edouarda po raz
kolejny mnie zaniepokoiło; poczułem się zaszczuty, miałem dość tego dziwaka i
chorobliwie czystych pomieszczeń. Tęskniłem za Hogwartem, Regulusem i kolegami
z pokoju, z którymi się zgrałem — chciałem już wracać do szkoły.
Atmosfera panująca w Zauberkunst przypominała atmosferę ze szpitala lub nawet
szpitala psychiatrycznego, ale należało jeszcze przetrwać jeden dzień. Kiedy
wyszedłem z łazienki, od razu wśliznąłem się do łóżka, przykryłem kołdrą i
zamknąłem oczy z nadzieją, iż sen nadejdzie prędko, choć było jeszcze wcześnie.
*
Rankiem nie
odezwałem się do Edouarda ani słowem, choć on znowu natarczywie mnie obserwował.
Pakowanie walizki zajęło mi zaledwie kilkanaście sekund — ja nie
rozgościłem się tu tak, jak mój współlokator, zapakowałem do kuferka jedynie
paczkę fajek i wczorajsze ubranie, po czym przywdziałem świeżą, czarną szatę
ucznia Hogwartu i bez słowa opuściłem sterylną sypialnię. Musieliśmy tylko
zjeść śniadanie i odczekać, aż podadzą wyniki. Na samą myśl o tym czułem, jak
żołądek skręcał mi się nieprzyjemnie ze strachu, ale na zewnątrz byłem chłodny,
spokojny i opanowany. Nic prawie nie przełknąłem, w gardle czułem wielką gulę,
która trochę uniemożliwiała rozmowę i jedzenie, a kiedy oddychałem, kłuło mnie
w piersiach. Snape również wydawał się nieco bardziej roztargniony. Pogrążeni w
milczeniu siedzieliśmy w auli, którą na tę małą uroczystość przystrojono w
fioletowe, aksamitne szarfy z nazwą szkoły wyhaftowaną złotą nicią. Dekoracje
te był eleganckie i skromne, doskonale pasując do wszystkich utrzymanych w
bieli wnętrz budynku.
W auli
ustawiono równo drewniane, proste krzesła, aby każdy reprezentant swojej szkoły
wraz z nauczycielem mógł wygodnie zająć miejsce, dla dyrektorów zaś
przygotowano stół nakryty śliwkowym, błyszczącym obrusem i ustawiono go pod
lewą od wejścia ścianą. Profesor Zellstoff wkroczył na podium równo o godzinie
dziesiątej. Ubrany w czarną, aksamitną szatę w srebrne gwiazdki wyglądał jak
groteskowa postać z przedstawienia dla dzieci. Poczułem, jak żołądek skurczył
mi się boleśnie do rozmiarów orzeszka, nie wiedziałem jednak, czy z głodu, czy
raczej ze zdenerwowania. Dyrektor Zauberkunst trzymał w dłoniach listę, która najpewniej
zawierała wyniki. Uśmiechał się lekko, przyjaźnie, co czyniło jego zarośniętą
twarz o wiele łagodniejszą.
— Wiem, że od rana czekaliście na ten moment — przemówił
magicznie wzmocnionym głosem, nie kryjąc entuzjazmu. — Dlatego bez zbędnych wstępów odczytam teraz
trzech finalistów, począwszy od trzeciego miejsca. — Zerknął w
swoje notatki. — Marina Bianca
Eleonora Veronica Sibbini z Magia Escola, gratuluję.
Rozległy się zimne
oklaski, a ciemnowłosa dziewczyna o idealnej, hiszpańskiej urodzie siedząca w
pierwszym rzędzie uniosła dłonie do ust, nie wierząc w to, co usłyszała;
wykonała jakiś dziwny ruch, jakby chciała wstać, ale jej stary, pomarszczony
nauczyciel okazał jedynie chłodną dumę i skinął lekko głową, przytrzymując ją
dyskretnie za ramię. Kiedy w auli zrobiło się całkiem cicho, dyrektor znowu
przemówił:
— Na drugim miejscu znalazł się Bartemiusz
Crouch ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie…
Poczułem, jakby
ogromny kamień uniósł mi się w żołądku i spadł z powrotem na jego dno. Ogromna
ulga pomieszana z radością zstąpiła na moje serce, kiedy tylko usłyszałem swoje
nazwisko, a twarz paliła. Uścisnąłem dłoń Snape’a, choć nie za bardzo
wiedziałem, co robiłem. Nauczyciel nie uśmiechnął się ani w żaden inny sposób
nie pokazał zadowolenia, ale w tej chwili miałem to gdzieś, liczyło się tylko
to szczęście, tylko mój mały sukces. Prawie w ogóle nie słyszałem oklasków, w
uszach mi szumiało, a ja sam nie potrafiłem pozbierać myśli. Atmosfera
gęstniała, a profesor Zellstoff odezwał się natychmiast, gdy formalne brawa
ucichły:
— No i na pierwszym miejscu z różnicą zaledwie
trzech punktów znajduje się Adrian Pawłow z Durmstrangu.
Przez chwilę
oklaskiwaliśmy uprzejmie przystojnego, zaczerwienionego z radości Bułgara
ściskanego przez swego rozentuzjazmowanego, młodego nauczyciela (ja wciąż
oddychałem głęboko, żeby się uspokoić), po czym czarodziej przemówił po raz
trzeci:
— Znamy już wyniki, więc na koniec pragnę wam
wszystkim podziękować za uczestnictwo w konkursie i wręczyć trzy wyróżnienia.
Pannie Heli Nikolajewnie, Nathirowi Akbarowi oraz Edouardowi Porterowi.
Zapraszam po odbiór dyplomów.
Kiedy cała
trójka wyszła na podium i przyjęła od profesora Zellstoffa pergaminowe wyróżnienia,
uśmiechała się, lecz były to raczej fałszywe grymasy, którymi usiłowali
zamaskować wściekłość. Na najbardziej zawiedzioną wyglądała Hela. Uścisnęła
krótko dłoń dyrektora i natychmiast zeszła ze sceny, utkwiwszy wzrok pałających
oczu w podłodze. Ciężko mi było im współczuć, choć domyślałem się, że sam nie
byłby zachwycony, odbierając wyróżnienie, które prawie (ale tylko prawie) oznaczało kolejny etap.
Czarodziej raz
jeszcze podziękował wszystkim uczestnikom, a gdy zaczęli się rozchodzić, wezwał
do siebie finalistów oraz ich nauczycieli. Poczułem się trochę onieśmielony,
kiedy znaleźliśmy się w tak małym gronie, zwłaszcza że panna Sibbini oraz
dyrektorka szkoły szczebiotały głośno i namiętnie po hiszpańsku, nie pozwalając
mi się skupić. Dumbledore stanął za mną z ręką na moim prawym ramieniu; poczułem,
że skóra w tym miejscu paliła nieprzyjemnie, jakby dłoń starca była z
rozgrzanego do białości żelaza.
— Dobrze się spisaliście. Termin finału
przypada na dwudziestego drugiego września. Z tego, co wiem, dwójka z was
kończy szkołę w tym roku. — Zellstoff spojrzał najpierw na
uczennicę z Magia Escola, później na mnie. — Dlatego mam nadzieję, że nie będę musiał zastępować was wyróżnionymi.
Myślę, że to już wszystko. Dumbledore, mogę cię na chwilę prosić?
Skinął głową w
kierunku dyrektora Hogwartu i obaj odeszli gdzieś na bok, szybko rozmawiając po
niemiecku. Snape szturchnął mnie niecierpliwie w plecy i wyszeptał:
— Na nas
już czas, Barty.
Ruszyliśmy powoli w stronę drzwi wyjściowych, podobnie zresztą jak
reszta finalistów i ich opiekunów. Tuż przy auli stały dwa duże marmurowe
kominki strzeżone przez duchy przyodziane w na wpół przezroczyste, perłowo białe
zbroje z zamkniętymi przyłbicami — to były pierwsze zjawy, jakie
zobaczyłem w tym zamku. Mogłem się tylko domyślać, iż pilnowały transportowych
kominków, aby żaden z uczniów nie mógł zrealizować głupiego pomysłu, jakim była
ucieczka ze szkoły. Obok kominków stały dwie wysokie, lecz niezwykle wąskie
porcelanowe wazy wypełnione po brzegi czymś błyszczącym (domyśliłem się, że to
proszek Fiuu). Zanurzyłem dłoń w ciepłym, połyskującym pyle i pochwyciłem
szczyptę, którą natychmiast wrzuciłem w ogień, a szkarłatno-złote płomienie
momentalnie zabarwiły się na zielono. Mruknąłem pod nosem Hogwart i przekroczyłem palenisko. Gorące, szmaragdowe płomienie
pochłonęły mnie żarłocznie w wirującą nicość, a ja znów zacisnąłem zęby,
skupiwszy się, żeby nie zwymiotować. Barwy i odgłosy kręciły się dookoła mojej
głowy, dopóki nie pojawiłem się niespodziewanie w kominku Snape'a; nie obyło
się bez silnego trzaśnięcia stopami o podłogę. Szybko wyskoczyłem z niego na
kamienną podłogę, wzniecając wszędzie szary pył, aby zrobić miejsce
profesorowi, który przybył kilka sekund później. Otrzepał długą, czarną szatę z
popiołu, po czym zwrócił się do mnie, nie kryjąc dumy:
— Medal
finalisty masz już zagwarantowany, jutro zostanie zapewne umieszczony w Sali
Trofeów, Slytherin otrzyma też dwieście punktów od Dumbledore'a. Powiedzmy, że…
dostaniesz tydzień wolnego, abyś mógł odpocząć od eliksirów i poświęcić ten
czas na treningi quidditcha. — Nauczyciel spojrzał na mnie znacząco,
jak zwykle bez cienia uśmiechu. — Konkurs konkursem, ale Puchar
Quidditcha też jest ważny. Zarezerwowałem dla was boisko na godzinę dwunastą,
więc lepiej się nie spóźnij.
— Ale… Panie
profesorze, myślałem, że trochę odpocznę…
— Wyśpisz
się po śmierci, a teraz udaj się lepiej na boisko — odparł Snape i
dał znak ręką, żebym już sobie poszedł.
Kiedy wróciłem
do dormitorium Ślizgonów, czekał tam na mnie kapitan drużyny — Jan Chojnacki.
Był potężnie zbudowanym szóstoklasistą o czarnych, krótkich włosach i
kwadratowej szczęce. Już od dawna przyjęło się, że uczniowie Domu Węża przypominali
gburowatych trolli, Ślizgonki zaś — wiecznie skrzywione ropuchy lub zadufane
w sobie, puste panienki, co dziwne, gdyż przez siedem lat nie spotkałem w swoim
dormitorium nikogo takiego. Wręcz przeciwnie, zdecydowana większość Ślizgonów
to pełni wdzięku i elegancji, piękni, młodzi arystokraci, urodziwi w zupełnie
ten sam sposób, co Gryfoni, Puchoni czy Krukoni. Zwyczajni uczniowie.
— Crouch,
łap się za miotłę i w tej chwili na boisko. — Wściekłość w głosie
Jana mnie zaniepokoiła. — Black już zdążył wczoraj zaspać, więc
przynajmniej ty postaraj się mnie nie wkurwiać, jasne?
— A gdzie
on jest?
— Siedzi
w Wielkiej Sali i się obżera, a za chwilę będzie się dopominał przerwy, picuś
glancuś…
— Dzięki — przerwałem
mu tę litanię i jak najszybciej się oddaliłem.
Pobiegłem do
dormitorium chłopców. Cisnąłem małą walizkę na ładnie ułożoną narzutę i
rzuciłem się do większej. Machnięciem różdżki otworzyłem wieko, wyciągnąłem z
niego szaty do quidditcha, a miotłę wytargałem spod łóżka. Był to najnowszy
model Saturna pięćdziesiąt sześć, ojciec w sierpniu sprowadził go dla mnie
prosto ze Stanów. W Europie nie produkowano tego modelu, gdyż uważano, że miotły
są zbyt… narwane, ja jednak świetnie
sobie z nim radziłem, a w tym roku nie przegrałem z moim nim ani jednego meczu.
Zatrzasnąłem
wieko kufra i czym prędzej opuściłem dormitorium, dopinając ostatnie guziki
szaty. Byłem jednym z trzech ścigających; nasza drużyna składała się z sześciu
chłopców i jednej dziewczyny — Sabiny Knot, która grała na pozycji
pałkarza. Dwa lata temu, kiedy weszła do drużyny, wywołała w zespole wielkie zaskoczenie
i zachwyt. Nie chodziło tu bynajmniej o jej płeć, nie, lecz bardziej o posturę.
Owszem, była wysoka, ale tak wątła, że mógłby ją zdmuchnąć z miotły nawet
leciutki podmuch wiatru, tak przynajmniej nam się zdawało. Jej duże, nieco
zapadnięte, jasne oczy były zawsze mocno podkrążone, pergaminowa skóra blada, wręcz
ziemista, a sięgające ramion mysie włosy — rzadkie i cienkie.
Poruszała się dziwnie, trochę jak pająk, lecz kiedy miała pałkę w dłoni, celnie
odbijała tłuczki, a robiła to z taką siłą, której nie mógłby się powstydzić
niejeden ćwiczący regularnie mężczyzna. Regulus również nie przypominał
typowego gracza. Odpowiedzialny był za poszukiwanie złotego znicza, co
wychodziło mu bardzo dobrze, choć nigdy nie potrzebował zbyt dużo ćwiczyć, a
jego zainteresowanie quidditchem ograniczało się jedynie do szkolnych rozgrywek.
Miał jednak wrodzony talent, byłem pewien, że mógł mu go pozazdrościć nawet sam
James Potter.
Co do Blacka,
to natknąłem się na niego w holu. Miał już na sobie szatę do quidditcha, a w
dłoni ściskał swoją zmordowaną Kometę — ta miotła nie widziała
ścierki chyba od czasu kupna, a witki wiecznie sterczały jej pod dziwnymi
kontami, jakby jej właściciel naprawdę zamiatał nią podłogę. Rozpoznał mnie już
spod drzwi do Wielkiej Sali; cisnął miotłę na bok i chciał chwycić mnie w
objęcia, ale zaparłem się rękami, zawstydzony tym wylewnym powitaniem. Jakieś
dziewczyny z czwartej albo piątej klasy obejrzały się za nami i zachichotały z
zażenowaniem.
— Jak tam
konkurs, mistrzu świata?!
— Finał!
Jest finał! — Nie mogłem się powstrzymać, aby nie odkrzyknąć, unosząc obie ręce
w geście triumfu.
Dopiero kiedy
podszedł bliżej, zauważyłem, że wyglądał na trochę niewyspanego, choć niezmiennie
tryskał optymizmem. Domyśliłem się, że skorzystał z mojej nieobecności, aby
popić i poflirtować.
— Jesteś
teraz olimpijczykiem — powiedział gorliwie. — Wczoraj przez
cały wieczór opijaliśmy twoje zwycięstwo.
— To
dlatego Chojnacki był taki wkurwiony — mruknąłem, wzruszając lekko
ramionami. — No trudno. Ale nie dawajmy mu powodów do kolejnych „kurw”
i chodźmy.
— Ale… trzeba
to oblać!
— Wczoraj
oblaliście. Idziemy.
Uwielbiałem
quidditcha. Kolorowe, rozmazane plamki śmigające w powietrzu z taką gracją,
jakby tańczyły, jednocześnie nokautując swych przeciwników z taką brutalnością,
której pozazdrościć im mógł niejeden auror — to było to, co mnie w
tym najbardziej pociągało. Ale jeszcze bardziej od oglądania cieszyłem się
samą, czując, że podczas gapienia się z trybun coś traciłem. Do drużyny zakwalifikowałem
się w drugiej klasie, kiedy nareszcie mogłem przywieźć z domu swoją miotłę, i
mimo że wyglądałem na słabeusza, w przestworzach radziłem sobie doskonale. Latanie
było czymś, co sprawiało mi naprawdę ogromną frajdę, czułem się w tym naprawdę
dobry i wolny. W całej swojej karierze przegraliśmy tylko jeden mecz, więc śmiało
mogłem powiedzieć o swojej drużynie — byliśmy naprawdę nieźli.
Mimo mojego
karygodnego zaniedbania gry na rzecz eliksirów, na treningu nie grałem wcale
gorzej niż zazwyczaj. Jeśli chodzi o Regulusa, to również latał wyśmienicie i
uważał na to, co działo się na boisku — chyba pierwszy raz od bardzo
dawna, choć on i tak miał zawsze szczęście, psim swędem udawało mu się schwytać
znicza, choć nierzadko przez większość meczu siedział na miotle i obserwował
grę. Jego słabym punktem (jeszcze sprzed czasu przemiany) był brak dostatecznej
koncentracji, potrafił w pewnej chwili zawisnąć nieruchomo w powietrzu i gapić
się w przestrzeń, ale i tak był cholernym farciarzem.
*
Mieliśmy
naprawdę dużo szczęścia, że jako opiekuna dostaliśmy Snape’a. Nie tylko
rezerwował dla nas boisko tak często, jak się tylko dało, ale i przymykał oczy
na dowcipy, które robiliśmy graczom z Ravenclawu. Nie oznaczało to jednak, że
oni nam się nie odwdzięczali. Wręcz przeciwnie, czynili to z rozkoszą, tylko
profesor Flitwick nie traktował swoich podopiecznych tak pobłażliwie. Pewnego
słonecznego ranka podczas jednego z naszych licznych treningów nagle poczułem, że
moje brwi powiększyły się do takich rozmiarów, że zasłoniły mi oczy. Na
nieszczęście moja miotła była tak rozpędzona, że uderzyłem w środkowy słupek,
którego bronił Chojnacki. Gdyby nie on, z pewnością spadłbym z miotły i
poważnie się uszkodził, o co najprawdopodobniej chodziło Krukonom. Snape i
Flitwick łajali tę trójkę dowcipnisiów dobry kwadrans, po czym odjęli im po
dziesięć punktów i ukarali tygodniowym szlabanem, a Mistrz Eliksirów dodatkowo
zagroził, że następnym razem pójdzie do Dumbledore’a ubiegać się o wydalenie
ich z drużyny. Na wieść o tym Regulus okropnie upił się, a następnego ranka
rzygał malowniczo pod prysznicem.
W dzień meczu wyjątkowo
się denerwowałem. Może nie aż tak, jak przed półfinałem w konkursie, ale powoli
zaczynałem mieć dość permanentnego stresu. W drużynie Krukonów na pozycji
pierwszego ścigającego grała Paulina Skalska; od wydarzenia w pubie madame
Rosmerty nie zaszczyciłem jej ani jednym spojrzeniem, mimo że widywałem ją
często na korytarzach lub rozgrzanych przez letnie słońce błoniach, nie mówiąc
o prawie wszystkich zajęciach, na które ze mną uczęszczała. Teraz stała
niedaleko kapitana drużyny Krukonów i gapiła się na mnie bezczelnie, lecz postanowiłem
to zignorować, a zdenerwowanie zamaskować beztroską pogawędką z Regulusem i
Sabiną Knot, choć na karku czułem nieznośne mrowienie.
— Chojnacki
się wkurzy, jeśli znów się zagapisz, więc tym razem skup się — zwróciła
się do Blacka nasza pałkarka, kręcąc niefrasobliwie młynki swoim kijem.
— To nasz
ostatni mecz, musimy wygrać — dodałem trochę bardziej do siebie niż
do nich, a kiedy rozległ się ostry gwizdek pani Hooch, poczułem, jak coś przewróciło
mi się w żołądku.
Dosiadłem
swojej niezawodnej miotły i wystartowałem, czując suchość w ustach. Reszta
uczyniła to samo.
Gra już od
pierwszej minuty była zacięta; na dobry początek ledwo uniknąłem ciosu
tłuczkiem i zdobyłem pierwsze dziesięć punktów dla swojej drużyny, dając
Ślizgonom okazję do radości. Przewidzieliśmy to: Krukoni nie dorastali nam do
pięt, a ich słabą stroną był obrońca, który najpewniej miał dziurawe ręce,
skoro przepuścił takiego kafla. Regulus przemknął obok mnie, celowo muskając
ramię rąbkiem szaty, po czym wrócił do przeszukiwania nieba.
Jeszcze
trzykrotnie daliśmy szansę naszym srebrno-zielonym kibicom do aplauzu, a chwilę
później to Krukoni zdobyli prawie minuta po minucie dwadzieścia punktów. Jakiś
kwadrans później (jak oznajmił komentujący) szliśmy łeb w łeb: sześćdziesiąt do
sześćdziesięciu. Zacząłem się denerwować, ale emocje, adrenalina i złość bardzo
pomagały — udało mi się strzelić obrońcy drużyny Krukonów jeszcze trzy
bramki. Już przymierzałem się do trzeciej, kiedy jeden z graczy w
ciemnoniebieskiej szacie uderzył mnie z całej siły w bok, przez co upuściłem
kafla. Automatycznie spojrzałem przez ramię i ujrzałem mknącą tuż obok mnie
Paulinę, na jej twarzy malowała się przerażająca złośliwość. Przyspieszyłem,
aby móc pochwycić odebraną przez Fidelisa piłkę i przerzucić ją przez złotą
obręcz, jednocześnie umożliwiając Regulusowi pochwycenie znicza oraz zdobycie
Pucharu. Skalska jednak zrobiła to samo, sycząc do mnie w tak okropny sposób,
że jej słowa zdały się być czystą trucizną:
— Mój
nowy chłopak jest świetny w łóżku, wiesz? Za to ty pewnie nie wiedziałbyś, jak
się za to zabrać, ha, ha, ha!
Śmiała się tak
przenikliwie, że nawet w tak ważnej chwili utraciłem cierpliwość. Stało się
kilka rzeczy na raz. Cisnąłem kafel w kierunku lewej obręczy, Paulina
przyspieszyła i wyleciała przede mnie, a ja zderzyłem się z nią boleśnie. Piłka
chybiła celu o dobre pół metra. Pani Hooch natychmiast do nas podleciała i
przyznała Ślizgonom jeden rzut wolny. Byłem tak rozdygotany, że dłonie trzęsły
mi się okropnie, a w środku wszystko się gotowało, jednak tym razem trafiłem
idealnie. Musiałem. Spudłowanie było w tej chwili niemożliwe. Kafel przeleciał dokładnie przez środek lewej
obręczy pomiędzy wyciągniętymi ramionami obrońcy. Nie miałem pojęcia, czy
poprzednia pomyłka związana była ze zdenerwowaniem, czy może ze zderzeniem z
przeciwniczką, wiedziałem jednak, że Paulina zniszczyła mi ten ostatni w
Hogwarcie mecz. Dalsza gra była dla mnie niemalże nie do zniesienia, pragnąłem,
aby się jak najwcześniej skończyła. Przeklinałem Blacka w myślach, jednocześnie
ponaglając, żeby nareszcie zabrał się za szukanie, ale złapał znicza kilka
minut później, więc mogłem spokojnie wylądować na rozgrzanym słońcem boisku
wśród wiwatów i oklasków srebrno-zielonych kibiców, mając dość wszystkiego i
wszystkich. Słowa Pauliny wciąż dźwięczały mi głośno w uszach jak echo
potężnego dzwonu.
Za to ty pewnie nie wiedziałbyś, jak się za to
zabrać… HA, HA, HA!
Uściskałem
wrzeszczącego z niepohamowanej radości Blacka, po czym odwróciłem się w
kierunku grupki Krukonów, którzy wylądowali jakieś dwa metry dalej z ogromnym
rozczarowaniem malującym się na twarzach i wzrokiem wbitym w lśniącą w słońcu
murawę pod swymi stopami.
— I co,
warto było mnie znowu zranić? — zapytałem, kiedy znalazłem się
dostatecznie blisko, aby Skalska mogła mnie usłyszeć. Kipiałem ze złości, ale
zacisnąłem zęby i wycedziłem przez nie: — Wygraliśmy i bez twojego
wpierdalania się. Jesteś najgorszą i najpodlejszą dziewczyną, jaką znam. Daj mi
wreszcie spokój.
Zanim sens
moich słów do niej dotarł, odwróciłem się i odszedłem z resztą swojej drużyny,
aby móc w pełni świętować powoli kończący się rok szkolny oraz zdobyty Puchar
Quidditcha. Miałem wrażenie, że chciała coś jeszcze powiedzieć, ale już się nie
odwróciłem.
~*~
Powoli
zbliżamy się do czasów spędzonych przez Barty'ego w Azkabanie i w niewoli u
ojca. Jak już to wcześniej mówiłam, nie będzie to długie opowiadanie.
Bartemiusz jest postacią ważną w Siostrzenicy,
więc chciałabym Wam powiedzieć o nim jak najwięcej, ale bez rozdrabniania się.
Wszystko cudnie pięknie, ale czemu na górze jest Doktor?
OdpowiedzUsuń~Pes.
To się nazywa szablon.
UsuńBarty jest bardzo zadowolony że jest finalistą.
OdpowiedzUsuń~olka
Ale jeszcze bardziej się ucieszy, kiedy już zostanie Śmierciożercą xD
UsuńNo i zawitałam i na tym blogu, tak jak mówiłam. Moim zdaniem MM jest lepsza, ale to opowiadanie także potrafi nieźle zaciekawić. Po pierwsze, postać Barty’ego. Nigdy nie czytałam jeszcze o nim, a Twój sposób jego kreakcji jest intrygujący. Wiesz, spodziewałam się napalonego i pewnego siebie chłopaka, który ma manię na punkcie Czarnego Pana, a tymczasem widzimy tutaj osobę nieśmiałą, wręcz miłą, ale z wielkimi ambicjami. Wpierw byłam nieco zbita z tropu. Słodki Barty ma być śmierciożercą? Ale teraz nawet mi się to podoba. Nie wiem, może jego charakter jeszcze się zmieni, a póki co podoba mi się oryginalność i wyłamanie się z szablonu śmierciożercy. Muszę przyznać, że polubiłam naszego głównego bohatera, nawet bardzo. To świetny i utalentowany chłopak. Gdzie ta Paulina miała oczy, gdy go rzuciała?No właśnie, Paulina. Wpierw zdawała się spoko, teraz mnie irytuje. Cieszę się, że Barty jej wygarnął.Black to także ciekawa postać, choć jego zaborczość także mnie drażni. Ogółem relacje, pomiędzy nim a Barty’m są dziwne i wręcz odpychające. Liczę, że obydwoje znajdą inne partnerki. Wspomnę jeszcze o Snapie, który jest bardzo fajny w Twoim opowiadaniu <3Jeśli chodzi o fabułę no to czekam na rozkręcenie się ze śmierciożerstwem, bo ważenie eliksirów i strzelanie goli to fajna sprawa, ale nieco nudna. Chciałabym, by zaczęło dziać sie coś…mrocznego. Mam także mętlik w głowie jeśli chodzi o czas opowiadania. Jak to możliwe, że w 2004 roku żyje Barty?Że Snape, który był młodszy od niego, jest teraz nauczycielem? Zdrowo pomieszałaś te czasy, chyba o tym wiesz? No cóż, postaram się to jakoś poukładać sobie. No i mam jeszcze małe zastrzeżenie co do konkursu. Po co im finał, skoro 3 miejsca zostały już przyznane? Moim zdaniem szkoda zachodu, wystarczyłby wynik z półfinału. No ale jak chcesz. Ogółem opowiadanie jest interesujące i ładnie opisane, więc oczywiście tutaj zostaję. Ciekawi mnie tylko adres. Kochanek muz…Jakich muz? Do czego to się odnosi, jeśli mogę wiedzieć?Wow, ale sie rozpisałam ^^ Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń~Marzycielka
Jak ja lubię takie długaśne komentarze, achhh <3 Cóż. Nie wiem, czy czytałaś, zdaje się, pierwszą sową (pierwszy post), tam było napisane, że ten blog jest jakby… opisem życia Barty’ego z SCP – z mojego pierwszego bloga. Ale ma on ponad 300 rozdziałów i bardzo tam namieszałam, dlatego postanowiłam założyć tego bloga i wyjaśnić niektóre wątki, a jako że Barty to bardzo ważna postać, z jego perspektywy jest pisane to opowiadanie. Tak, wg pani Rowling, Barty ma więcej lat, niż ja mu tutaj dałam, ale odmłodziłam także pana Voldemorta, który w czasie swego odrodzenia miał ok. 40 lat. A wiesz, dlaczego? To proste. Moje pierwsze opowiadanie jest o SIOSTRZENICY Czarnego Pana. Gdybym pozostawiła wiek Voldzia takim, jaki jest w HP, matka głównej bohaterki musiałaby mieć minimum 70 lat (nie mogłaby być młodszą siostrą Lorda, gdyż Meropa zmarła przy porodzie), a to trochę nierealne. Natomiast Barty jest tak młody, ponieważ nie chciałam związać mojej, obecnie 17-letniej bohaterki z mężczyzną prawie dwukrotnie starszym. Nie ma w tym żadnego błędu, oczywiście, utrudniłam sobie znacznie życie, mieszając tak strasznie z datami oraz czasem akcji, ale Czytelnicy się przyzwyczaili. Po drugie – adres. Kochanek muz to związek frazeologiczny, który można rozumieć w ten sposób. Osoba ukochana przez muzy albo osoba wielbiąca muzykę. W SCP Barty był ukochanym Sophie, która była muzyką (jeśli będzie Ci się chciało chociaż zacząć czytać SCP, to zrozumiesz to porównanie). Ach, co do finału, to chodziło mi bardziej o to, aby wyłonić trójkę finalistów, którzy zmierzą się ze sobą w tym głównym finale. Trochę to pokręcone, ale nie chciałam robić z Barty’ego mary sue, dlatego muszę sprawić, aby go wywalili z tego konkursu. No, ale główna idea tego była taka, aby ostatni etap rozgrywał się między tymi trzema osobami. Wtedy wszyscy będą wobec siebie równi i spośród nich wybierze się tylko pierwsze miejsce. Drugie i trzecie nie będzie po prostu przyznane, tak, jak w Turnieju Trójmagicznym. Co z tego, kto zająłby drugie lub trzecie miejsce, liczy się tylko pierwsze xD Jeśli miałabyś jeszcze jakieś pytania, to śmiało, pisz xD Nie jestem pewna, czy na wszystkie odpowiedziałam.
UsuńDzięki za odpowiedź :)Tak, wiedziałam, że to opowiadanie nawiązuje do siostrzenicy(której niestety nie przeczytam, bo choć kusi mnie fabułą to jest zbyt długa i nie mam tyle czasu ;P), jednak dobrze, że wyjaśniłaś mi tę parę spraw, bo po prostu nie byłam w temacie ;)Aha, no to teraz rozumiem adres. Jakoś tak Sophie nie przyszła mi do głowy, ale teraz jestem niezmiernie ciekawa jej związku z Barty’m. Prawdę mówiąc zastanawia mnie jeszcze ten teks: strzeż się milczącego…”. To też wiąże sie z siostrzenicą?
Usuń~Marzycielka
Eee… tak, to też wiąże się z Siostrzenicą, aczkolwiek wzięłam je z mojego innego opowiadania, tym razem fanifka na temat „Kronik Wampirów” pióra Anne Rice. Niestety, nigdy ich nie opublikuję. Z dwóch powodów. Po pierwsze słyszałam, że Rice nie życzy sobie tego, aby tworzono fanfiki na temat jej książek, a po drugie – to jednak nie HP xD
Usuń