Jeśli ktoś zada ci cierpienie, wiedz, że najlepszą zemstą jest
przebaczenie.
Sam
nie potrafiłem powiedzieć, jak długo czekałem na proces. Dni zlewały się z
nocami, a mimo tego, że był sierpień… tak przynajmniej sądziłem… i słońce
grzało mocno, przynosząc normalnym śmiertelnikom nadzieję, dookoła Azkabanu
panował przygnębiający mrok. Nie twierdza czy kraty były moim więźniem, lecz
własny umysł. Moje zamknięte oczy. Gdy opadały powieki, a działo się to
częściej niż zwykle, widziałem rzeczy i zdarzenia, których świadkiem nigdy nie
byłem. Sine, obślizgłe stopy… chyba ludzkie, lecz nie miałem pewności… I ta
straszliwa pustka, której nie mogło wypełnić nic poza wolnością. Pragnąłem
robić coś dla Czarnego Pana, cokolwiek, znowu narażać życie, choćby
bezsensownie. Tkwienie w samotności na szczycie zimnej, zamglonej góry było
ostatnim, czego chciałem. Czasami widywałem też twarz ojca. Nic nie mówiła,
tylko patrzyła pusto, bez cienia emocji w bladych oczach. Jakby mnie… nie
poznawał. A przecież byłem niewinny! Krzyczałem do niego, aby mnie stąd zabrał!
Nie mogłem znieść tego miejsca! Nie mogłem jeść, a nawet oddychać, powietrze
paliło mnie, jakby było trującymi, obrzydliwymi oparami unoszącymi się nad
przepełnionym siarką piekłem. Nie zasłużyłem, by smażyć się w ogniu, ja
zasługiwałem na Niebo.
Najgorsza
była jednak nawiedzająca mnie w snach twarz matki. Przynosiła swego rodzaju
ulgę w cierpieniu i samotności, ale nie potrafiłem patrzeć jej w oczy.
Wiedziałem, że nie byłem tak całkiem bez winy. Matka patrzyła zupełnie inaczej
niż ojciec. Była zawiedziona, lecz także bardzo zatroskana, pytała o coś… tak,
chyba pytała. Widziałem, jak jej jasne, przypominające pączek róży usta
poruszają się, ale nie słyszałem ani słowa, jakby ktoś pozbawił ją głosu. Może
właśnie dlatego była tak przygnębiona? A może po prostu potrafiła czytać w
moich myślach… nie, nie! Snape kiedyś mi powiedział… zaraz, zaraz, co on
takiego mówił… Już wiem! Legilimencja to
nie czytanie w myślach. To wgląd w umysł człowieka. Dlaczego zacząłem
rozmyślać o dawnym nauczycielu? Przecież cały czas chodziło o matkę… ale teraz
zapomniałem, o czym miałem pomyśleć…
Właściwie
dni wcale nie różniły się od siebie. Zlewały się w jedno, dopiero huk
otwieranych drzwi były w stanie wyrwać mnie z monotonnej zadumy. Dementor
wyciągnął w moją stronę pokryte liszajami dłonie… W oczach mi pociemniało, a ja
sam chyba na moment straciłem kontakt ze światem, ponieważ nic nie potrafiłem
sobie przypomnieć z podróży do łodzi. Później widziałem już tylko płytki mrok
szorstkiego worka, który ktoś zarzucił mi brutalnie na głowę, czułem chropawy
dotyk tkaniny, z której był wykonany, chłodny, wilgotny powiew słonego wiatru szarpiący
szatę, a także ostry ból łańcucha oplecionego dookoła nadgarstków — wszystko
jak zza grubej szyby. Po raz kolejny pomyślałem, że wyrok zapadł już dawno temu,
lecz jedyną nadzieją miała być obecność ojca na procesie. Był zły i nienawidził
mnie, ale wierzyłem, że w chwili próby okaże łaskę. Pierwszy raz nie pomyślałem
o Bellatriks i braciach Lestrange. Ich los był mi obojętny.
Drogi
na ląd nie widziałem, natomiast w chwili wyjścia na brzeg zostaliśmy przekazani
pod opiekę aurorów — to wspomnienie potrafiłem przywołać. Wciąż
mieliśmy worki na głowach, które ściągnięto nam dopiero w Ministerstwie Magii i
wtedy wszystko sobie przypomniałem. Pamiętałem to miejsce. Byłem tu razem z
ojcem podczas licznych, choć krótkich procesów niewinnych ludzi. Wtedy nawet
nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek przyjdzie mi odwiedzić jedną z tych
sal jako oskarżony.
Znów
zostaliśmy przekazani dementorom. Jeden z nich ujął mnie pod ramię i pociągnął
w kierunku drzwi, jakbym był marionetką bez życia. Drżałem na całym ciele,
szczęka zacisnęła się boleśnie, a nogi odmówiły posłuszeństwa i teraz wlokły
się tak, jakby nie należały do mnie. Lodowata, kleista substancja wypełniła
mnie całego, ciemność przysłoniła mi widok. Mrugałem szybko, aby pozbyć się
tych niespójnych, czarnych mroczków, ale nic to nie dało. Przed sąd
doprowadzono mnie siłą; po omacku usiłowałem wyrwać się dementorom, choć
wiedziałem, że i tak nie miałem dokąd uciec, lecz nie w tym
rzecz — ciało próbowało jak najbardziej oddalić się od potworów. Całkowicie
zatraciłem poczucie jakiegokolwiek honoru. Wiedziałem, że jeśli zostanę
wtrącony do Azkabanu, moje plany dotyczące służby u Czarnego Pana pozostaną na
zawsze tylko pięknym snem, który nigdy nie nawiedzi mnie nocą, gdyż będzie
prześladował mnie najstraszniejszy mrok. To nie mogło się tak skończyć!
Z
szalonego letargu wyrwał mnie ostry, surowy głos mego ojca:
— Zostaliście
postawieni przed Radą Prawa Czarodziejów, abyśmy mogli osądzić was za zbrodnię
tak ohydną…
— Ojcze. — Nagły
przypływ odwagi zamroczył mnie jeszcze bardziej niż obezwładniająca moc
dementorów. Drżałem tak, jak nigdy przedtem, świadomy, że to moja jedyna i
ostatnia szansa. — Nie poznajesz mnie? Jesteś moim ojcem!
Ale
on mnie nie widział. Dokładnie tak, jak w mojej wizji. Oczy miał zamglone i
pełne nienawiści, kiedy podnosił głos, by dokończyć formułkę:
— …o
jakiej jeszcze nikt nie słyszał przed tym sądem. Wcześniej wysłuchaliśmy
obciążających was zeznań. Wszyscy czworo…
Nagle
każdy nawet najcichszy dźwięk przestał istnieć. Dojrzałem jakąś wątłą postać
siedzącą za mym ojcem. Kiwała się we wszystkie strony niczym konający kwiat
szargany przez wiatr — natychmiast rozpoznałem w nim swoją matkę.
Miała na sobie czarną szatę, która wisiała na niej żałośnie, do spękanych warg
przyciskała wymiętą chusteczkę, a niegdyś piękną twarz wykrzywiał grymas
rozpaczy. Oczy ucierpiały najbardziej — były przekrwione, zapuchnięte
i wciąż roniły łzy. Na wspomnienie tej sceny serce zawsze niezmiennie pękało mi
z bólu. Ona do końca wierzyła w moją niewinność, a ja nie mogłem jej zawieść,
bo jej serce rozpadłoby się na setki drobnych kawałków, których nie sposób już
byłoby poskładać. Lord Voldemort, moje plany, ojciec… To wszystko przestało
mieć znaczenie, gdyż ona sądziła, że byłem aniołem. Zacisnąłem wargi, choć
słowom udało się wydostać spomiędzy nich:
— Ojcze,
ja tego nie zrobiłem! Dlaczego mi nie wierzysz? Nie skazuj mnie na Azkaban…!
— Jesteście
też oskarżeni o rzucenie zaklęcia Cruciatus na Alicję Longbottom, kiedy jej mąż
nie chciał wam wyjawić tego, co wie. Zamierzaliście też przywrócić do władzy
Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, aby znów powróciły czasy mroku i zła.
Proszę teraz sędziów…
Uparcie
wpatrywałem się w matkę, która chyba unikała mojego wzroku. Wiedziałem, że już
wszystko skończone. Choć lodowata aura dementorów skutecznie tępiła zmysły,
byłem pewien, że wyrok już dawno zapadł. Nienawiść ojca przewyższała po stokroć
nad niechęcią pozostałych, ale to już nie miało znaczenia. Chciałem jeszcze
ostatni raz ujrzeć oczy tej, która jako jedyna na świecie mnie kochała. Zrobiłbym
wszystko, wszystko, choćbym miał prosić o ostatnie spojrzenie.
— Matko!
Matko, błagam, spójrz na mnie! — zawołałem łamiącym się głosem.
Wpadłem w szał, którego nie potrafiłem opanować. — Powstrzymaj go!
Jestem przecież waszym synem!
— Zamilcz! — Ojciec
się złamał. Pierwszy raz od chwili wprowadzenia nas na salę zwrócił się
bezpośrednio do mnie, choć od samego początku unikał patrzenia na
nas. — Ja już nie mam syna!
Te
słowa złamały matce serce. Pośród szeptów i ogólnego poruszenia usłyszałem jego
cichy trzask. Osunęła się na krzesło bez żadnych oznak życia, a w tym momencie
wszystko zmieniło się na dobre — znienawidziłem ojca jeszcze bardziej.
Tak, jak nigdy nikogo. Nawet w przyszłości, kiedy wracałem myślami do tego
zdarzenia, budziły się we mnie najgorsze z możliwych uczuć. Za każdym razem
takie same.
— Proszę
teraz sędziów — zagrzmiał Crouch, pryskając śliną na wszystkich
dookoła — aby podnieśli ręce, jeśli uważają, że za te zbrodnie
powinni trafić do Azkabanu na resztę życia.
Wszyscy
jak jeden mąż podnieśli ręce, oczywiście poza matką, która wciąż wisiała bez
zmysłów na krześle. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nawet ojciec, którego szczęka
tak mocno drgała, jakby to on zaraz miał trafić do więzienia. Tłum zaczął
klaskać, a gorycz i jad, które z nich kipiały, niemal zalały podłogę w sali.
Ogarnęła mnie złość, choć jednocześnie nadal nie mogłem uwierzyć w to, co się
właśnie działo; spojrzałem na swych przyszłych współwięźniów. Dementorzy
wsunęli się do lochu, a lodowaty powiew zaczął krępować mi ruchy. W tej chwili
Bellatriks po raz pierwszy się odezwała:
— Czarny
Pan znowu odzyska swoją moc! Wtrącicie nas do Azkabanu, ale mu będziemy tam na
niego czekać. A on wynagrodzi nas za te męki, bo tylko my pozostaliśmy mu
wierni! Tylko my próbowaliśmy go odszukać!
Pochwycili
nas pod ramiona i powlekli w kierunku drzwi w akompaniamencie złośliwych oklasków
i nienawistnych komentarzy. Nie było wśród nich głosu ojciec — on już
nic nie mówił. Czułem na plecach jego wzrok i wiedziałem, że na swój sposób też
teraz cierpiał. Bardzo dobrze. Niech cierpi, niech jego serce też zostanie
złamane. Nic nas już nie łączyło: tego dnia stałem się pół-sierotą.
— Jesteś
potworem! Gorszym niż my! — rzuciłem, opierając się dementorom ze
wszystkich sił. — Czarny Pan nas ocali, a wtedy odbierzesz swoją
nagrodę, zobaczysz!
Nie
miałem już nic do stracenia, żałowałem, że od samego początku nie przerwałem
tej farsy i nie wykrzyczałem mu w twarz, jak bardzo byłem z siebie dumny.
Zmarnowałem ostatki sił na rzucanie się w żelaznych uściskach dementorów, już
nie widziałem twarzy ojca. W oczach mi pociemniało, wszystkie dźwięki dookoła
zlały się w jeden potężny huk, a ja straciłem nad sobą kontrolę. Na tę chwilę
wszystko się dla mnie skończyło.
*
Często
z całych sił wytężałem pamięć, aby sobie przypomnieć, co działo się później,
jednak bez żadnych rezultatów. Nic. Pustka. Chyba musiałem stracić przytomność.
Ocknąłem się dopiero w Azkabanie, kiedy prowadzono mnie pomiędzy identycznymi celami.
Auror otworzył ciężkie, żelazne drzwi, a dementorzy wrzucili mnie brutalnie do
brudnej, ciasnej klitki — chyba do tej samej, w której czekałem na
proces. Byłem jeszcze trochę zamroczony, ale boleśnie odczułem ten upadek na
obdartych do krwi kolanach. Mężczyzna zatrzasnął za mną drzwi i rzucił
pogardliwie:
— No,
trochę tu posiedzisz. Masz za to doborowe towarzystwo, sami psychopaci, więc
pewnie nareszcie poczujesz się jak w domu.
I
to były ostatnie normalne ludzkie słowa, które usłyszałem. Wraz z odejściem
tego człowieka stałem się po prostu numerem, którego nawet ja sam nie znałem. Od
tego momentu towarzyszyły mi jedynie przekleństwa, jęki i chaotyczne wrzaski
szalonych więźniów. Ja również nie byłem już normalny. Nie miałem pojęcia, co
się ze mną działo, nie potrafiłem odróżnić snu od rzeczywistości. Leżałem na
wznak, cały czas czułem suchość w ustach, żołądek skręcał mi się z głodu, ale
nie mogłem się ruszyć. Na zmianę zamierałem w bezruchu i kaleczyłem swe ciało,
aby tylko się upewnić, czy wciąż żyłem, ale nic to nie dawało — nie
czułem wszak bólu. Nieustannie towarzyszyła mi matka. Ona faktycznie była
aniołem. Patrzyła na mnie, gładziła po włosach, czule pocieszała, ale gdy
wyciągałem ku niej ręce, znikała bez śladu. Nie pomagały wołania i szlochy, bo
była ulotnym światełkiem w tej potwornej ciemności, które odchodziło w
chwilach, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Otwierałem oczy, ale widziałem
tylko mrok.
Chyba
mijały dni, ale nie byłem pewien, czy czas leciał tak, jak mi się wydawało. Coraz
rzadziej do mnie przychodziła, była coraz smutniejsza i bledsza, a ja nie
miałem już siły błagać ją, by została. Na siłę jadłem to, co przynosili
dementorzy, byle tylko znów ją ujrzeć, by nie stracić świadomości, bo to było
równoznaczne z wtrąceniem do przerażającej, czarnej nieprzytomności. Całkowicie
się załamałem. Czarny Pan już nigdy nie powróci, ponieważ spędzę tu resztę
życia, tak przynajmniej wtedy myślałem. Nękało mnie to zawsze wtedy, gdy chropowatą
ciszę przerywał przeszywający śmiech Bellatriks siedzącej kilka cel dalej — to
on ściągał mnie z powrotem do własnego ciała, ponieważ przez resztę czasu
miałem wrażenie, że lewitowałem pod sufitem. Byłem skazany na wieczne słuchanie
tego szaleńczego chichotu. Chyba że… W każdej chwili mogłem to przerwać.
Cierpienie i ból staną się tylko wspomnieniem. A właściwie znikną na dobre, tak
jak wszystko, wystarczył jeden ruch, lecz nawet teraz — samotny i
szalony — nie miałem dość odwagi, by to uczynić. W chwilach
zwątpienia wspominałem Regulusa. Widywałem go tak, jak matkę, lecz on był
bardziej milczący. Siadał po drugiej stronie celi i wpatrywał się we mnie,
nigdy nie pocieszał, nawet nie próbował mnie karcić. Widziałem na jego
policzkach te same czarne łzy, z którymi mnie pożegnał. Byłem ciekaw, co teraz
robi. Stał się mym jedynym pocieszeniem, kiedy brakowało wspomnień o matce,
które odtwarzałem setki razy — w kółko, i w kółko, i w kółko, i
stale — wierząc, że były moim jedynym amuletem. Ale Regulus też tu
błyszczał. Jego aurorzy nie schwytali, więc może jeszcze była nadzieja… Gdyby
nie to, już dawno dementorzy przejęliby nade mną kontrolę. Nie miałem już
żadnych wspomnień, które ukoiłyby duszę, ale pozostała ufność. Mogłem naprawdę
uwierzyć, że pewnego dnia wkroczy tu Czarny Pan i będzie mym zbawicielem.
~*~
Poprzedni
rozdział był dodany ponad rok temu. Wstyd, hańba i nawet nie wiem, co jeszcze.
Ale muszę to powiedzieć: nie radzę sobie z tyloma blogami, dlatego muszę
chwilowo KM zawiesić. Ale tylko na moment, gdyż założyłam sondę. Głosujcie na bloga, którego chcecie widzieć od października
aktualnego i regularnie prowadzonego. W tę trzecią rocznicę chcę Wam
podziękować za to, że jesteście i przeprosić za tak długą zwłokę. Mam nadzieję,
że za rok spotkamy się tutaj, a kolejny rozdział nie pojawi się w rocznicę.
Cześć :) Prosiłaś, żebym informowała cię o nowych rozdziałach na moim blogu. Właśnie dzisiaj pojawił się nowy rozdział i mam nadzieję, że się spodoba!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
zero-intymnosci.blogspot.com
~Caerie
Rozdział bardzo mi się podoba. Błędów nie zauważyłam.
OdpowiedzUsuńWybacz tak chaotyczny komentarz.
Pozdrawiam, Tomione. :)
~Tomione
Nie szkodzi :) Teraz już na bieżąco betuję.
UsuńZostałaś nominowana na http://www.zboczenie-harry.blogspot.com
OdpowiedzUsuń~Kamana
Dziękuję za nominację, jak wrócę z Krakowa, to się z nią uporam xD
Usuń