17 sierpnia 2014

Rozdział 14

Jeśli ktoś zada ci cierpienie, wiedz, że najlepszą zemstą jest przebaczenie.

Sam nie potrafiłem powiedzieć, jak długo czekałem na proces. Dni zlewały się z nocami, a mimo tego, że był sierpień… tak przynajmniej sądziłem… i słońce grzało mocno, przynosząc normalnym śmiertelnikom nadzieję, dookoła Azkabanu panował przygnębiający mrok. Nie twierdza czy kraty były moim więźniem, lecz własny umysł. Moje zamknięte oczy. Gdy opadały powieki, a działo się to częściej niż zwykle, widziałem rzeczy i zdarzenia, których świadkiem nigdy nie byłem. Sine, obślizgłe stopy… chyba ludzkie, lecz nie miałem pewności… I ta straszliwa pustka, której nie mogło wypełnić nic poza wolnością. Pragnąłem robić coś dla Czarnego Pana, cokolwiek, znowu narażać życie, choćby bezsensownie. Tkwienie w samotności na szczycie zimnej, zamglonej góry było ostatnim, czego chciałem. Czasami widywałem też twarz ojca. Nic nie mówiła, tylko patrzyła pusto, bez cienia emocji w bladych oczach. Jakby mnie… nie poznawał. A przecież byłem niewinny! Krzyczałem do niego, aby mnie stąd zabrał! Nie mogłem znieść tego miejsca! Nie mogłem jeść, a nawet oddychać, powietrze paliło mnie, jakby było trującymi, obrzydliwymi oparami unoszącymi się nad przepełnionym siarką piekłem. Nie zasłużyłem, by smażyć się w ogniu, ja zasługiwałem na Niebo.
Najgorsza była jednak nawiedzająca mnie w snach twarz matki. Przynosiła swego rodzaju ulgę w cierpieniu i samotności, ale nie potrafiłem patrzeć jej w oczy. Wiedziałem, że nie byłem tak całkiem bez winy. Matka patrzyła zupełnie inaczej niż ojciec. Była zawiedziona, lecz także bardzo zatroskana, pytała o coś… tak, chyba pytała. Widziałem, jak jej jasne, przypominające pączek róży usta poruszają się, ale nie słyszałem ani słowa, jakby ktoś pozbawił ją głosu. Może właśnie dlatego była tak przygnębiona? A może po prostu potrafiła czytać w moich myślach… nie, nie! Snape kiedyś mi powiedział… zaraz, zaraz, co on takiego mówił… Już wiem! Legilimencja to nie czytanie w myślach. To wgląd w umysł człowieka. Dlaczego zacząłem rozmyślać o dawnym nauczycielu? Przecież cały czas chodziło o matkę… ale teraz zapomniałem, o czym miałem pomyśleć…

Właściwie dni wcale nie różniły się od siebie. Zlewały się w jedno, dopiero huk otwieranych drzwi były w stanie wyrwać mnie z monotonnej zadumy. Dementor wyciągnął w moją stronę pokryte liszajami dłonie… W oczach mi pociemniało, a ja sam chyba na moment straciłem kontakt ze światem, ponieważ nic nie potrafiłem sobie przypomnieć z podróży do łodzi. Później widziałem już tylko płytki mrok szorstkiego worka, który ktoś zarzucił mi brutalnie na głowę, czułem chropawy dotyk tkaniny, z której był wykonany, chłodny, wilgotny powiew słonego wiatru szarpiący szatę, a także ostry ból łańcucha oplecionego dookoła nadgarstków — wszystko jak zza grubej szyby. Po raz kolejny pomyślałem, że wyrok zapadł już dawno temu, lecz jedyną nadzieją miała być obecność ojca na procesie. Był zły i nienawidził mnie, ale wierzyłem, że w chwili próby okaże łaskę. Pierwszy raz nie pomyślałem o Bellatriks i braciach Lestrange. Ich los był mi obojętny.
Drogi na ląd nie widziałem, natomiast w chwili wyjścia na brzeg zostaliśmy przekazani pod opiekę aurorów — to wspomnienie potrafiłem przywołać. Wciąż mieliśmy worki na głowach, które ściągnięto nam dopiero w Ministerstwie Magii i wtedy wszystko sobie przypomniałem. Pamiętałem to miejsce. Byłem tu razem z ojcem podczas licznych, choć krótkich procesów niewinnych ludzi. Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek przyjdzie mi odwiedzić jedną z tych sal jako oskarżony.
Znów zostaliśmy przekazani dementorom. Jeden z nich ujął mnie pod ramię i pociągnął w kierunku drzwi, jakbym był marionetką bez życia. Drżałem na całym ciele, szczęka zacisnęła się boleśnie, a nogi odmówiły posłuszeństwa i teraz wlokły się tak, jakby nie należały do mnie. Lodowata, kleista substancja wypełniła mnie całego, ciemność przysłoniła mi widok. Mrugałem szybko, aby pozbyć się tych niespójnych, czarnych mroczków, ale nic to nie dało. Przed sąd doprowadzono mnie siłą; po omacku usiłowałem wyrwać się dementorom, choć wiedziałem, że i tak nie miałem dokąd uciec, lecz nie w tym rzecz — ciało próbowało jak najbardziej oddalić się od potworów. Całkowicie zatraciłem poczucie jakiegokolwiek honoru. Wiedziałem, że jeśli zostanę wtrącony do Azkabanu, moje plany dotyczące służby u Czarnego Pana pozostaną na zawsze tylko pięknym snem, który nigdy nie nawiedzi mnie nocą, gdyż będzie prześladował mnie najstraszniejszy mrok. To nie mogło się tak skończyć!
Z szalonego letargu wyrwał mnie ostry, surowy głos mego ojca:
— Zostaliście postawieni przed Radą Prawa Czarodziejów, abyśmy mogli osądzić was za zbrodnię tak ohydną…
— Ojcze. — Nagły przypływ odwagi zamroczył mnie jeszcze bardziej niż obezwładniająca moc dementorów. Drżałem tak, jak nigdy przedtem, świadomy, że to moja jedyna i ostatnia szansa. — Nie poznajesz mnie? Jesteś moim ojcem!
Ale on mnie nie widział. Dokładnie tak, jak w mojej wizji. Oczy miał zamglone i pełne nienawiści, kiedy podnosił głos, by dokończyć formułkę:
— …o jakiej jeszcze nikt nie słyszał przed tym sądem. Wcześniej wysłuchaliśmy obciążających was zeznań. Wszyscy czworo…
Nagle każdy nawet najcichszy dźwięk przestał istnieć. Dojrzałem jakąś wątłą postać siedzącą za mym ojcem. Kiwała się we wszystkie strony niczym konający kwiat szargany przez wiatr — natychmiast rozpoznałem w nim swoją matkę. Miała na sobie czarną szatę, która wisiała na niej żałośnie, do spękanych warg przyciskała wymiętą chusteczkę, a niegdyś piękną twarz wykrzywiał grymas rozpaczy. Oczy ucierpiały najbardziej — były przekrwione, zapuchnięte i wciąż roniły łzy. Na wspomnienie tej sceny serce zawsze niezmiennie pękało mi z bólu. Ona do końca wierzyła w moją niewinność, a ja nie mogłem jej zawieść, bo jej serce rozpadłoby się na setki drobnych kawałków, których nie sposób już byłoby poskładać. Lord Voldemort, moje plany, ojciec… To wszystko przestało mieć znaczenie, gdyż ona sądziła, że byłem aniołem. Zacisnąłem wargi, choć słowom udało się wydostać spomiędzy nich:
— Ojcze, ja tego nie zrobiłem! Dlaczego mi nie wierzysz? Nie skazuj mnie na Azkaban…!
— Jesteście też oskarżeni o rzucenie zaklęcia Cruciatus na Alicję Longbottom, kiedy jej mąż nie chciał wam wyjawić tego, co wie. Zamierzaliście też przywrócić do władzy Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, aby znów powróciły czasy mroku i zła. Proszę teraz sędziów…
Uparcie wpatrywałem się w matkę, która chyba unikała mojego wzroku. Wiedziałem, że już wszystko skończone. Choć lodowata aura dementorów skutecznie tępiła zmysły, byłem pewien, że wyrok już dawno zapadł. Nienawiść ojca przewyższała po stokroć nad niechęcią pozostałych, ale to już nie miało znaczenia. Chciałem jeszcze ostatni raz ujrzeć oczy tej, która jako jedyna na świecie mnie kochała. Zrobiłbym wszystko, wszystko, choćbym miał prosić o ostatnie spojrzenie.
— Matko! Matko, błagam, spójrz na mnie! — zawołałem łamiącym się głosem. Wpadłem w szał, którego nie potrafiłem opanować. — Powstrzymaj go! Jestem przecież waszym synem!
— Zamilcz! — Ojciec się złamał. Pierwszy raz od chwili wprowadzenia nas na salę zwrócił się bezpośrednio do mnie, choć od samego początku unikał patrzenia na nas. — Ja już nie mam syna!
Te słowa złamały matce serce. Pośród szeptów i ogólnego poruszenia usłyszałem jego cichy trzask. Osunęła się na krzesło bez żadnych oznak życia, a w tym momencie wszystko zmieniło się na dobre — znienawidziłem ojca jeszcze bardziej. Tak, jak nigdy nikogo. Nawet w przyszłości, kiedy wracałem myślami do tego zdarzenia, budziły się we mnie najgorsze z możliwych uczuć. Za każdym razem takie same.
— Proszę teraz sędziów — zagrzmiał Crouch, pryskając śliną na wszystkich dookoła — aby podnieśli ręce, jeśli uważają, że za te zbrodnie powinni trafić do Azkabanu na resztę życia.
Wszyscy jak jeden mąż podnieśli ręce, oczywiście poza matką, która wciąż wisiała bez zmysłów na krześle. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nawet ojciec, którego szczęka tak mocno drgała, jakby to on zaraz miał trafić do więzienia. Tłum zaczął klaskać, a gorycz i jad, które z nich kipiały, niemal zalały podłogę w sali. Ogarnęła mnie złość, choć jednocześnie nadal nie mogłem uwierzyć w to, co się właśnie działo; spojrzałem na swych przyszłych współwięźniów. Dementorzy wsunęli się do lochu, a lodowaty powiew zaczął krępować mi ruchy. W tej chwili Bellatriks po raz pierwszy się odezwała:
— Czarny Pan znowu odzyska swoją moc! Wtrącicie nas do Azkabanu, ale mu będziemy tam na niego czekać. A on wynagrodzi nas za te męki, bo tylko my pozostaliśmy mu wierni! Tylko my próbowaliśmy go odszukać!
Pochwycili nas pod ramiona i powlekli w kierunku drzwi w akompaniamencie złośliwych oklasków i nienawistnych komentarzy. Nie było wśród nich głosu ojciec — on już nic nie mówił. Czułem na plecach jego wzrok i wiedziałem, że na swój sposób też teraz cierpiał. Bardzo dobrze. Niech cierpi, niech jego serce też zostanie złamane. Nic nas już nie łączyło: tego dnia stałem się pół-sierotą.
— Jesteś potworem! Gorszym niż my! — rzuciłem, opierając się dementorom ze wszystkich sił. — Czarny Pan nas ocali, a wtedy odbierzesz swoją nagrodę, zobaczysz!
Nie miałem już nic do stracenia, żałowałem, że od samego początku nie przerwałem tej farsy i nie wykrzyczałem mu w twarz, jak bardzo byłem z siebie dumny. Zmarnowałem ostatki sił na rzucanie się w żelaznych uściskach dementorów, już nie widziałem twarzy ojca. W oczach mi pociemniało, wszystkie dźwięki dookoła zlały się w jeden potężny huk, a ja straciłem nad sobą kontrolę. Na tę chwilę wszystko się dla mnie skończyło.

*

Często z całych sił wytężałem pamięć, aby sobie przypomnieć, co działo się później, jednak bez żadnych rezultatów. Nic. Pustka. Chyba musiałem stracić przytomność. Ocknąłem się dopiero w Azkabanie, kiedy prowadzono mnie pomiędzy identycznymi celami. Auror otworzył ciężkie, żelazne drzwi, a dementorzy wrzucili mnie brutalnie do brudnej, ciasnej klitki — chyba do tej samej, w której czekałem na proces. Byłem jeszcze trochę zamroczony, ale boleśnie odczułem ten upadek na obdartych do krwi kolanach. Mężczyzna zatrzasnął za mną drzwi i rzucił pogardliwie:
— No, trochę tu posiedzisz. Masz za to doborowe towarzystwo, sami psychopaci, więc pewnie nareszcie poczujesz się jak w domu.
I to były ostatnie normalne ludzkie słowa, które usłyszałem. Wraz z odejściem tego człowieka stałem się po prostu numerem, którego nawet ja sam nie znałem. Od tego momentu towarzyszyły mi jedynie przekleństwa, jęki i chaotyczne wrzaski szalonych więźniów. Ja również nie byłem już normalny. Nie miałem pojęcia, co się ze mną działo, nie potrafiłem odróżnić snu od rzeczywistości. Leżałem na wznak, cały czas czułem suchość w ustach, żołądek skręcał mi się z głodu, ale nie mogłem się ruszyć. Na zmianę zamierałem w bezruchu i kaleczyłem swe ciało, aby tylko się upewnić, czy wciąż żyłem, ale nic to nie dawało — nie czułem wszak bólu. Nieustannie towarzyszyła mi matka. Ona faktycznie była aniołem. Patrzyła na mnie, gładziła po włosach, czule pocieszała, ale gdy wyciągałem ku niej ręce, znikała bez śladu. Nie pomagały wołania i szlochy, bo była ulotnym światełkiem w tej potwornej ciemności, które odchodziło w chwilach, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Otwierałem oczy, ale widziałem tylko mrok.

Chyba mijały dni, ale nie byłem pewien, czy czas leciał tak, jak mi się wydawało. Coraz rzadziej do mnie przychodziła, była coraz smutniejsza i bledsza, a ja nie miałem już siły błagać ją, by została. Na siłę jadłem to, co przynosili dementorzy, byle tylko znów ją ujrzeć, by nie stracić świadomości, bo to było równoznaczne z wtrąceniem do przerażającej, czarnej nieprzytomności. Całkowicie się załamałem. Czarny Pan już nigdy nie powróci, ponieważ spędzę tu resztę życia, tak przynajmniej wtedy myślałem. Nękało mnie to zawsze wtedy, gdy chropowatą ciszę przerywał przeszywający śmiech Bellatriks siedzącej kilka cel dalej — to on ściągał mnie z powrotem do własnego ciała, ponieważ przez resztę czasu miałem wrażenie, że lewitowałem pod sufitem. Byłem skazany na wieczne słuchanie tego szaleńczego chichotu. Chyba że… W każdej chwili mogłem to przerwać. Cierpienie i ból staną się tylko wspomnieniem. A właściwie znikną na dobre, tak jak wszystko, wystarczył jeden ruch, lecz nawet teraz — samotny i szalony — nie miałem dość odwagi, by to uczynić. W chwilach zwątpienia wspominałem Regulusa. Widywałem go tak, jak matkę, lecz on był bardziej milczący. Siadał po drugiej stronie celi i wpatrywał się we mnie, nigdy nie pocieszał, nawet nie próbował mnie karcić. Widziałem na jego policzkach te same czarne łzy, z którymi mnie pożegnał. Byłem ciekaw, co teraz robi. Stał się mym jedynym pocieszeniem, kiedy brakowało wspomnień o matce, które odtwarzałem setki razy — w kółko, i w kółko, i w kółko, i stale — wierząc, że były moim jedynym amuletem. Ale Regulus też tu błyszczał. Jego aurorzy nie schwytali, więc może jeszcze była nadzieja… Gdyby nie to, już dawno dementorzy przejęliby nade mną kontrolę. Nie miałem już żadnych wspomnień, które ukoiłyby duszę, ale pozostała ufność. Mogłem naprawdę uwierzyć, że pewnego dnia wkroczy tu Czarny Pan i będzie mym zbawicielem.

~*~


Poprzedni rozdział był dodany ponad rok temu. Wstyd, hańba i nawet nie wiem, co jeszcze. Ale muszę to powiedzieć: nie radzę sobie z tyloma blogami, dlatego muszę chwilowo KM zawiesić. Ale tylko na moment, gdyż założyłam sondę. Głosujcie na bloga, którego chcecie widzieć od października aktualnego i regularnie prowadzonego. W tę trzecią rocznicę chcę Wam podziękować za to, że jesteście i przeprosić za tak długą zwłokę. Mam nadzieję, że za rok spotkamy się tutaj, a kolejny rozdział nie pojawi się w rocznicę. 

5 komentarzy:

  1. Cześć :) Prosiłaś, żebym informowała cię o nowych rozdziałach na moim blogu. Właśnie dzisiaj pojawił się nowy rozdział i mam nadzieję, że się spodoba!
    Pozdrawiam serdecznie,
    zero-intymnosci.blogspot.com
    ~Caerie

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział bardzo mi się podoba. Błędów nie zauważyłam.
    Wybacz tak chaotyczny komentarz.
    Pozdrawiam, Tomione. :)
    ~Tomione

    OdpowiedzUsuń
  3. Zostałaś nominowana na http://www.zboczenie-harry.blogspot.com
    ~Kamana

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za nominację, jak wrócę z Krakowa, to się z nią uporam xD

      Usuń